Archiwum autora: Marek Jastrząb

WIGILIJNE REKOLEKCJE

Rodzina, jej oblicza. Na co dzień i od święta. W trakcie okazjonalnych odwiedzin, przy zastawionym stole, podczas drinkujących zwierzeń, podczas naskórkowych rozmów. Ludzie przybywający z odległych stron, opowiadający o zdarzeniach wysupłanych z  przeszłości, jakieś zapodziane anegdotki, jakieś barwne szczegóły do słuchania w towarzystwie milusińskich, jakieś pikantne momenty do przytaczania, gdy przy stole siedzą sami dorośli, gdy dziatwa śpi.

Ceremonie, rytuały, tradycja. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija, wrasta w zmierzch, a niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, nieznanymi wujami, dalekimi ciotkami, są nieufni, jak gdyby skuleni w sobie, nieszykowni, milczący, nieobecni duchem.

Przyjechali, bo tak nakazuje obyczaj, bo taka jest ich rola. Mają problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Jak opłatkiem łamali się swoimi z zmartwieniami zakłócającymi ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy pokropionej domową nalewką.

Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą.

Z najlepszymi życzeniami

Są dni szare i ponure, są też dni szczególne. Jedyne. Odświętnie ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym  i dostojnym idziemy na spotkania, na imprezy, udajemy się na uroczyste zjazdy rodzinne. Jesteśmy przepełnieni wewnętrznym blaskiem. Nastawieni do świata przychylnie. Siadamy za stołem i czekamy na spóźnialskich, na krewnych przybywających pociągami lub autobusami z dalekich miast.

Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, aż zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy. Przypominają się nam nasze ciotki, nasi wujowie, nasz ulotny dobytek pamiętany z dzieciństwa. Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy więc z czułością o  tych, którzy jeszcze są wśród nas. I w tym podniosłym nastroju któryś krewny oznajmia, że pojawiła się pierwsza gwiazdka, że już pora na łamanie się opłatkiem.

Rozpoczyna się wigilia. Po złożeniu życzeń, na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma swój kres, więc rozpoczynają się kolędy, smutne i nieśmiałe z początku, lecz, z każdym nowym kieliszkiem nalewki domowej roboty – żywsze i bardziej do tańca, niż różańca.

Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i nie tak oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne, możemy się zabrać za spanie do południa. Wracamy żegnając się do następnego razu, obiecując sobie i wszystkim uczestnikom, że będziemy do siebie pisać częściej, będziemy ze sobą utrzymywać kontakt, całujemy się jeszcze w progu, jeszcze na schodowej klatce, a tuż po jej opuszczeniu widzimy człowieka,    którego spotykamy na tramwajowym przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci  swoją anonimową twarz i  nagle okazuje się jednym z nas, nagle chcemy go poznać bliżej.

W taki dzień widzimy go inaczej. Traktujemy go serdecznie.  Zauważamy jego postać.  Ale, ogarnięci chwilowym wzruszeniem, już następnego dnia zapominamy jakoś, że tylko raz w roku są święta, choinka i prezenty, a bieda trwa cały rok.

POLITYCZNY KARUZEL

Nadchodzi dzień, gdy kończą się igrzyska i opada wyborczy kurz. Panowie dzidziusiowie z partyjnych list, oblizując się na myśl o dietach i służbowych  t u ł a c z k a c h  po Unii, przymierzają się do zasiadania, piastowania i pełnienia.

Nowa władza drapie się na świeczniki, postumenty lub piedestały, mości się na fotelach, stołkach i taboretach, wsiada do limuzyn z osobistym woźnicą i przejmuje zdobyczne gabinety, i odbiera od podwładnych – hołdy (w akompaniamencie wazeliniarskich piruetów).

Zaczyna się twarda HARÓWKA dla Ojczyzny. Katorżnicza orka polegająca na zamianie stryjka na kijek, czyli na zastąpieniu poprzednich nieudaczników, nieudacznikami WŁAŚCIWYMI. Od tej pory styl sprawowania władzy polega na zastępowaniu  błędów uczynionych przez poprzedników, błędami ludzi ze zwycięskiej opcji.

Jej pierwszy etap, to zapoznawanie się z zakresem przywilejów, wypłacanie sobie odszkodowań za zwycięstwo w wyborach i upragniona demolka dokumentów wydanych przez niedawnych rządzących; kierownicy przestają nimi być a funkcje sprawowane przez teścia dygnitarza z przegranej drużyny, przejmuje teść dygnitarza ze stada zwycięskiej.

Rozpoczyna się reorganizacja wyposażenia SIEDZIBY. W odstawkę idzie palma wycierająca sufit, znikają skórzane kanapy w kolorze PiS i zastąpione są kanapami w cudownym kolorze PO. Kossak wędruje do utylizacji, a na ścianę wjeżdża Malczewski. Dywan w podsłuchowe prążki przechodzi do historii, a na jego miejscu zjawia się dywan w koalicyjne ciapki.

P.S.

W Sejmie, w Senacie i po ministerialnych pieczarach, po kancelariach namaszczonych WŁADZĄ i pełniących funkcję spichlerza na kompleksy, wkrótce rozlegnie się płacz i zafrasowane zgrzytanie dziąseł, a z gabinetów i piaskownic, spod dziurkaczy, wiaderek i szufelek, wydobędzie się chóralny pisk struchlałej dziatwy: CO STANIE SIĘ Z POLSKĄ, GDY NAS ZABRAKNIE?

O powinnościach twórcy

Poeta, prozaik, twórca jakiegokolwiek formatu i w jakimkolwiek gatunku, nie może być człowiekiem cichym, nie powinien siedzieć jak mysz pod miotłą, bo jego obowiązkiem jest REAKCJA. Natychmiastowa odpowiedź na zło, wredotę, społeczny tumiwisizm, na etyczny autyzm. Ponieważ każdy tekst, obraz, muzyka i.t.d., są to jego ilustracje rzeczywistości. Jego prywatne próby zinterpretowania otaczających zjawisk. Zjawisk bolesnych niekiedy, a niekiedy po prostu – głupich. Nienośnie, irytująco bzdurnych.

Twórca nie może przechodzić nad nimi w sposób obojętny, nie może mieć bezszmerowych poglądów na to, z czym się styka. Jeżeli nie reaguje na coraz powszechniejszy kulturowy idiotyzm, jeżeli utrzymuje się w mniemaniu, że go on nie dotyczy, to może warto zapytać, co i dla kogo tworzy. A także, po co tak czyni. I czym się różni od ludzi chorych na społeczną znieczulicę. Od ludzi – kibiców własnego istnienia, od ludzi prześlizgujących się przez życie.

Nieprzypadkowo powiedziałem o OBOWIĄZKU. Twórca ma OBOWIĄZEK pokazywania odbiorcy, jak jest. Powinien go niepokoić, zachęcać do sprzeciwu wobec absurdów, wrzeszczeć, a nie usypiać, krzyczeć, a nie popiskiwać. Twórca musi być aktywny, iść pod prąd sezonowo słusznych mód. Być kontrowersyjnym penetratorem otoczenia, opozycyjnym burzycielem konwenansów.

Autor nie istnieje bez odbiorcy. Jeżeli twórca pozbawi go możliwości rozmowy ze sobą, zamknie się w intelektualnym kąciku, w swojej kapsule ciszy, spokoju i martwoty, to do kogo trafią jego dzieła?

Czytaj dalej

SZACHY

SZACHY

Choć znaliśmy się od lat, jeszcze z budy, choć był moim rówieśnikiem, facetem wzrostu mniej więcej niesporego, uraźliwym ponad normę, subtelnym do granic wytrzymałości, to przecież mówił, myślał i zachowywał się, jak człowiek starej daty.
Przychodził do mnie co środę, pogrywał ze mną w szachy, wędrował po planszy misternymi figurkami ze słoniowej kości, rzeźbiarskimi robotami człowieka o zapomnianym zawodzie artysty, figurkami z czasu domu pełnego ludzi, narzekał na drożyznę i narowiste żylaki, podekscytowany czymkolwiek, sąsiadami za żywopłotem, napadowymi odwiedzinami rodzinki.
Jego przewrażliwienie było niebezpieczne. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i czym się skończy, niedostrzegalnym westchnieniem, wzrokiem pełnym wyrzutu, czy namiętnym wybuchem prowokującym do rozmowy o nieokreślonych parametrach. Najniewinniejszy motyw mógł ulec rozwinięciu, mógł przerodzić się w atak.
Należało przy nim trzymać się na szpic, nie trajkotać, gdy na głos rozważał następny, desperacki manewr, obronę konia i tak spisanego na konserwy, taktykę do przewidzenia przez początkującego, pilnować języka, by nie palnąć czegoś do żałowania, do wykreślania z pamięci, nie sprzeciwiać mu się, gdy pomylił pola, wieżę z gońcem lub hetmana z królikiem, co najwyżej powiedzieć mimochodem, patrząc na wierzchołki drzew, na drogę przed domem, suchą jak pieprz i pustą od lat, markując wycieranie nosa, że błądzenie jest rzeczą ludzką.
Należało, bez popędzania i daremnych komentarzy, poddać się losowi, płynąć z jego prądem, znosić przeciągłe chwile namysłu, wahliwe borykania się z kuszącymi ewentualnościami, jego śmieszne i denerwujące bębnienie cybuchem o blat w trakcie wykonywania posunięcia, w momencie chwytania byka za rogi, w przełomowym raz kozie śmierć, w okamgnieniu zastanawiania się nad ruchem, na którego wykonanie każdy dobry szachista, a nie grajek od święta, przeznaczyłby pół sekundy automatycznego myślenia, podczas gdy on przewlekał go, celebrował go przez minut pięć.
Należało ścierpieć jego nerwowe wiercenie dodatkowej dziury w porciętach, manifestacyjne chwianie się to w przód, to do tyłu, zafrasowane drapanie po wypłowiałej czaszce, rozpraszające łomotanie byle czym o byle co i zacieranie wątrobianych rąk.
Należało, ze skrzętną uwagą, słuchać jego łacińskich przysłów i udawać, że są odpowiednie do sytuacji na szachownicy.
Ale choć irytował mnie powolnością najprostszych poruszeń, niezmiennie dwie, partia i rewanż, te nasze nawykowe pojedynki, były niepisanym, a uświęconym sposobem dawania świadectwa o tym, co przeszło, sentymentalnym, ckliwym być może, dawaniem jednak trwałym i należącym wyłącznie do nas.
2
Gdy byłem obok niego, wydawało mi się, że już bym nie potrafił się z nim nie spotykać, już nie mógłbym sam uporać się ze swoim opuszczeniem, ze swoją pustką w milczącym domu, ze swoim obsesyjnym, niemęskim patrzeniem na fotografie w albumie, już bym nie umiał obojętnie przejść z dużego pokoju do kuchni wiedząc, że w środę, rozmawiałem z nim, żartowałem, że wszystko jest na medal, a w piątek zawiozą mnie na jego pogrzeb.

Przekładaniec

 

Mam w swojej bibliotece utwory pisane krwią, farbowane wzruszeniem, niedosytem, tchnące prawdą dzieł nacechowanych cynizmem,  znaleźć też wśród nich można książki nudne i zawiłe, jakieś odstręczające i limfatyczne cegły upstrzone drętwym, dworskim stylem topornego propagandzisty, komercyjne i kompromisowe, fabularne gnioty wygrzebane z obojętności, zimne, zniechęcające do lektury i odporne na istnienie nieumownych FAKTÓW, pisane na obstalunek.

 

Albo inne, znajome, bliskie od razu i od razu moje, jak gdyby napisane z myślą o mnie, poetyckie i prozatorskie diamenty, stylistyczne perły z myśli, perły rozświetlone wewnętrznym blaskiem…

 

…przechodząc obok regałów, przenikam w inne światy. Mam wówczas do czynienia z różnorodnymi obszarami, wkraczam w metafizyczne, ponadzmysłowe przestrzenie książek pożółkłych ze starości, a przecież tak mi bliskie, a przecież tak we mnie obecne….

 

…kiedy patrzę na grube cegły tomów, gdy czytam ich tytuły, wszystkie te chaotyczne wrażenia dźwiękowe, zaczynają się układać w pewien zwarty, uporządkowany ciąg i ni stąd ni zowąd ich muzyczność przybiera harmonijne, zrozumiałe, niepodzielne formy. I słyszę rozmowy ich bohaterów, ich głosy, ich dialogi odbywające się na moich oczach, na wyciągniecie wzroku, melodyjne, nieśmiałe, kobiece, i męskie, tubalne, stentorowe…

NASZA MIŁOŚĆ…

…polegała na całkowitej szczerości, szczerości niemal okrutnej i pozbawionej kramarskich tyrad. Jedynymi spotkaniami były nasze długie, znaczące, telefoniczne rozmowy. Dzień bez nich wydawał się stracony. Mówiąc “dobranoc”, żegnaliśmy się do wczoraj.

b

Rzecz dziwna, choć wiedzieliśmy o sobie prawie wszystko, znaliśmy się na wylot, to naszym głównym ograniczeniem było nieusiłowanie zobaczenia się. I może dlatego byliśmy dla siebie nieodzowni. Za sprawą domysłów, spekulacji, żyliśmy pogrążeni w drastycznie wątłych przypuszczeniach. Tak było przez pierwsze dwa miesiące.

c

Wytrwale, jakkolwiek z coraz większym trudem, pragnęliśmy się nie widzieć, ale podkusiło mnie: zachciałem zobaczyć ją w rzeczywistości. W kolejnej rozmowie zaproponowałem wymianę fotografii. Po tygodniu nadszedł jej list.
d

Była zgodna z moją fantazją. Żeby nie wypaść z roli, wysyłałem zdjęcie swojego znajomka, jednak przyszło mi do głowy, że wpadła na ten sam pomysł. Pojechałem do jej miasta.

e

Była to niewielka dziura z perspektywami. Ludzie, jak tu, chodzili wytyczonymi koleinami, dodzierali swoje maski nieprzekupnej uległości. Znany z rozmów dom był dwupiętrowy. Stałem po jego drugiej stronie. Uczynny smyk zaoferował mi się ją pokazać. Miał siedem lat i ucięliśmy sobie całkiem względną rozmówkę. Czekałem.

f

Kamienica, wciśnięta między dwie bliźniacze, buda z liszajami po piękności, stała na czatach. Z płomieniami dachu o dwóch wieżyczkach, w strudze światła znikającego za kościołem, wydawała się dostojna. W zachodzącym słońcu dostrzegałem niezmącony obraz minionego, który odmienił się w blok pełen spopielałych krzyków, wyburzonych hałasów, rojny bezgwarem spokoju. Z bramy wyszła staruszka.- To ta pani – ożywił się chłopczyk i odbiegł.

g

Ruszyłem za nią. Ulica była wąska i przeciwległe domy prawie się stykały, prawie się pozdrawiały. Miała zbyt obszerne buty. Tłuste strączki włosów, zakrywając szyję, podrygiwały figlarnie. Ciemna, poplamiona sukienka, szary, chyba kiedyś bordowy żakiet, brązowe pończochy. Weszła do sklepu.

h

Przypomniałem sobie nasze rozmowy. Trwały w atmosferze zabronionych pojedynków, średniowiecznych snów o mizerykordii, gdy, leżąc w oczekiwaniu na cios łaski, miłosierdzie oznaczało jeszcze jedną próbę wyzwolenia. Nasze rozmowy, były to telefoniczne monologi, eksplozje słów, urywanych gestykulacji. Łączyła nas zazdrość, owo przymierze ufnych nie do końca, owo beznadziejne zadośćuczynienie miłości, która była walką, walką z życiem pełnym zaziębionych trosk i kichających planów.

i

Dopiero teraz rozumiałem jej obawę przed spotkaniem, zrozumiałem, że nigdy nie należy wtrącać się do cudzego życia, że, odarte z tajemnicy i wybebeszone z iluzji, nie zwykłą erratą może być, ale nadzwyczajnym suplementem do prawdy, więc palenie jej fotografii wydało mi się czczą formalnością, bo żyliśmy na przekór sobie, na przekór  chwiejnej wierze w siebie, bo nasza miłość…

ROZARIUM

 Słowa są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencji, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć Jednakże między powiedzieć, a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, niczego nie mówi, czyli nie zmusza do fabrykowania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takiego myślątka, takiego słowiątka, nie chce zgłębiać, co te prymitywne znaczenia skrywają pod swoją podszewką.

Lecz są słowa, przeciwne do tamtych, ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła, płaska, jednowymiarowa myśl uszarpana własną miernotą, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom słów, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewaliśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne, składane są jak teleskop.

Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy w poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem kalejdoskopowym, znajdziesz się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.

Recenzja pewnego dzieła

Staraniem entuzjastów „Wiedzy Chodnikowej” powstała na naszym wydawniczym rynku nowa, lecz już obiecująca oficyna. Nazywa się ona BIBLIOTEKA PROBLEMÓW NIEPOTRZEBNYCH.  Jej założeniem jest maksymalna popularyzacja nauki uważanej dotąd za odpadową.

Już pierwsza jej pozycja wzbudziła krzepkie zainteresowanie czytelników. Jest to historyczny przewodnik po królestwie zwierząt, ale mylił by się ten, kto by chciał znaleźć w nim opis zwierząt powszechnych, standardowych. Tego rodzaju stereotypowe organizmy są umieszczone w słownikach i encyklopediach innych wydawnictw; autorzy (bo to opracowanie zbiorowe), koncentrują się na formach nietypowych, takich, jak, np. Kangur Plecakowaty.

To oni, w wyniku długoletnich badań, rozszyfrowali język Kangura P. i dokonali jego podziału, rozwarstwili go mianowicie na język podpodłogowy zwyczajny i język podpodłogowy nadzwyczajny nie wprost.

To z tego podręcznika dowiedziałem się o Tąpielicach Sromotnikowych i Dreptalnikach Skrzypiących mających swoje wypadowe bazy za kaloryferami, to on otworzył mi oczy na rzeczywisty świat Makrelownic Zbrojnych żyjących pod szafką z radiem, to dzięki niemu poznałem wewnętrzne życie Beznosych Słonic  zamieszkujących w każdym uczciwym klombie, to jemu zawdzięczam,  że miałem niebywałą okazję zaznajomić się ze  zwyczajami  Kangura P.

Dziwne  i jakże mało poznane zwierzątko to przybyło w nasze strony razem z taborami Ziemniaków Kwarcianych. Egzystuje w szparach niewypastowanych podłóg, żeruje wyłącznie w księżycowe noce, nie cierpi Mrówek Falistych, które, ze złośliwą zajadłością, zawziętością,  niszczą mu zapasy na zimę.

Pożytku z tego kręgowca nie da się stwierdzić ani na lekarstwo, lecz wśród naukowców  i na ten temat rozgorzały spory i podziały.

Czytaj dalej

Niewysłany list

Marzysz o dawnych obszarach spokoju ale przetarte i pocerowane odległością istnienia uciekły na  długo Są tam dokąd zmierzasz tam  gdzie gasną  minuty nie twojego czasu Bo jesteś żyjesz pożądasz tylko tu tylko ze mną Jak ten co żył w prośbach do Boga by zamknął mu oczy ponieważ straceńczo sądził że istnieje bez przyczyny

Na próżno  starasz się zrozumieć dlaczego cień odbity od ciebie jest jaśniejszy od ciebie a twoje słońce nie wędruje ze świtą w orszaku z tęczy więc pozostawiam ci dar  oliwnie śmiertelną gałązkę wawrzynowy płacz wtopiony w bursztyn  gadatliwych przemilczeń 
Omijasz uchwytne zatoki żalu kaleczysz  skrzydła przestrzenią zwątpienia  lotem składnie kołującym szybujesz ponad swoim czasem i nagle wiesz co ci przeszkadza być tą co wyrasta  ponad własną zachciankę
 
PS.

Jesteś pożądaniem szatańskich aniołów co  prowadzą do  wzgardy gdzie są zamiary brukowane strachem jesteś bryłą zlepioną z niemoich podejrzeń  biegniesz podtrzymać garb niemojej rozpaczy nie patrzysz na ocean  zziębniętych uśmiechów bo gdy tworzysz istnieją raje przysięgi na piekło więc z tobą jest tak jak by ci dano wykonać obraz  którego nie zdążysz zobaczyć i pytasz jakim się stanie zanim ożyje w cudzym spojrzeniu zanim błysk dany ci na próżno spodoba się twoim naśladowcom  a to przecież nie tak że jestem twoją odpowiedzią to ty jesteś moim pytaniem moim znakiem niewiedzy

PS.2

Wierzę w twój powrót Jeżeli zdarzy nam się piekło wzajemnego znieczulenia i będziemy poza sobą równie szczęśliwi jak teraz, pamiętaj: teraz potrwa bez naszego udziału, gdyż nie można rozłączyć tych, co są nierozłączni.