… dziwne, lecz za młodu dziadkiem nie był. Wypreparowany z minionej zadziorności, promieniejący refleksyjnym zasmuceniem, depresją wynikającą z tułaczki po fartach i niefartach, żył mimochodem, kaszląco, piskliwie i siłą rozpędu. Wstrząsany przypomnieniami, których za dobrze nie pamiętał, dopominał się respektu, poważania, szacunku dla swojego wieku.
Błąkał się po doświadczeniach, sympatiach i antypatiach. Nie uznawał żadnych sprzeciwów i autorytetów. Bronił się przed własną starością. Śmieszny, nieporadny dziadek, w młodych sekwencjach swojego żywota nosił imię sławnego bohatera, który kogoś zarąbał. Teraz nosił imię przydzielonej renty.
Zmartwiony swoją atrofią, systematycznym wsiąkaniem w przeszłość przeputanych projektów, pragnący zawojować sobą tych, co się nim rozweselali, traktowali go jak prawidło na buty, wieszak do suszenia kapeluszy, kapiący parasol wyjęty z deszczowej mgiełki, strapiony brakiem perspektyw, pozostawał w przekonaniu, że jest sam.
I był. Choć niekiedy posuwał się do międlenia przytłaczających wspomnień i zdawał sobie sprawę, że gdzie by nie splunął, tam wyrastały myśli obfitujące w sążniste zapowiedzi, oprawne w slogan i kołtun, niczym obietnice bez pokrycia; jakkolwiek wiedział, że zmuszony jest do zmartwień, z których nic nie wynika, do noszenia numeru renty i spotykania się ze szlachetnością tylko w lustrze, to przecież sądził innych swoją miarą, a lęk o własne brodawki przysposobił go do wiary w cuda, zmusił do otoczenia się metafizyką, do używania ciężkich dział nadrealizmu, prawieniem morałów w stylu marynat. Uważał, iż młodość jest niezależna od wieku, a młodym być, to mając pod setkę, strzelić z procy w łysą czachę luminarza…
*
… na oko ma pięćset lat, więc uchodzi za grzdyla. Jednak z niewytłumaczalnych powodów utrzymuje, że gdy nie może zasnąć i kiedy liczy, żadną miarą nie może dorachować się lat spędzonych tu.
Nie pamięta, kiedy ostatnio sobie coś przypomniał, jakąś znaną twarz, jakiś solidnie przepłakany pogrzeb. Nie wie, czy jest kawalerem, czy bezpowrotnie szczęśliwym małżonkiem.
Pocieszam go, jak umiem. Ale że nie jestem dobry w prostowaniu zapętlonych charakterów, moje trudy idą na marne. Usprawiedliwiam się pod nosem, że ciężko mi przytulić go do serca na dużą odległość.
Dodatkowym utrudnieniem jest to, że dziadzio nie słyszy na zewnątrz, tylko do środka, więc po pewnym czasie tracę cierpliwość. Mija mi wszelka rozsądna motywacja do kontynuowania współczucia, macham ręką na jego tarapaty i stwierdzam, że jest sobie winien sam, bo kto to widział, by w tak niepoważnym wieku mieć sklerozę!
Ja w jego latach bywałem w mieście, ocierałem się o przecudne widoki opery, a raz miałem farta, bo niewiele brakowało, bym nadział się na przechodzącego biletera z filharmonii. Więc gdzie dziadkowi do moich doświadczeń, wspomnień i niewypowiedzianych westchnień, gdzie mu konkurować i pchać się na afisz z tymi swoimi zwapniałymi boleściami?