Było paskudne marcowe popołudnie, kiedy nie wyłączyłem gazu. W takie dni, w których wisi w powietrzu deszcz, nie pada już nawet, lecz właśnie wisi, kiedy nie ma najmniejszej nadziei na odrobinę słońca, przychodzi w takie dni senność, rozleniwienie. Kości stają się z gumy, mięśnie z waty, a głowa z ołowiu. Człowiek przestaje funkcjonować prawidłowo. Stawia na przykład czajnik z wodą na kuchenkę, odkręca kurek z gazem, ale nie zapala wydartego z ziemi oddechu diabłów. A potem kładzie się i zasypia. Tak jak ja. Zasypia bezwolnie, przymuszony niejako przez tę parszywą pogodę. Wszystko jest takie szare i takie senne. Samo powietrze usypia. Potem boli głowa, coś szumi… a potem chce się człowiek obudzić, bo przecież musi gdzieś iść, coś zrobić….
Herbata?!
Ale nie obudziłem się. Sen był silniejszy. Śniło mi się, że płynę. Była ciemność, noc jakiegoś długiego korytarza, na którego końcu błyszczało koliste światło otworu. Były jeszcze ptaki. Odwróciłem głowę. Teraz wszystko stało się jasne. Zrozumiałem, że gaz się ulatnia, zrozumiałem, że ten szum i lekki ból w skroniach jest z powodu gazu. I leżał w pokoju, który widziałem teraz z bardzo daleka, ale też bardzo wyraźnie, leżał tam ktoś śpiący. Poznałem go. Widziałem siebie. Ale jeśli byłem to ja, tam leżący, pogrążony w tajemnicy snu, to kim był ten, który unosił się ciemnym korytarzem? Przecież to byłem ja. A ptaki? Ach, co za dziwne złudzenie to było.
Dopiero później Mosze Fefer wytłumaczył mi to.
Mosze był żydowskim poetą. Otrzymał tradycyjne wykształcenie (cheder, jeszybot), kształcił się również w brneńskim uniwersytecie.
Mosze Fefer zginął, jak wielu innych Żydów – w Oświęcimiu. Mosze wytłumaczył mi w ten sposób moje „ptasie” złudzenie: Kiedy człowiek umiera – mówił – jego ciało pozostaje na ziemi, zaś jego dusza czeka. W dniu pełni Księżyca Czarny Ptak Uri, przewoźnik na drugą stronę, unosi duszę w kierunku bladego oka nocy. Stąd – mówił Mosze Fefer – wydawało Ci się żeś ptak, albo przez ptaka niesiony.
Niesiony więc przez Czarnego Ptaka Uri, o którym Mosze powiedział mi jeszcze, że jest ulubionym przyjacielem starej czarownicy z Endor, albo też unoszony w jakiś inny sposób, zbliżałem się do jasnego końca korytarza, labo jak powiedział Mosze Fefer – do białej bramy Księżyca otwierającej się na drugą stronę.
Wejściem do pokoju o jasnych, cytrynowych ścianach był właśnie kolisty otwór na końcu korytarza, który miałem już za sobą – w pojęciu przestrzennym jak i czasowym. Całe trzydzieści dwa lata miałem za sobą, całą Zimię, świat miałem za sobą, wreszcie życie miałem… Nie, życia nigdy nie ma się za sobą, nigdy nie jest się w tym miejscu, w którym można powiedzieć – przeżyłem już swoje życie.
– Nazwisko?
– Pietruch.
– Imię?
– Jerzy.
– Wiek?
– Trzydzieści dwa.
– Zapomnieć. Od teraz jesteście numer TF652046. Współrzędne Waszego leża: 41-250-26-A-10
I takie było powitanie. Otwarto drzwi. Siwy urzędnik z cytrynowego pokoju odprowadził mnie wzrokiem. Po raz pierwszy przydeptano mnie do ziemi. Powiniennem raczej powiedzieć „do nieba”. Nie spodziewałbym się nigdy, że kiedy trafię już, wszystko jedno do którego z trzech nieśmiertelnych światów, tak jasno dadzą mi do zrozumienia, że jestem niczym, że jestem zaledwie numerem w statystyce. TF652046. Bóg jeden wie, co to oznacza- pomyślałem. Bóg? Gdzie jest Bóg?
Na zewnątrz padał deszcz. Przekonałem się, że dusze są nieśmiertelne, przekonałem się, że nie są nieprzemakalne.
Na ulicy było tłoczno. Dusze deptały sobie po piętach we wszystkich możliwych kierunkach. Poruszały się bezładnie i bezszelestnie. Monotonia nieśmiertelności. Nikogo nie zdziwiło moje przybycie. Przechodnie patrzyli błędnymi oczami przed siebie, czasem wzdychali, stękali, rzadko kiedy przemawiali choćby słowem, a już do zupełnej rzadkości należały pełne zdania. Dusze przeplatały ulicę wzdłuż i wszerz. Nagle ktoś przebiegł obok mnie. Co za energiczna dusza, pomyślałem i z nadzieją podążyłem za biegnącym
Energiczna dusza zatrzymała się i spojrzała na mnie badawczo.
– Nie z dymu? – spytała
Był to mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, łysiejący, ze szpakowatymi włosami zaczesanymi na lśniącą polanę głowy z prawa na lewo. Na nosie miał dwie pary okularów, które zmieniał drobnymi rękami, w zależności od tego, co chciał zobaczyć. Mężczyzna ten był niewielkiego wzrostu, miał zabawny brzuszek. Cała ta ruchliwa postać ubrana była raczej komicznie: za duża marynarka, spodnie zbyt szerokie, podciągnięte na szelkach tak wysoko, że nogawki odsłaniały całą długość skarpet starannie naciągniętych, a wieńczących czarne, błyszczące lakierki z zagiętymi ku górze przodami. Całości dopełniała koszula w paski koloru żółtego z wielką plamą turkusowego krawata. A do tego ten deszcz.
Spojrzałem na groteskową duszę niczego nie rozumiejąc.
– Do you spek English? – spytał mężczyzna.
Nic nie odpowiedziałem.
– Sprechen Się Deutsch?
– Ja…. – wyjąkałem.
– No, nareszcie. Pan jest z dymu?
– Co takiego? – spytałem nieśmiało
– Nie wie Pan o co chodzi? – z niedowierzaniem odpowiedział pytająco mężczyzna.
– Ja… jestem tu od niedawna….
– Ach tak, tak…. Oczywiście. – Groteskowa dusza wymieniła okulary na nosie. – Pana pozwoli, że się przedstawię: TF562298, dawniej Adolf Czerny.
– TF6520…. ileś tam. – Odpo wiedziałem. – Dawniej Jerzy Pietruch. Czy może mi Pan powiedzieć…
– Tak, tak – przerwał mi szybko dawniej Adolf Czerny. –Spytałem, czy jest Pan z dymu. Otóż ci tutaj – wykonał szeroki gest ręką – są z dymu. To ofiary ostatniej wojny. Ci, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych, którzy spłonęli. Oni poruszają się tak jak teraz, jak zatrzymany w miejscu dym. Pan wydał mi się inny, więc spytałem.
– Tak, ja umarłem od gazu.
– Też w obozie?
– Nie, w mieszkaniu. Zapomniałem zapalić i….
– Zresztą to nieważne. Pana należy do nas. Gdzie jest Pańskie leże? – Spytała Groteskowa Dusza.
– 41-250… dalej niepamiętam.
– To też nieważne. Allons, je vous reconduirai – powiedział mężczyzna i ruszyłe szybkim krokiem.
Szedłem za nim. Był to pierwszy w miarę normalny typ, jakiego spotkałem od chwili śmierci i pierwszy prawdziwy krok w chmurach.
– Czy tu zawsze tak pada? – spytałem
– Pada? Ależ tutaj leje! – Czerny zatrzymał się. – I niech Pan pamięta, żeby nie mówić: zawsze, albo wiecznie… Tutaj tego nie lubią. Żadnych wieczności.
– Kto nie lubi? – spytałem.
Dawniej Adolf Czerny odwrócił się i ruszył w sobie tylko znanym kierunku.
Mijaliśmy ulice z bardzo starymi kamienicami, mijaliśmy nowoczesne bloki mieszkalne
– Patrol. – Krótko poinformował mnie mężczyzna z turkusowym krawatem.
W chwilę później podeszło do nas trzech policjantów w czarnych mundurach.
– Dokąd idziecie, Obywatele? – spytał środkowy.
– To jest nowy… – Adolf Czerny był blady, jego czoło pokryły kropelki potu. – Prowadzę go na jego leże.
Policjanci spojrzeli na mnie podejrzliwie.
– Wasz numer? – pytanie było skierowane do mnie.
– TF6520…. – Nie mogłem sobie przypomnieć końcówki.
– No! – Surowo ponaglał środkowy, podczas gdy dwaj pozostali bawili się gumowymi
pałkami.
– 46! – Krzyknąłem ucieszony odnalezioną liczbą.
Środkowy coś zanotował.
– Tutaj się nie krzyczy, Obywatelu! – oznajmującym tonem powiedział środkowy. – Już my sobie Was zapamiętamy! – Dodał chowając notes.
Środkowy założył ręce do tyłu i kołyszącym krokiem oddalił się ze swoimi dwoma towarzyszami.
– Co to ma znaczyć? – spytałem Czernego, kiedy policjanci byli już w bezpiecznej odległości.
– Niech Pan lepiej nie pyta. Wie Pan jak to jest z policjantem: idzie i myśli – zaśmiał się groteskowy mężczyzna, po czym nagle spoważniał i zastygł w zamyśleniu. – Pour tout de bou – z nimi nie ma żartów.
W parku, do którego zaprowadził mnie Adolf Czerny, panowało niezwykłe poruszenie.
Co chwilę ktoś przechodził, biegł. Pierwszy w miarę normalny typ jakiego spotkałem tutaj, w „diabliwiedzągdzie”, mówił do mnie o rzeczach, które już gdzieś widziałem, o których czytałem, ale które zdawały się być teraz bardzo odległe. Mimo tej odległości, tego dystansu jaki dzielił mnie od tamtej epoki, wydawały się być nadal groźne i przerażające.
– Tak to jest – mówiła Groteskowa Dusza. – If you follow reason far enough it always leads to conclusions that are contrary to reason.
Nic z tego nie zrozumiałem, ale instynktownie wyczułem, że to wszystko o czym mówiła Groteskowa Dusza jest smutne i beznadziejnie bezsensowne.
– Niech Pan nie próbuje zrozumieć – powiedział Adolf Czerny. – Tak będzie bezpieczniej. Tutaj wszyscy jesteśmy straceni.
Pod wieczór Adolf Czerny zaprowadził mnie na Plac Manifestacji. Słuchałem. Tego wieczoru wbrew zaleceniu Czernego pojąłem całą przerażającą rzeczywistość tego (?) świata. W moim notatniku zapisałem potem:
„Jakkolwiek patrzeć na stan tego dziwnego państwa, konkluzje będą czarne. Sytuacja zmarłych przedstawia się tragicznie. Nikt nie znajduje tutaj wytchnienia po trudach życia, nikt nie zaznaje spokoju. Mówi się, że Bóg spakował złoto i klejnoty i wraz ze swoją świtą wyemigrował gdzieś na południe. Nikt jednak nie wie, gdzie jest południe, gdyż nigdy nie świeci tutaj słońce. Wiecznie deszcz i terror policji. Co śmielsi twierdzą, że Boga w ogóle nie ma. Nie wiem jaka jest prawda. Nieśmiertelność jest gorzka. Dusze czekają na powrót całymi latami. Każde narodziny człowieka na ziemi to możliwoścdla dusz oczekujących tutaj. Kiedy rodzi się człowiek, dusze przeprowadzają się do jego ciała. Szczęśliwi są ci, którym się uda. Wszystko jest jednak ściśle stymulowane przez rząd. Przyjęcia do ciał odbywają się według wyznaczonych numerów. Obecnie przyjmowane są dusze serii AN od 1000 do 3450, co oznacza, że pochodzą one z lat 1919-1949. Ja będę mógł wcielić się w nowe życie, jeśli nie zostanę zatrzymany przez policję rządową, za jakieś czterdzieści lat.”
Minęło siedem miesięcy od mojego przybycia do Niemożliwego Państwa. Dzięki mojej pracy nad historią metafizyczną człowieka nie dostałem jeszcze pomieszania zmysłów. Wielu z tych, którzy wegetują tutaj dawno straciło rozum. Moje ciało na ziemi zdążyło już zgnić, ja tymczasem zaczynam rozumieć całą psychologię rodzaju ludzkiego. Kiedy ten Święty Szaleniec, o ile istnieje, stworzył pierwszych ludzi, obdarzył ich czystymi charakterami, czystymi duszami. Jedna dusza była absolutnie dobra, druga – absolutnie zła. (Ta zła musiała być kobietą). Kiedy ten wraży gatunek rozplenił się po całej planecie, rozmnożyły się również dusze. Każda nowopowstała dusza była inna, ale żadna nie była podobna do pradusz. Potem, kiedy ludzie umierali, ich dusze wędrowały do Niemożliwego Królestwa, a potem znowu na ziemię.
Kiedyś jednak okazało się, że liczba urodzin na ziemi jest niewystarczająca. Więcej ludzi umierało, niż rodziło się – głównie wskutek wojen, które trwały wiele lat. Wtedy dusze w Królestwie Niemożliwym kotłowały się i przenikały do ciał rodzących się ludzi już nie pojedynczo, ale parami, potem trójkami, aż wreszcie całymi grupami. W ten sposób na ziemi rodzili się pierwsi szaleńcy, pierwsi dyktatorzy, wodzowie, mordercy i prostytutki, prezydenci, premierzy, ministrowie, politycy, generałowie, żołnierze i chorzy na polio.
W Państwie Niemożliwym wybuchła wkrótce rewolucja i rządy się zmieniły. Od tego czasu wprowadzono listy, zapisy, przydziały, cały system przeprowadzek do ciał rodzących się ludzi. Zapanowało reglamentowane równouprawnienie dusz. Wszystko było wspólne. Mniej więcej w tym czasie zaczął padać deszcz. Deszcz został również wymyślony przez pierwszych rewolucjonistów. Padająca woda ma za zadanie wypłukiwać z dusz myśl o rewolucji, ale teraz nastroje antyrządowe wzrosły do tego stopnia, że deszcz nie zdaje się na wiele. Mówią, że ten deszcz to łzy cierpienia całego wszechświata. Nikt już od dawna nie słyszał o Bogu, jak już wspominałem są i tacy, którzy zaczynają wątpić w jego istnienie.
Siedziałem na ławce w parku, w którym panowało niezwykłe poruszenie. W tym samym poarku, do którego przyprowadził mnie Adolf Czerny – pierwszy w miarę normalny typ, jakiego tu spotkałem. Zapytałem go kiedyś dlaczego mówi wieloma językami jednocześnie. Odpowiedział mi z przekonywującym uśmiechem jakąś sentencją. Coś w rodzaju: „Mówienie obcymi językami to zwielokrotnienie siebie i przyjmowanie różnych możliwych osobowości.”
Wszelkie Możliwe Osobowości podchodziły teraz do mnie.
– Buenos Dias, Senior! – pozdrowił mnie Adolf Czerny.
– Dzień dobry – odpowiedziałem. Czerny prowadził nieco młodszego od siebie mężczyznę.
– Vous voyez le malheureux Mosze Fefer – przedstawił mi swojego towarzysza, po czym zwrócił się do niego: – Mais Dieu vous soutiendra.
Mosze zginął, jak wielu innych Żydów, w Oświęcimiu. Mosze nie był z dymu. Jemu udało się rzucić na druty. Jego rodzina spłonęła jednak w piecach obozu i dlatego właśnie Mosze był nieszczęśliwy. Całymi dniami chodziłwśród dusz z dymu i szukał swojej rodziny. Kiedy już znalazł żonę Dorę i dwoje swoich dzieci – Chaima i Rachelę – nie potrafił się z nimi porozumieć.
– Mosze jest… był poetą. Teraz zorganizował dla nas śmierć.
– Śmierć? – Spytałem.
– Tak, śmierć. – Odpowiedział Czerny.
– Widzę, że dziwi to Pana. – Stwierdził Mosze Fefer. – Śmierć wyzwoli nas z tego Niemożliwego Państwa.
– Tak, ale przecież jesteśmy…. nieśmiertelni… – Powiedziałem zdumiony.
– Czyżby? – Fefer uśmiechnął się tajemniczo.
Adolf Czerny spojrzał na byłego poetę. Woda spływała mu po twarzy.
– Mosze przyniósł trucizną. – Powiedział prawie szeptem.
– Truciznę? Tutaj?!
– Tak, udało mi się zdobyć… – Fefer ponownie uśmiechnął się tajemniczo.
– Śmierć… Czy zdecyduje się Pan, Pietruch? – SpytałCzerny.
Mosze wyciągnął z kieszeni zawiniątko. W kartce papieru, zapisanej i mocno przetłuszczonej, znajdowały się trzy kapsułki.
– Cyjanek potasu. – Z dumą powiedział Mosze Fefer. – Nic lepszego nie ma. – Dodał z udawaną skromnością.
W parku wzrosło zamieszanie. Ktoś krzyknął: „Policja!”. Mosze energicznym ruchem schował kapsułki za pazuchę. Wszyscy rozbiegliśmy się w różne strony. Zrobili tak wszyscy ci, którzy znajdowali się w pobliżu. W chwilę potem park, w którym panowało niezwykłe poruszenie stał się zupełnie pusty. Jakby powiedział Mosze: „pozostały w nim jedynie Dusze Czarnych”.
Moszego spotkałem jeszcze tylko raz. Było to w dzień jego zwycięstwa. Wtedy opowiedział mi o Czarnym Ptaku Uri, przewoźniku na drugą stronę, który unosi dusze w stronę bladego oka nocy, o starej czarownicy z Endor, która
Myśli sobie: to dopiero kram
Że ja, wróżka, zwykłą czarownica
W Pięcioksięgu nawet rolę gram.
Fefer połknął kapsułkę z cyjankali. Razem z nim truciznę zażyły Wszelkie Możliwe Osobowości Adolfa Czernego. Trzecią kapsułkę Mosze pozostawił mnie – zawiniętą w mocno zatłuszczony papier, na którym były zapisane te słowa:
Daj mi przeżyć choć jeden dzień albo dwa!
Tak się boję śmierci niewiadomej,
gdy, jak ojciec legnę nieruchomo.
– Ojcze, już dzień!
A on leży niemy i nie ruszy się z miejsca.
Nie znalazłem na tyle odwagi w sercu mojej duszy, aby pójść razem z nimi. Bo nie wiedziałem, czy życie odebrałbym, czy tylko nowe zyskał cierpienie.
Jedyną konsekwencją mojego życia na ziemi pozostało trwanie w poczekalni dusz.