Miałem sześć, może siedem lat, ale pamiętam – z wyrzutem wypowiedziane słowa. Były ciche, jakby niestosowne w swojej wymowie i znaczeniu. Może były niewłaściwe w kontekście sąsiedztwa? Tego nie pamiętam, mogę jedynie się domyślać.
– Nawet umrzeć w spokoju nie pozwolą.
Leżał, a może leżała. Sąsiad, a może sąsiadka. Umierał. Może umierała. Nie pamiętam. Ani pory roku, ani dnia, ani godziny. Tylko te słowa. Bo to było tak, jakby ktoś nagle zakomunikował dziecku, że Święty Mikołaj to pedofil, a prezenty są wymyślone.
Pamietam. Ojciec przyniósł dwie zabawki. Jedna to czołg. Był zielony, z lufą, gąsienicami. Wszystko miał jak trzeba. Podłączony kabelkiem do niewielkiego sterownika. Jechał wprzód, w tył, skręcał. Specjalny guzik powodował zapalenie czerwonej żaróweczki na końcu lufy.
Druga zabawka, też pojazd, była kosmiczna. W wieku czterech lat nie znałem pojęcia futuryzm. Dziesięć razy później ta zabawka nadal pozostaje futurystyczna. I pozostaje w pamięci.
Obły kształt, swiatła, dźwięki. Ale nie było kabelka. Poruszał się sam, zgodnie ze swoim wewnętrznym rytmem. Kiedy tylko kosmiczny pojazd napotykał na przeszkodę – na przykład w postaci ściany – odbijał się, zawracał, cofał. Wszystko jak trzeba.
Ojciec pozwolił mi wybrać. Druga zabawka miała trafić w ręce mojego kuzyna. Nie wybrałem czołgu dlatego, że był zielony, lecz zapewne z powodu możliwości samodzielnego nim sterowania. Poza tym był znany i popularny.Rudy w tych czasach był przecież bohaterem równouprawnionym ze swoimi jeźdźcami i nawet psem Szarikiem. To nie był dobry wybór.
Czołg był radziecki i szybko się zepsuł. Kosmiczny pojazd wyprodukowany w Niemczech jeszcze długo służył mojemu kuzynowi w podbojach odległych galaktyk. Był to zresztą pierwszy element jego życia związany z Niemcami, do których wiele lat później miał wyemigrować i osiedlić się na stałe w Monachium.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem na czym polega wyższość Zachodu. Przynajmniej jeśli chodzi o technikę, bo przecież każdy wiedział, że maszynami sterują ludzie, a ci po naszej stronie żelaznej kurytyny potrafili walczyć bez użycia najnowszych technologii nawet z najodleglejszymi galaktykami.
Tak więc szóstego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku Mikołaj przyniósł mi czołg. Czołg odebrał mi wiarę w Świętego.
Pamiętam. Kobieta (może mężczyzna) była (może był) stara (może
stary). Za ścianą albo sufitem odbywała się libacja. Muzyka grała głośno. Nie taka z radia lub z płyty – to była muzyka z akordeonu. Ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, żeby opanować umiejętność gry na tym instrumencie, nie mógł sobie pozwolić żeby go nie doceniano. Grał ile wlezie. Na życzenie, na prośbę, na zawołanie, dla wprawy. I były śpiewy. Potencjometr głośności był tym bardziej odkręcony im więcej na stole stało opróżnionych butelek. Było głośno i radośnie.
Za ścianą, lub pod podłogą umierała on, lub on.
Pamiętam gorzki wyrzut: – Nawet umrzeć w spokoju nie pozwolą.
Pamiętam Halinę, sąsiadkę. Już od jakiegoś czasu umierała na raka. Miałem lat naście.
Była dużą kobietą. Wszystko miała duże. Duży biust, duże stopy, duży nos. Cierpienie.Nie umierała w spokoju. Krzyczała z bólu. Morfina już nie była w stanie uśmierzyć, złagodzić, pomóc.
Ojciec, kiedy wracał z pracy, był często pijany. Pamiętam. Miałem osiem, może dziewięć lat. Rozpinał koszulę za pomocą sprawnego, energicznego szarpnięcia. Guziki strzelały razem z kawałkami płótna. Nie robiły tyle hałasu co trzaskane naczynia. Nie robiły tyle szkody. Nie były tak groźne, jak siekiera w jego dłoniach.
Strzelające guziki były uwerturą do wagnerowskich tonów. Matka osłaniała mnie sobą. MNatka zasłaniała mną siebie. Potem uciekaliśmy. Chowaliśmy się w piwnicy. Czasem u Haliny, sąsiadki. Potem wszystko milkło. Matka zapominała. Pamiętam.
Pamiętam, kiedy zobaczyłęm ją na klatce schodowej naszego bloku. Zmywała podłogę. Pełen młodzieńczej niestosowności, w poczuciu bezradnego współczucia, zapytałem jak się czuje, czy mogę jej w czymś pomóc. Miała łzy w oczach. Pamiętam, bo wtedy widziałem ją po raz ostatni. Przez wiele jeszcze tygodni słyszałem jej krzyk. Ale nigdy więcej jej nie widziałem.
Pamiętam chłopca. Widziałem go wczoraj. Siedział na ławce płacząc. W ieszkaniu rozdzice szykowali się do rozwodu, który w rezultacie miał igdy nie nastąpić. On płakał. I zamykał w sobie siebie. Zamykał drzwi pamięci. Żeby zapomnieć.
Wczoraj też go spotkałem. Był taki niepodobny do siebie.
Jadąc pociągiem wpatruję się w mijające za oknem pejzaże. Domy są pełne wspomnień. Pociągi przemykają wystukując rytm zapomnienia. Ty siedzisz na przeciw mnie i opowiadasz mi swoją historię. Słucham uważnie, żeby nie zapomnieć jak bardzo nasze drogi są inne. Wiem teraz, że bawiłeś się czołgiem, a twój kuzyn pojazdem kosmicznym. Poznałem twoich sąsiadów, śmierć cichą i głośną. Mówisz o swoich rodzicach z czysto analitycznym, chłodnym podejściem. Jak patolog przeprowadzający sekcję zwłok rozprawiasz się z odległą przeszłością.
Teraz i ja nie zapomnę. Za chwilę wysiądę z pociągu. Zbliża się koniec mojej podróży. Ty pojedziesz dalej. Być może ktoś zajmie w tym przedziale moje miejsce. W przedziale czasowym dzielącym tę stację od kolejnej opowiesz mu (może jej) te same obrazy.
Chociaż może inaczej.
– Wie pan, – mówisz, kiedy stoję już w drzwiach, – tak się teraz zastanawiam i nie jestem już pewny, czy to nie było dziecko… No, to, któremu nie pozwolono w spokoju umrzeć… Tak się zastanawiam, bo nie pamiętam.