Archiwum autora: Marek Jastrząb

Kraczydła

Przeptaszenie stało się ciałem; na dzień dzisiejszy jest nas dziesięć, no, może dwadzieścia miliardów z hakiem i całym pogłowiem obijamy się na drzewach.  Natomiast na dzień wczorajszy było nas, średnio licząc, ze dwa razy mniej.

Poprzednio nie mogliśmy swobodnie drzeć mordy, bo każdy ptaszek miał swoją prywatną gałąź, konar z podsłuchem przebranym za dzięcioła. Teraz, jak wszyscy, mamy po kilku sublokatorów. Im kto szybciej zawodzi, tym prędzej  wywrzeszczy sobie  większą  substancję odpoczynkową, tego co rychlej przenoszą aż pod koronę drzewa, gdzie przewidziano dla namolnych większe metraże, znośne warunki, istne raje.

Z czasem i dla nich wprowadzono szlaban na kłapanie dziobem. Kto został przyłapany na lamentowaniu bez zezwolenia i pytlował na dziko, tracił prawo do  stałego zasiedlania gałęzi. Z punktu dostawał skierowanie do bajora na zadupiu i tam, do upadłego, mógł  zajmować się roszczeniami. Niewielu więc było chętnych do oficjalnego kręcenia dziobem.

Ten, co pomstował po cichu i na pół gwizdka, bez uprzedzenia zostawał odgórnie doceniony i mógł dopraszać się podciągnięcia pod ulgowy przepis gwarantujący możliwość zasiedlenia całego drzewa. Wtedy wywyższał się na swojej powierzchni, puszył, szarogęsił i kokosił ze swoją metrażową pomyślnością, aż wszystkich przestrzennie upośledzonych za mocno kłuło to w oczy i nie było wyjścia:   musieliśmy przywołać go do porządku i – dla przykładu – walić go w cztery litery, by nabył ogłady.

A cały ten galimatias z zagęszczeniem powstał z powodu wron; wrony od zamierzchłych czasów żyły w opozycji do logiki:

a)

opowiadały się za nieskrępowanym znoszeniem jaj,

b)

złośliwie postanawiały  przekształcić się w liczebniejsze  stado, po czym zaczęły nauczać śpiewu.

NIEDOPOWIEDZENIA

Zachrapał tak donośnie, że razem z wyrem przeniosło mnie w sam środek innej scenerii i znalazłem się w obcym miejscu. Lecz nie było ono „przyjazne”: czułem się tak, jakbym kiedyś w nim był; obok mnie dygotał tapczan z dziadkiem „Jakmubyło”.

Stary świntuch i łobuz za młodu, a teraz układny i zesztywniały worek na dokuczające korzonki, niespodziewanie zacharkotał, co mnie sprowadziło na ziemię i jąłem gwizdać. Pod ręką, na wszelki wypadek, miałem swój wierny, pamiątkowy gwizdek, poręczny w wybuchowych sytuacjach, osadzający w zarodkach czyjeś żagujące skłonności, gong przywracający spokój. Zwykle czułem się w tej roli jak gamoń w gorsecie. Dostałem go od Anny, starowinki przybyłej do domu kilka lat temu, mającej imię znane mi skądinąd. Jej podobieństwo do tamtej polegało tylko na imieniu, bo manierami, sposobem zaglądania w oczy i patrzenia, łagodnością twarzy, szczerością i bezpretensjonalnością okazywanej sympatii, mogłaby oczarować największego cynika.

Nawet na dziadku, moim sąsiedzie, wywierała dobre wrażenie, a to dużo, bo niewiele zdarzeń wprawiało go w milusi nastrój. Czułem się winny, że odeszła, ale tylko trochę, bo i jego też puściła kantem.

Od czasu do czasu, gdy mogliśmy przebywać ze sobą blisko, tolerowałem go, a on starał się nie wspominać o tej kobiecie. Do naszego rytuału należało mówienie o Annie – ona; dla nas była już tylko sfiksowaną osobą o ledwie zarysowanej płci.

„Jakmubuło” był wesołym typkiem, ale jego wesołość nie zdawała się na ślepe, spontaniczne i głośne przypadki wyznaczane biegiem zdarzeń, przeciwnie, należała do powściągliwych, przemyślanych, dyplomatycznych. Zanim wypowiedział jakieś zdanie, którego sens mógł zostać odebrany nie tak, jak zamierzał go przedstawić, długo się nad nim zastanawiał, długo toczył z nim wewnętrzną walkę, sondował reakcje.

Nie należał do strachliwców, do ludzi manifestacyjnie obnoszących się ze swoją desperacją z byle powodu. Na co dzień chadzał niedostępnymi, szarugowymi ścieżkami i zawsze po cichutku, bezszelestnie, ukradkowo, skradająco, papuciastym krokiem, jak gdyby chciał podkreślić, że jego hałaśliwe maniery należą już do przeszłości.

Kiedy uważał to za konieczne, wychodził poza teren i spotykał się nie wiadomo z kim, na ogół z osobnikami o trefnym nastawieniu do tutejszego patrycjatu, do ludzi stąd, zwariowanych na punkcie normalności. Wymieniał z nimi zdania krótkie, oznajmujące, przeważnie trafne i na ogół logiczne, w zasadzie trzymające się kupy, a dotyczące spraw, które go akurat pochłaniały.

Więc jak zwykle, tak i teraz obudziłem go gwizdkiem, a on, nieprzytomny, siadł na łóżku i jak gdyby nie było między nami żadnej przepaści, żadnych osobnych lat i nagromadzonych doświadczeń, zaczynał mówić o tym, co przerwał swoim niewczesnym zapadnięciem w sen, nagle powracał do przedgwizdkowego wątku, a kiedy gasiłem światło i słuchałem wiatru, deszczu, kropel, opadającego czasu, przedzierając się przez egzaltowany, romantyczny obrazek wiosny, wyciągał się po kociemu i   cudownie seplenił o miłości. Godzinami potrafił o niej, dla niej, przez nią, a ja wyobrażałem sobie, że wschodzi księżycowy wieczór. Z zapartym tchem, pogrążony w srebrze jego przygód, w niespożytych, kolorowych i plastycznych fantazjach,  widziałem, co stracił. Jakbym przy tym był i jakby obchodziło mnie, co stało się później. Kiedy doszedł do tego, że jest tu, poza nią, stary i głupi, a nie tam, w jej ramionach, młody i szczęśliwy.

A dalej, nie następowało nigdy; w jego opowiadaniach zawsze było to niedokończone, mgliste, poszarpane uczucie; nurzało się w niedopowiedzeniach i ciemności, w niejasnych gestach i ruchach papierosowych ogników…

Dziadek „Jakmubyło”

… dziwne, lecz za młodu dziadkiem nie był. Wypreparowany z minionej zadziorności, promieniejący refleksyjnym zasmuceniem, depresją wynikającą z tułaczki po fartach i niefartach, żył mimochodem, kaszląco, piskliwie i siłą rozpędu. Wstrząsany przypomnieniami, których za dobrze nie pamiętał, dopominał się respektu, poważania, szacunku dla swojego wieku.

Błąkał się po doświadczeniach, sympatiach i antypatiach. Nie uznawał żadnych sprzeciwów i autorytetów. Bronił się przed własną starością. Śmieszny, nieporadny dziadek, w młodych sekwencjach swojego żywota nosił imię sławnego bohatera, który kogoś zarąbał. Teraz nosił imię przydzielonej renty.

Zmartwiony swoją atrofią, systematycznym wsiąkaniem w przeszłość przeputanych projektów, pragnący zawojować sobą tych, co się nim rozweselali, traktowali go jak prawidło na buty, wieszak do suszenia kapeluszy, kapiący parasol wyjęty z deszczowej mgiełki, strapiony brakiem perspektyw, pozostawał w przekonaniu, że jest sam.

I był. Choć niekiedy posuwał się do międlenia przytłaczających wspomnień i zdawał sobie sprawę, że gdzie by nie splunął, tam wyrastały myśli obfitujące w sążniste zapowiedzi, oprawne w slogan i kołtun, niczym obietnice bez pokrycia; jakkolwiek  wiedział, że zmuszony jest do zmartwień, z których nic nie wynika, do noszenia numeru renty i spotykania się ze szlachetnością tylko w lustrze, to przecież sądził innych swoją miarą, a lęk o własne brodawki przysposobił go do wiary w cuda, zmusił do otoczenia się metafizyką, do używania ciężkich dział nadrealizmu, prawieniem morałów w stylu marynat. Uważał, iż młodość jest niezależna od wieku, a młodym być, to mając pod setkę, strzelić z procy w łysą czachę luminarza…

*

… na oko ma pięćset lat, więc uchodzi za grzdyla. Jednak z niewytłumaczalnych powodów utrzymuje, że gdy nie może zasnąć i kiedy liczy, żadną miarą nie może dorachować się lat spędzonych tu.

Nie pamięta, kiedy ostatnio sobie coś przypomniał, jakąś znaną twarz, jakiś solidnie przepłakany pogrzeb. Nie wie, czy jest kawalerem, czy bezpowrotnie szczęśliwym małżonkiem.

Pocieszam go, jak umiem. Ale że nie jestem dobry w prostowaniu zapętlonych charakterów, moje trudy idą na marne. Usprawiedliwiam się pod nosem, że ciężko mi przytulić go do serca na dużą odległość.

Dodatkowym utrudnieniem jest to, że dziadzio nie słyszy na zewnątrz, tylko do środka, więc po pewnym czasie tracę cierpliwość. Mija mi wszelka rozsądna motywacja do kontynuowania współczucia, macham ręką na jego tarapaty i stwierdzam, że jest sobie winien sam, bo kto to widział, by w tak niepoważnym wieku mieć sklerozę!

Ja w jego latach bywałem w mieście, ocierałem się o przecudne widoki opery, a raz miałem farta, bo niewiele brakowało, bym nadział się na przechodzącego biletera z filharmonii. Więc gdzie dziadkowi do moich doświadczeń, wspomnień i niewypowiedzianych westchnień, gdzie mu konkurować i pchać się na afisz z tymi swoimi zwapniałymi boleściami?

Dwaj pisarze

…w momencie, kiedy wszystko nam się wydaje stracone, pojawia się znak zdolny nas ocalić; kołatano już we wszystkie drzwi wiodące donikąd, na jedyne zaś, którędy można by wejść i których daremnie szukalibyśmy sto lat, natrafiamy bezwiednie i otwierają się one.

Marcel Proust – „Czas  odnaleziony” PIW 838.

najpiękniejszą cnotą jest miłosierdzie

Celeste Albaret – „Pan Proust”.

Godzina nie tylko jest godziną, to naczynie wypełnione zapachami, dźwiękami, zamierzeniami, zmiennością aury. To, co zwiemy rzeczywistością, stanowi pewną więź między tymi wrażeniami i tymi wspomnieniami, które otaczają nas równocześnie…

Marcel Proust „Uwięziona”

Proust i Balzak drążą temat różnorodnych miłości, uczuć nieodwzajemnionych. Pytanie retoryczne: czy mogli być sobą bez towarzystwa samotności, czy poza swoimi powieściami mogli kochać kogokolwiek? Odpowiedź szablonowa: z pewnością mogli być tylko kochani, miłość bowiem to dar, którego brak tym, co są stwórcami, ponieważ spełnienie należy do ich postaci.

Dwaj twórczo inni  pisarze  traktują o sprawie uczucia. Piszą o tym, czego im brak; są młodzi bez względu na wiek. Czytając ich, ogarnia mnie wzruszenie na myśl o ogromie pracy, starań i wyrzeczeń, i zastanawiam się nad procesem powstawania utworu.

Zwykle dostrzega się nie to, w jaki sposób został on sporządzony, ale to, co zawiera. Mówi się o ilości książek, artykułów i tysiącach listów. Dla wyznawców ich prozy wydaje się oczywiste, że powstało ich tyle.

O Balzaku nie umiem mówić obiektywnie, językiem wyważonym, ponieważ jestem nim zaślepiony; tak jak Proustem i jego dziwactwami; daj Panie Boże każdemu piszącemu dziwactwa Prousta i w zamian pozwól mu tak pisać, jak Honoriusz!

Artysta nie żyje za szkłem, nie można patrzeć na niego li tylko poprzez dzieła, które stworzył, ale należy widzieć go i oceniać na tle czasów, w których żył, wiedzieć, co go cieszyło, bulwersowało, podnosiło na ułudnym samopoczuciu, jakich miał wrogów, przyjaciół i kto go kochał.

Kiedy się tego nie zna, książki, obrazy, muzyka, zostaną zaledwie książkami, obrazami, muzyką, czymś odrealnionym, wyrwanym z rzeczywistości, martwym i ułomnym, bo niedokończonym, fragmentarycznym i uproszczonym jak szkice, skróty, obrysy, projekty, które niczego nie wyjaśniają, otwierają natomiast pandorową puszkę spekulacji, komentarzy, sugerują, zapowiadają, uruchamiają swawolną wyobraźnię przyczynkarzy, egzegetów i interpretatorów. Kiedy się tego nie zna, nie rozumie się powodu pisania, malowania, komponowania, musu wyrażania się na piśmie, na płótnie, w nutach uporządkowanych w melodię.

Pisarz, malarz, kompozytor czy rzeźbiarz, człowiek przekraczający barierę przeciętności, gdy zaczyna być o nim głośno, narażony jest na cudze opinie. Twórca po swojej śmierci ma zwolenników i pomagierów  więcej, niż za życia; niesłychany jest nagły przybór znajomych od zawsze i życzliwców od serca.

Pośmiertne milczenie rewelatora, wyzwala bezpieczną agresję jego szemranych komentatorów. Za życia podtruwali go jeden przez drugiego i rzucali nim o ściany, a gdy już go nie ma i nie może się bronić, jak jeden mąż, z furią dowodzą, że kochali go bez pamięci już wtedy, gdy go jeszcze nie było na świecie…Mnożą się więc figury pełne wazeliny w piórze, a z nieistnienia podnoszą się odpychające skrzaty starające się oberwać bodaj cętkę z jego gronostajowego płaszcza.

Do wielogodzinnego pisania potrzebny jest nie tylko wyćwiczony mózg, ale i fizyczna forma pozwalająca znieść lub zignorować atlasowe obciążenia kręgosłupa, nadgarstka, karku. Długotrwałe zachowanie pozycji unieruchomionego ciała wymaga i treningu i odpowiednich predyspozycji organizmu; sprawnych oczu, precyzyjnego zgrania myśli z ręką. Konieczna jest synchronizacja fizycznych cech z cechami psychicznymi, dostrojenie tempa narodzin zdań do tempa ich zapisu: wymogi formy dyscyplinują treść; bez harmonii, nie ma dzieła.

Koniec

“Lot nad kukułczym gniazdem”

Najpierw zobaczyłem film i wywarł na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem w teatrze, na spektaklu z udziałem Wojciecha Pszoniaka w roli McMurphy’ego. A na ostatku przeczytałem książkę Kena Keseya. O ile film bardzo mi się podobał, to przedstawienie teatralne, mimo koncertowej gry aktorów i doskonałej reżyserii, już mniej. Ale po lekturze książki stwierdziłem, że ani film, ani teatr, nie umywają się do bogactwa pierwowzoru.

Rytm, język, układ zdań, stylistyczny rozmach i błyskotliwość, wszystko, co mnie zachęca do utworu, do poznania biografii twórcy, jest dla mnie ważne. Ważne, lecz to, co jest dla mnie najważniejsze, nazywa się przesłaniem.

Przesłaniem jest brak zgody na stereotypy. Sprzeciw wobec fałszywych postaw ludzkiego postępowania. To starcie  ze złem przebranym w oportunistyczne szaty dobra. Pojedynek ze złem paraliżującym ludzką godność. To bezpardonowy bój, którego zadanie polega na eliminacji człowieczej przyzwoitości, na usunięciu z niego resztek odwagi, nieustanne zmaganie się z wszechobecnym, etycznym systemem nakazów i zakazów.  Reguł poprawnego postępowania.

Według autora, człowiek godzi się ze swoim losem, a jednocześnie sprzeciwia mu się;  gdy los zaczyna mu dokuczać, gotów jest podjąć z nim walkę. I niekiedy zmienia ją w zwycięstwo skierowane przeciwko przyzwyczajeniom, konwenansom i  reakcjom na rzeczywistość.

b

Rzecz dzieje się na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Zrazu jest to walka jednego człowieka. Samotna, skazana na niepowodzenie. Indywidualna i prawie groteskowa. Wydarzenia rozgrywają się w miejscu przeznaczonym do reperacji ludzi społecznie uciążliwych. Do przeprowadzania kapitalnego remontu wśród tych ludzi, co są wyposażeni w kołtuńskie poglądy i uniżone kręgosłupy.

Władzę w nim sprawuje  koszmarna i samowładna monarchini, przeorysza oddziału, siostra Mildred Ratched. Jest  pielęgniarką, wcieleniem  koniunkturalizmu i wyrachowania. Od wielu lat pełni funkcję „miłej osoby”. Na każdym kroku podkreśla, że ma usposobienie łagodne, a wnętrze człowieka niekonfliktowego. Chętnego do współpracy ze wszystkimi, którzy myślą podobnie, jak ona. Kto jej nie zna, daje się nabrać na manifestowaną przez nią uprzejmość.

Prowadzi oddział w sposób apodyktyczny. Nieczuła, bezwzględna, pewna swojej nieograniczonej władzy, nakazuje pacjentom i podwładnym ścisłe przestrzeganie postanowień regulaminu.  Wypełnianie go dosłowne. Przepisy jednak są oderwane od konkretnych sytuacji. Przeważnie martwe i absurdalne, nie mają ułatwiać pacjentom życia, ale przeciwnie, mają je skomplikować. Trudności związane z regulaminem są dla Siostry elementem gry. Emocjonalnych igraszek z lokatorami tej siedziby.

Lokatorów traktuje niejednakowo. Jedni stanowią wdzięczne obiekty do strofowania, wytykania palcem i pouczania, zaś innych nie dostrzega: w niczym jej nie zagrażają. Niewidoczni i nieobecni duchem, nie są przedmiotem jej zainteresowania. Wegetują na uboczu istotnych zdarzeń, pokątnie należą do warzywnego świata  żywotnych nieboszczyków.

Do wnętrza tego piekła, krokiem nonszalanckim, pogardliwym i zblazowanym przybywa nowy pacjent, McMurphy. To człowiek nieprzeżarty obłudą, odporny na idiotyzm, nie dający się wepchnąć do psychoterapeutycznego towarzystwa wzajemnej adoracji. McMurphy, główny bohater książki, to zadymiarz, filut i kanciarz cierpiący na pół gwizdka.

W pierwszych rozdziałach tego utworu jest rezolutny, roześmiany i cwaniakowaty. A zwłaszcza (co personel pielęgniarski doprowadza do wściekłości) – zdrowszy psychicznie  od tych, którzy go chcą  kurować. Z początku daje się zwieść cukierkowej atmosferze zakładu. Jest śmiały, niefrasobliwie tryska opętańczym humorem, nieskrępowaną, wisielczą wesołością, swobodnym, koncyliacyjnym traktowaniem samego siebie. Obce mu są uczone wywody tutejszych pacjentów, krasomówcze tyrady mające wyjaśnić ich beznadziejne postępowanie, ich pokrętne wątpliwości i płaczliwe refleksje. Dla niego  są to przywary, charakterologiczne usterki prowadzące prosto w drapieżne objęcia tutejszych konowałów.

Za sobą ma mnóstwo wpadek, mrowie sądowych pomyłek i kryminalnych  obertasów z paragrafem w tle,  surowo więc traktuje swoje życie. Bez złudzeń i naiwnych oczekiwań. Jego główną bronią  jest życiowa mądrość; mądrości tej wierzy bez zastrzeżeń: dysponuje własnym doświadczeniem, prywatną oceną dobra i zła.

Ze  wszystkiego i każdego żartuje, nikogo nie oszczędza; ostrze jego drwiny tnie z taką samą bezwzględnością tych, co  sprawiają wrażenie normalnych, jak i tych, co nimi są tylko z nazwy. Jest to facet, który z niejednego pudła chleb jadł. Trafia do psychiatrycznego klasztoru dla mentalnych umrzyków, dla duchowych sztywniaków zanurzonych w  rozgoryczonej medytacji  o swoich niefartach, wadach, kompleksach.

Trafia i od razu dowodzi swoim zachowaniem, że jest inny, niż ci, z którymi go  osadzono. Ale drwiny stosowane przez McMurpy`ego, to złudzenie, pozór, sztuczka, to kotara, charakteryzacja, profilaktyczna ochrona przed atakami Siostry Ratched. A także przed monotonią tutejszych zabiegów polegających na łamaniu cudzych marzeń, na pacyfikowaniu pragnień odstających od tutejszych miar.

Gdyby pokusić się o scharakteryzowanie go w kilku słowach, to trzeba by było powiedzieć, że jego główną cechą jest – nieustanne zdziwienie. Dziwi się, że pozostali pacjenci nie próbują protestować przeciw robieniu z nich durni. Że tak ochoczo starają się nie przeciwstawiać swoim prześladowcom. Dziwi go bzdurny regulamin tej psychiatrycznej latryny. A jeszcze bardziej się dziwi temu, że ci „niepokalani winowajcy”, siedzą tu – dobrowolnie. I to siedzą tu od wielu lat, choć w każdej chwili mogliby stąd wybrać się na przechadzkę po prawdziwym życiu.

Mogliby, lecz nie chcą. Nie chcą? Raczej nie mają dokąd uciec. Boją się życia, zmagań z jego problemami, nawet nie usiłują ich rozpoznać, bo tu, mimo wszystko, są bezpieczni, uwolnieni od ciężaru rzeczywistości, od ponoszenia odpowiedzialności za siebie, za rodzinę i potencjalne dzieci.

Regulamin, groteskowe nakazy, zakazy i absurdalne wymogi, są ceną ich marnej egzystencji, kosztem ich schronienia przed złowrogim, otaczającym światem. Świat zewnętrzny jest im nieprzyjazny; wolą tkwić w swoich urojeniach i kompleksach, zabobonach i trwożliwych zapatrywaniach, aniżeli stawić mu czoła. Wolą istnieć pod kloszem, poddać się dyrektywom określonym przez kombinat, ulec im, nosić nieprawdziwą etykietkę świra.

c

O „kombinacie” zamieszkałym w wielu ludziach podłego formatu, ale i mieszkającym w plastelinowych ludziach, w zakompleksionych  przeciętniakach nie obiegających od norm, usiłujących dostosować się do tak zwanej  większości, opowiada narrator, Wódz Bromden, zwalisty Indianin, nauczony, że aby  przetrwać w świecie skonstruowanym przez drani, należy udawać innego, niż się jest. Staje się więc dla pozostałych – nieszkodliwy; udaje głuchoniemego.  Z premedytacją, skutecznie i od lat wyprowadza w pole mieszkańców i personel. Chroni się za portierą niewidzialności; widzi wszystko, wszystko rozumie, z nikim się jednak nie dzieli własną wiedzą.

Nie dzieli się nią do czasu, bo gdy na oddziale Wielkiej Siostry zjawia się McMurphy, Wódz zdradza się przed nim: zedrze dotychczasową maskę i odnajdzie się w sobie. Ale tylko McMurphemu pokazuje, kim jest faktycznie. Pozostałych boi się nadal, nadal jest wobec nich powściągliwy i nieufny.

d

Siostra Ratched, czarująca sekutnica o wdzięku irygatora, panowała w szpitalu od dawna, uwielbiała wpędzać ludzi w poczucie winy, w monstrualny wstyd. Była w tym perfidną rutyniarą,  specjalistką od prowokowania awantur i sterowania nimi, fachowcem od wprowadzania zamętu, niepokoju, insynuacji, mówienia nie wprost. Pod jej kierownictwem pacjenci wzajemnie się kaleczyli, wzajemnie  frymarczyli swoją i cudzą psychiką; pod jej rządami tkwili w swoich wyrzutach sumienia.

Jej celem jest ograniczenie ludzkiej samodzielności, uzależnienie ludzi od swojej woli, skazanie ich na bezradność, zaszczepienie w nich obezwładniającej niemocy i dokuczliwego poczucia winy,  przeciwstawienie się ich zorganizowanemu, etycznemu barbarzyństwu polegającemu na silnej woli. Jej celem jest styranizowanie ich  powszechną zgodą na marazm, stłamszenie ich przyzwoleniem na prostrację i społeczny autyzm, autyzm tłumaczony strachem, obawą przed ryzykiem zwyczajnego istnienia.

Domagała się od nich furiackiego manifestowania skruchy i jęczących zwierzeń. Dlatego organizowała psychoterapeutyczne sabaty z marionetkowym udziałem lekarza prowadzącego oddział (lekarz, „mały człowieczek w binoklach”,  szefował temu oddziałowi zaledwie symbolicznie, ponieważ na jego czele musiało figurować jakieś popychadło z naukowym tytułem, a ekspertem od kiereszowania chorymi pozostawała Naczelna Wywłoka).

I w tej oto dekoracji rozgrywa się dramat.  Nie mam zamiaru streszczać powieści. Pragnę tylko zachęcić do jej lektury.  Kto chce, niech sam sobie poszuka  dalszego ciągu. Choćby po to, by wiedzieć, czego można  oczekiwać od mistrzów pióra.

E – MAIL

Cześć słodziutka!
Kiedy się zmyłaś, nie było mi do śmiechu, choć wyznam, że w ogólnym bilansie okazało się, że bez ciebie jest o wiele spokojniej, a w domu zapanowała powszechna zgoda i wzajemne nie włażenie sobie na odciski.
Mama, jak to Mama, z początku popłakiwała po kątach, w milczeniu i tajemnicy przed ojcem, ale wkrótce jej przeszło, Tata po kryjomu pociągał nosem, lecz przy ludziach, oficjalnie, nadal rżnął nieugiętego.
Ale do czasu, bo każda tragedia ma swój kres. Już po miesiącu  przejmowali się czym innym, zajęli się obwąchiwaniem tych z parteru, tych, co to kupili dobermana ze szczęki.
Jednak życie na parterze starczyło im na parę szyderczych  gadek po obiadku, na jedno nieudane party w ogrodzie, ponieważ, gdy nikt z zaproszonych gości nie przyszedł, kłócąc się i obwiniając o to, że znowu im nawaliła frekwencja, zgodnie doszli do przekonania, że żaden doberman już im nie zmieni faktów, a faktem jest samotność, za duża przestrzeń do rozmyślań i tak nam się darzyło, tak zabijaliśmy wspólny czas aż do chwili, gdy pokochałem Justynkę, moją ślubną, pamiętasz, razem chodziłyście do podstawówki, ona siedziała przed tobą, taka ruda trzpiotka w okularach i z końskim ogonem.
Teraz przejdę do meritum. Trudno mi zacząć, lecz jakoś tak nigdy nie miałem gliku do listownych wynurzeń, jednakowoż nadeszła długo oczekiwana chwila, by postanowić, co dalej z tym koksem, bo gdy Tatę wymiotło z życia, już nie daję sobie rady z Mamą. Ma taki nieustannie frustrujący wzrok, a ostatnio podprowadza dzieciakom czekoladki. Justynka suszy mi treskę jakimiś sankcjami,  mówi, że  jest tu z nią za ciasno, że ma jej serdecznie powyżej, co mnie nie dziwi, bo ja też.
Gdybyś była facetem, zrozumiałabyś w mig, co to żyć z dwoma babami, z których każda ma rację, toteż od razu pomyślałem o twoim zbawieniu, toteż od razu powiedziałem Justynce, że teraz przyszła kolej na ciebie, teraz ty powinnaś trzymać  się przy niej prosto, mówić, co o niej myślisz.
Teraz Ty, bo mnie kroją się prezesury i wielkie intraty, lukratywne przedsięwzięcia, przewodniczenia, piastowania i zasiadania z szykanami, gabinety, petenci, bananowe wyjazdy, bo mnie teraz zanosi się na upragniony koniec chudych lat, a Tobie przyda się opinia dobrej córeczki. Mama, jak ją przekonać, potrafi być na swój sposób sympatyczna, no i lekarz twierdzi że to góra kilka miesięcy.
nara i dozoba
Twój brat, Pikutek

Z PAMIĘTNIKA SKLEROTYKA

Było to tak dawno temu, że w Listopadzie był Listopad, a Dzień Próżniaka obchodziło się codziennie, mówiłem, gdy kto pytał, od kiedy go znam.

Lecz gdy kto indagował mnie, dlaczego akurat z nim zadaję się najdłużej, do głowy przychodził mi dżem; nie jakieś pożywne i tłuste wióry z supermarketu, ale zwykłe, truskawkowe smarowidło dopasowane do zwyczajnego chleba; dżem stojący nieustannie w tym samym miejscu, na regale, między Encyklopedią Guseł, a Podręczną Historią Krętactwa, słoik z truskawkową pulpą czekający na nasz trywialny głód.

b

W tych latach nic nie było, jak trzeba; nie pasjonowały nas doroślackie bzdety, te egzystencjalne kociokwiki do poruszania w oziębły czas nudów na pudy, nie fascynował nas potargany świat odwiecznych pomyłek i tradycyjnych napraw, cyklicznych, napadowych powrotów do nagle przypomnianych sobie korzeni, ruchomych faktów, pojęć prostych i rzeczjasnych zarazem.

Nasz świat był przewidywalny i niezmienny, ograniczony przestrzenią pokoju, w którym byliśmy tylko przed sobą, sam na sam ze swoimi problemami. Nasz poprzedni świat był miejscem, w którym robiliśmy tylko to, na co mieliśmy ochotę, a nie to, czego się po nas spodziewano.

c

Przychodził do mnie co środę, bo co środę moi staruszkowie bawili u jego, bo nasi protoplasci pracowali w tym samym urzędowisku, poruszali się więc w obrębie podobnych zmartwień i ubolewań okraszonych kostką lodu z kropelką czegoś mocniejszego.

A kochane mamy, przy ludziach zwiewne i rozmarzone uosobienia finezji, przyjaciółki na bij zabij, w domu zaś – ckliwe zrzędy, Erynie przeganiające nas wykrochmaloną ścierą, skrupulatne i pamiętliwe, siedząc biodro w biodro obok swoich anemicznych gladiatorów, słuchały ich zakrapianych oracji z wytężonym namaszczeniem.

Ale że słuchały bez możliwości wejścia im w słowo, wepchnięcia się z pociechą w ich rozmamłane biadolenie, że konwersacja naszych ojców, z każdym no to chlup, przestawała być merytorycznym dialogiem, a przekształcała się w nieskoordynowany klekot, gdy tylko nadarzał się pretekst do zostawienia ich, wybywały do kuchni, przenosiły się do kuchni, by tam, w swojackim otoczeniu lodówki, wymieniać się najnowszymi przepisami na duszoną małpę w sosie koperkowym.

d

I podczas gdy nasi ojcowie zajęci byli kolejną zabudową świata, a świat krążył między kazaniem o sprawiedliwości, a potrawką z niedojrzałej papugi, my, wolni od ich trosk, słuchaliśmy płyt i patrzyliśmy na znikający dżem wiedząc, że kiedy starzy wrócą do wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, zastaną przesłodko śpiące na wznak, dwie rozkoszne dzieciny padłe na tapczan jak zbolałe sznyty.

Kultura nie znosi próżni…

…jest nieprzerwana i ciągła. Wyobraźmy sobie, że wszyscy twórcy  nagle zamilkli. Piszą, malują, komponują, ale do szuflady. Bytują po niszach i zakamarkach, po piwnicach, enklawach i bezludnych wyspach, a ich głos dociera do niewielu. Do garstki potrafiących czytać, myśleć i udawać, że jest klawo. Ale do tych, co nie czytają, nie potrafią sklecić jednego zdania bez słowa na k., do tych, co mają gdzieś całe to zawracanie gitary z myśleniem, dotrzeć nie umieją.

A niby kto ma do nich dotrzeć, skoro  twórcy wolą schować się w  czarownej dziurze? W wieży z kości słoniowej? Po kloszem własnych spraw? A kto niby ma im ukazać inne światy, niczego sobie horyzonty,  marzenia i szczytne cele, skoro wszyscy zaczną być eremitami? Skoro wszyscy odwrócą się od rzeczywistości i postanowią przymykać oczy na lawinowe kretynienie całych pokoleń? Kto, jeśli nie twórca, im uświadomi, jakie wartości, jakie ideały są ważne w życiu każdego człowieka, nie powie, głośno, wyraźnie i zrozumiale, o co chodzi w tym szczurzym, agresywnym wyścigu po zmęczenie, zawał i kasę?

Cisza dobra jest na  urlopie dla  frustratów rojących o wlezieniu do jamy ze świętym spokojem. Natomiast dla wyczerpanych obserwacją dzisiejszego rozpadu ducha, dla zdegustowanych współczesnymi konwulsjami, droga jest określona przez POWINNOŚĆ TWORZENIA. Bo twórca jest  nim po to, by dawać swój głos. Bez wyrażania swoich zapatrywań, nie egzystuje.

A daje go poprzez dzieła. Udane, złe, ale przykrojone na miarę swoich możliwości. Zaś gdy milczy, przechodzi na wewnętrzną emeryturę i stoi z boku. Wycofanie się z aktywności, ucieczka w szukanie wytłumaczeń dla swojego przemęczenia, zgoda na to, co jest, przyzwolenie na degenerację pojęć, to kapitulanctwo.

Aktywność

Każdy z nas powinien zrewidować swoje myślenie. O sobie, o innych, o innych na swoim tle. Na tle swoich doznań i potrzeb. Powinien zrezygnować z tego, co jest dla niego nieosiągalne, pogodzić się z nieuchronnie postępującymi zmianami, lecz winien pogodzić się z nimi w ten sposób, by to, co niemożliwe i utracone, zastąpić tym, co REALNE. A więc – aktywnością psychiczną.

Aktywność pozwala złagodzić, spowolnić i pomniejszyć objawy naszej choroby. Przedłuża okres względnej sprawności. Jak? – Poprzez systematyczną pracę nad rozszerzaniem swoich horyzontów myślowych. Poprzez  ciągłe wzbogacanie listy wewnętrznych umiejętności, pasji, wyobraźni i wiedzy pozwalającej nam na ocenę i zrozumienie własnych zalet, na pozytywną ocenę własnej, a więc niepowtarzalnej wrażliwości,  indywidualnych przymiotów, które, wbrew naszym przeświadczeniom, są w nas, są odrębne i nieujawnione, zamaskowane i przyczajone w głębiach naszych zainteresowań: w muzyce, literaturze, nauce, historii, w naszym zaciekawieniu światem.

Aktywność jest dla mnie wszystkim po trochu: lekcją pokory, karą, nagrodą, zabawą i przygodą z darowaną obecnością, atrakcyjną i podniecającą odmianą egzystencji, ucieczką w śmiech przed jej rzeczywistą monotonią i zarazem niezgodą na jej dziadostwo, świadomym zagadywaniem swoich cierpień, tych prawdziwych i tych wyolbrzymionych, względnych, bo subiektywnych, odwracaniem od nich uwagi, reakcją organizmu na zmianę osobowości, lekarstwem na chroniczne osamotnienie i fałszywe współczucie, ratunkowym kołem przed agresywną nieżyczliwością bliźnich, zastępczą formą bytu na uwięzi, nieruchomym ruchem, sposobem na senne koszmary i emocjonalną huśtawkę, wyzwaniem, uczeniem się pokonywania trudności, zbawiennym przejściem w stan duchowej metamorfozy, daremną próbą zrozumienia siebie i dożywotnim, nieudolnym, i dlatego stale podejmowanym usiłowaniem określenia swojej duchowej kondycji.

Opowiadanie pyszałka

Wyobrażam sobie, że napisałem opowiadanie i choć można się z tego uśmiać, zostało wydrukowane. Zakładam, że ktoś je przeczytał. Zachęcony, biorę się za kolejne, tym razem świadomie, wierząc w potrzebę jego napisania, no i w to, że pokrzepi  mnie na znaczeniu. Jednak następne też było do chrzanu. Zacząłem pisać trzecie. Też o niczym, ale z mile widzianą pointą. Pointa, razem z opowiadaniem, znalazła się w druku i otrzymałem, na  początek, wiązankę słów z otuchami.

Wyobrażam sobie, że nabrałem ochoty do istnienia w modnym kolorze, a profesja wziętego nudziarza zaczęła mi konweniować. Przejęty sodową rolą, wziąłem się do pisania kobyły. Ale powieść w wydaniu bufona ma swoje  za uszami: atrakcyjny wątek, miłosną i koniecznie trzymającą za grdykę akcję, obleśnie żwawą i o społecznym wydźwięku, dużo wyczynowego seksu, egzystencjalnych muld, pomarańczowych zachodów słońca na tle westchnień i niedostępnych gór, romantyczne  pogwarki z najstarszymi góralami, bosymi filozofami  zmierzającymi do życiowej prawdy przez piach po szkle, frazesowe kontenery ze starymi śpiewkami, rozterkowy zawrót głowy, sława, chwilowo modne znajomości, listy ze stekiem gratulacji, telefaksy od  rozdzierających cudze szaty nad nie swoimi upadkami, jakieś monstrualnie skąpe honoraria, a wszystko nafaszerowane troską o człowieka, spreparowane tak, by wyciągnąć z pióra następny przekaz.

Zgodnie z przepisem na rewelację, wziąłem się za tworzenie fabularnego pieścidełka. Powiedziałem sobie, że jeśli taka liryczna fujara jak X, mógł zmajstrować “Przygody Y w Z”, to tym bardziej ja, którym sporo chwil odślęczał przy czytaniu  Jaspersa, Fromma i Blablaka,  ja, który, nie chwalący, znam Cendrasa na wyrywki, a w małym palcu mam wszystkie nie napisane utwory Nabokova!

Obecnie, już po publikacji dzieła, które okazało się takie tam i było nieźle ambitną ramotą, jeszcze jedną książką, jakby powiedział Cortazar, uważam za minus powieści fakt, że w ogóle trzeba ją pisać. I dlatego wolę wyobrażać sobie, że napisałem opowiadanie, którego nikt nie przeczytał.