Najpierw zobaczyłem film i wywarł na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem w teatrze, na spektaklu z udziałem Wojciecha Pszoniaka w roli McMurphy’ego. A na ostatku przeczytałem książkę Kena Keseya. O ile film bardzo mi się podobał, to przedstawienie teatralne, mimo koncertowej gry aktorów i doskonałej reżyserii, już mniej. Ale po lekturze książki stwierdziłem, że ani film, ani teatr, nie umywają się do bogactwa pierwowzoru.
Rytm, język, układ zdań, stylistyczny rozmach i błyskotliwość, wszystko, co mnie zachęca do utworu, do poznania biografii twórcy, jest dla mnie ważne. Ważne, lecz to, co jest dla mnie najważniejsze, nazywa się przesłaniem.
Przesłaniem jest brak zgody na stereotypy. Sprzeciw wobec fałszywych postaw ludzkiego postępowania. To starcie ze złem przebranym w oportunistyczne szaty dobra. Pojedynek ze złem paraliżującym ludzką godność. To bezpardonowy bój, którego zadanie polega na eliminacji człowieczej przyzwoitości, na usunięciu z niego resztek odwagi, nieustanne zmaganie się z wszechobecnym, etycznym systemem nakazów i zakazów. Reguł poprawnego postępowania.
Według autora, człowiek godzi się ze swoim losem, a jednocześnie sprzeciwia mu się; gdy los zaczyna mu dokuczać, gotów jest podjąć z nim walkę. I niekiedy zmienia ją w zwycięstwo skierowane przeciwko przyzwyczajeniom, konwenansom i reakcjom na rzeczywistość.
b
Rzecz dzieje się na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Zrazu jest to walka jednego człowieka. Samotna, skazana na niepowodzenie. Indywidualna i prawie groteskowa. Wydarzenia rozgrywają się w miejscu przeznaczonym do reperacji ludzi społecznie uciążliwych. Do przeprowadzania kapitalnego remontu wśród tych ludzi, co są wyposażeni w kołtuńskie poglądy i uniżone kręgosłupy.
Władzę w nim sprawuje koszmarna i samowładna monarchini, przeorysza oddziału, siostra Mildred Ratched. Jest pielęgniarką, wcieleniem koniunkturalizmu i wyrachowania. Od wielu lat pełni funkcję „miłej osoby”. Na każdym kroku podkreśla, że ma usposobienie łagodne, a wnętrze człowieka niekonfliktowego. Chętnego do współpracy ze wszystkimi, którzy myślą podobnie, jak ona. Kto jej nie zna, daje się nabrać na manifestowaną przez nią uprzejmość.
Prowadzi oddział w sposób apodyktyczny. Nieczuła, bezwzględna, pewna swojej nieograniczonej władzy, nakazuje pacjentom i podwładnym ścisłe przestrzeganie postanowień regulaminu. Wypełnianie go dosłowne. Przepisy jednak są oderwane od konkretnych sytuacji. Przeważnie martwe i absurdalne, nie mają ułatwiać pacjentom życia, ale przeciwnie, mają je skomplikować. Trudności związane z regulaminem są dla Siostry elementem gry. Emocjonalnych igraszek z lokatorami tej siedziby.
Lokatorów traktuje niejednakowo. Jedni stanowią wdzięczne obiekty do strofowania, wytykania palcem i pouczania, zaś innych nie dostrzega: w niczym jej nie zagrażają. Niewidoczni i nieobecni duchem, nie są przedmiotem jej zainteresowania. Wegetują na uboczu istotnych zdarzeń, pokątnie należą do warzywnego świata żywotnych nieboszczyków.
Do wnętrza tego piekła, krokiem nonszalanckim, pogardliwym i zblazowanym przybywa nowy pacjent, McMurphy. To człowiek nieprzeżarty obłudą, odporny na idiotyzm, nie dający się wepchnąć do psychoterapeutycznego towarzystwa wzajemnej adoracji. McMurphy, główny bohater książki, to zadymiarz, filut i kanciarz cierpiący na pół gwizdka.
W pierwszych rozdziałach tego utworu jest rezolutny, roześmiany i cwaniakowaty. A zwłaszcza (co personel pielęgniarski doprowadza do wściekłości) – zdrowszy psychicznie od tych, którzy go chcą kurować. Z początku daje się zwieść cukierkowej atmosferze zakładu. Jest śmiały, niefrasobliwie tryska opętańczym humorem, nieskrępowaną, wisielczą wesołością, swobodnym, koncyliacyjnym traktowaniem samego siebie. Obce mu są uczone wywody tutejszych pacjentów, krasomówcze tyrady mające wyjaśnić ich beznadziejne postępowanie, ich pokrętne wątpliwości i płaczliwe refleksje. Dla niego są to przywary, charakterologiczne usterki prowadzące prosto w drapieżne objęcia tutejszych konowałów.
Za sobą ma mnóstwo wpadek, mrowie sądowych pomyłek i kryminalnych obertasów z paragrafem w tle, surowo więc traktuje swoje życie. Bez złudzeń i naiwnych oczekiwań. Jego główną bronią jest życiowa mądrość; mądrości tej wierzy bez zastrzeżeń: dysponuje własnym doświadczeniem, prywatną oceną dobra i zła.
Ze wszystkiego i każdego żartuje, nikogo nie oszczędza; ostrze jego drwiny tnie z taką samą bezwzględnością tych, co sprawiają wrażenie normalnych, jak i tych, co nimi są tylko z nazwy. Jest to facet, który z niejednego pudła chleb jadł. Trafia do psychiatrycznego klasztoru dla mentalnych umrzyków, dla duchowych sztywniaków zanurzonych w rozgoryczonej medytacji o swoich niefartach, wadach, kompleksach.
Trafia i od razu dowodzi swoim zachowaniem, że jest inny, niż ci, z którymi go osadzono. Ale drwiny stosowane przez McMurpy`ego, to złudzenie, pozór, sztuczka, to kotara, charakteryzacja, profilaktyczna ochrona przed atakami Siostry Ratched. A także przed monotonią tutejszych zabiegów polegających na łamaniu cudzych marzeń, na pacyfikowaniu pragnień odstających od tutejszych miar.
Gdyby pokusić się o scharakteryzowanie go w kilku słowach, to trzeba by było powiedzieć, że jego główną cechą jest – nieustanne zdziwienie. Dziwi się, że pozostali pacjenci nie próbują protestować przeciw robieniu z nich durni. Że tak ochoczo starają się nie przeciwstawiać swoim prześladowcom. Dziwi go bzdurny regulamin tej psychiatrycznej latryny. A jeszcze bardziej się dziwi temu, że ci „niepokalani winowajcy”, siedzą tu – dobrowolnie. I to siedzą tu od wielu lat, choć w każdej chwili mogliby stąd wybrać się na przechadzkę po prawdziwym życiu.
Mogliby, lecz nie chcą. Nie chcą? Raczej nie mają dokąd uciec. Boją się życia, zmagań z jego problemami, nawet nie usiłują ich rozpoznać, bo tu, mimo wszystko, są bezpieczni, uwolnieni od ciężaru rzeczywistości, od ponoszenia odpowiedzialności za siebie, za rodzinę i potencjalne dzieci.
Regulamin, groteskowe nakazy, zakazy i absurdalne wymogi, są ceną ich marnej egzystencji, kosztem ich schronienia przed złowrogim, otaczającym światem. Świat zewnętrzny jest im nieprzyjazny; wolą tkwić w swoich urojeniach i kompleksach, zabobonach i trwożliwych zapatrywaniach, aniżeli stawić mu czoła. Wolą istnieć pod kloszem, poddać się dyrektywom określonym przez kombinat, ulec im, nosić nieprawdziwą etykietkę świra.
c
O „kombinacie” zamieszkałym w wielu ludziach podłego formatu, ale i mieszkającym w plastelinowych ludziach, w zakompleksionych przeciętniakach nie obiegających od norm, usiłujących dostosować się do tak zwanej większości, opowiada narrator, Wódz Bromden, zwalisty Indianin, nauczony, że aby przetrwać w świecie skonstruowanym przez drani, należy udawać innego, niż się jest. Staje się więc dla pozostałych – nieszkodliwy; udaje głuchoniemego. Z premedytacją, skutecznie i od lat wyprowadza w pole mieszkańców i personel. Chroni się za portierą niewidzialności; widzi wszystko, wszystko rozumie, z nikim się jednak nie dzieli własną wiedzą.
Nie dzieli się nią do czasu, bo gdy na oddziale Wielkiej Siostry zjawia się McMurphy, Wódz zdradza się przed nim: zedrze dotychczasową maskę i odnajdzie się w sobie. Ale tylko McMurphemu pokazuje, kim jest faktycznie. Pozostałych boi się nadal, nadal jest wobec nich powściągliwy i nieufny.
d
Siostra Ratched, czarująca sekutnica o wdzięku irygatora, panowała w szpitalu od dawna, uwielbiała wpędzać ludzi w poczucie winy, w monstrualny wstyd. Była w tym perfidną rutyniarą, specjalistką od prowokowania awantur i sterowania nimi, fachowcem od wprowadzania zamętu, niepokoju, insynuacji, mówienia nie wprost. Pod jej kierownictwem pacjenci wzajemnie się kaleczyli, wzajemnie frymarczyli swoją i cudzą psychiką; pod jej rządami tkwili w swoich wyrzutach sumienia.
Jej celem jest ograniczenie ludzkiej samodzielności, uzależnienie ludzi od swojej woli, skazanie ich na bezradność, zaszczepienie w nich obezwładniającej niemocy i dokuczliwego poczucia winy, przeciwstawienie się ich zorganizowanemu, etycznemu barbarzyństwu polegającemu na silnej woli. Jej celem jest styranizowanie ich powszechną zgodą na marazm, stłamszenie ich przyzwoleniem na prostrację i społeczny autyzm, autyzm tłumaczony strachem, obawą przed ryzykiem zwyczajnego istnienia.
Domagała się od nich furiackiego manifestowania skruchy i jęczących zwierzeń. Dlatego organizowała psychoterapeutyczne sabaty z marionetkowym udziałem lekarza prowadzącego oddział (lekarz, „mały człowieczek w binoklach”, szefował temu oddziałowi zaledwie symbolicznie, ponieważ na jego czele musiało figurować jakieś popychadło z naukowym tytułem, a ekspertem od kiereszowania chorymi pozostawała Naczelna Wywłoka).
I w tej oto dekoracji rozgrywa się dramat. Nie mam zamiaru streszczać powieści. Pragnę tylko zachęcić do jej lektury. Kto chce, niech sam sobie poszuka dalszego ciągu. Choćby po to, by wiedzieć, czego można oczekiwać od mistrzów pióra.