Stary Romeo ma swój balkonik.
Ma wiele kochanek dobrze znanych
lekarzom.
Nie chce mieć marzeń, ale ma –
jak na złość – lat dziewięćdziesiąt
dwa.
A chciałby obok Julii – lat sześćdziesiąt
trzy – położyć się, odpocząć. Wieczność
śnić.
Stary Romeo ma swój balkonik.
Ma wiele kochanek dobrze znanych
lekarzom.
Nie chce mieć marzeń, ale ma –
jak na złość – lat dziewięćdziesiąt
dwa.
A chciałby obok Julii – lat sześćdziesiąt
trzy – położyć się, odpocząć. Wieczność
śnić.
Wyrosłem z torfu, tuż na skraju lasu.
Strach przed jesienią, kiedy palą trawy,
wymaga czasu, żeby go okiełznać,
żeby stać się drzewem – dużej dozy szczęścia.
Więc palą trawy i dym snuje drogi
w odległej ziemi. Mgła przedwieczorna
wygładza cień ostry, powietrze
kołysze burzany i osty. Może to deszcz
się zbliża, może nie pożoga?
Ptak siadł na świątku, smoliste ma skrzydła.
I co cię dziwi, że nikt cię nie rozumie?
Niby dlaczego miałby, skoro wciąż szukasz
Graala? Że niby to taka gra – kto komu dokopie:
ty sobie żywemu, czy ty żywy sobie martwemu
do żywa?
Nie bywasz, nie manifestujesz odrębności,
nie wybierasz, nie głosujesz w ankietach,
nie bierzesz udziału w turnieju jednego
życia, o tym, co ważne dowiadujesz się
z kolorowej prasy, kupujesz tylko z promocji,
lub wyprzedaży, jesteś de mode, coraz starszy.
I co cię dziwi? Czas ucieka, też mi odkrycie!
Nawet skulony, nawet kiedy niczego nie mówisz,
nawet wtedy musisz coś przeżyć – żeby żyć?
Żeby się dziwić, że nikt cię nie rozumie,
choć przecież to takie proste – takie nic?
Skazani na zagładę przez fakt istnienia
do bólu zaciskamy oczy. Czego nie widać,
tego nie ma.
Nie jest to łza, i nie jest to perła,
co spływa po policzku. Tłuczemy lustra.
Nie mamy cieni i nie ma też śladów,
nie mówią nic usta.
Chronimy się sami ode złego, amen;
uciekamy w dolinę i na górę, amen;
nie pamiętamy i nie wspominamy, amen;
żyjemy, czy nie żyjemy, amen?
Kainów i Ablów, Ismen i Antygon,
Jezusów i Piłatów, Fieldorfów, Stalinów,
Cezarów i Brutusów, Marii i Magdalen,
Hamletów, poetów – nie ma, nie ma wcale.
Oto rozważa śmierć (tik, tak, tik…)
jak zagadnienie matematyczne.
Jeszcze nigdy równanie nie miało
tylu niewiadomych.
O tym, czy coś jest, czy może nie,
nie myśli w ogóle. Jego uwagę natomiast
zaprząta jedynie metoda.
W ostatniej sekundzie, kiedy ruch ustaje,
zupełnie losowo wskazuje trójkę
i jest w tym jakaś metafizyka.
Ucieknę i nic nie będzie.
Przetnę powietrze bezgłośnie,
ucieleśnię kamienny żleb.
Przykryje mnie pierwszy śnieg.
Ostatni plus jeden dzień
zachmurzy się, upadnie.
Wysokie góry nade mną,
garstka kurzu we mnie.
Na wiosnę zejdę lawiną,
wyrosną trawy i kwiaty.
Niebo będzie bardziej błękitne.
Zapomni o mnie pies
i lary i penaty.
To ja ci powiem jak jest.
Słońce wschodzi, zachodzi.
Czasem deszcz, chmury, albo
gwiazdy. Takiej jazdy
nie zapewni ci pieprzony
rollercoaster!
Czasem się budzisz i chce ci się
wstać, albo czasem wyć. Wyśnić
to się nie może, nie mogłoby,
ale żyć – o tak – trzeba by
z kilo koki, albo ze dwa –
taka jazda!
Swoje dziecko, bo bezradność,
chcesz udusić swoimi palcami –
patrzysz na nie i nie twoje:
ani palce, ani ono, on, ona.
O, nie! To nie tak, że w tobie
coś się pokręciło, pękło,
to jedynie miłość, lęk,
madonnomojapiękna!
Tak patrzysz na różnice pokoleń,
na zieleń i fiolet, na całe spektrum –
to nie jest tak, że cię nic nie boli,
to nie jest tak, że cię nic nie boli…
Gdzie jest piękno? Stara fotografia,
zapamiętane słowa, urwany
z rabatki kwiatek, słowa od słowa
do słowa; ręka podniesiona,
głos jeszcze bardziej, bazradność
bardziej bolesna niż skarga.
Najpierw coś przychodzi do głowy, a potem
nie można już nigdzie pójść, bo nogi
odmawiają posłuszeństwa.
Powłóczy się jedna strona, opada powieka.
Ze wszystkich dawnych słów
też tylko pół, a życie – wciąż całe –
do końca.
I gdyby tylko człowiek mógł sobie wybrać,
ale teraz nie pamięta nawet
o czym chciał zapomnieć.
– Kurwa, matka, daj mi spokój!
– Czegoś ci potrzeba, córeczko?
– Kurwa, matka, jeb się!
To się nie nadaje na wiersz, bo to jest
proza. To się nie nadaje
do opowiedzenia komukolwiek, bo to jest
wstyd. Zgroza. W wazonie śmierdzi woda,
rodzina na zdjęciu wygląda normalnie.
Po łodyżce chudej jak żyłka
wspina się robak.
Okno patrzy spokojnie, a oczy
ma w dwie strony zwrócone.
Na balkonie grill. Za nim
barierka, za nią hektar niczego.
Po barierce idzie biedronka. Za nią
idzie jesień. Jesienią
będą liście palić.
Można zamknąć oczy.
Wyobraźnia zapala lampę w pokoju,
kiedy mrok i wieczorna wilgoć. Można
przy pomocy żaluzji, story, zasłony –
stłumić, wygłuszyć, można uwierzyć
w pelargonie, w cokolwiek innego
niż jest.
To się nie nadaje na wiersz.
To się nie trzyma struktury,
bo ma tylko zimny w dotyku
spójnik, iskierkę lodu.
Czego oni doświadczą, jakie ich bagaże,
kiedy w podróż wyruszą życia? Po której stronie
staną na peronie marzeń i co powiedzą obcym,
gdy zdumione twarze rozpoznają siebie
sprzed lat, sprzed doświadczeń, po których
tatuaże, blizn parę i życiorys spisany na skrawku
wydartym czasom złym w godzinie upadku?
Czy tak bardzo się różnić będą doświadczenia,
czy to, że zamiast listów mają zbiory bitów,
czy rzeczywista inność rzeczywiście inna,
czy tylko rzeczywistość będzie czemuś winna?
A może nam się zdaje, że te lasy płoną,
może to chmury tylko zwiastują burzową
aurę? Dzieci ich dzieci, rodzice rodziców,
na granicy pokoleń, jak bursztyn skrzy się
w słońcu, jest przeszłości laurem?