Archiwum autora: goddam

O goddam

Wiara, Nadzieja i Miłość - zawsze w dobrej cenie! Jestem częścią tej samej energii co Ty, więc jeśli brakuje Ci oddechu - oddam Ci powietrze, a jeśli nie możesz znaleźć swojego miejsca - udostępnię Ci przestrzeń serca, w której zapuścisz korzenie.

Talizman

Mam talizman, który mnie ochroni
ode mnie. Dwadzieścia dwa centymetry
krwawo nierdzewne.

Trzymam go w ręce prawej,
w ręce skodyfikowanej, podpisanej,
opieczętowanej linią życia,
innymi liniami, bruzdami, papilarnie
i żylaście, moim prywatnym lękiem
i jego odwagą zuchwałą.

Z lewej strony mam katedrę,
ołtarz, światło, które wpada
i wypada, i ściele się w chłodzie.

Za oknem cały czas przeszły
przechodzi w zmokłe powierzchnie,
krzepnie na mrozie.

Bezimienny

Jego wschody i jego upadki, i zachody słońca
i wszystkie przypadki choroby, lęki, odczuwanie
piękna, i jego moc i niemoc, i ziemia przeklęta,
i jego konto w banku, i grosz pod poduszką
ujęte w epitafium uczucie bliskich i podziw dalekich –
tutaj spoczywa, w wydmuszce, w puszce, w tej
i we wszystkich kolejnych chwilach.

Wzrusz się, zadumaj, zdejmij z uszu słuchawki,
wyrzuć peta z ręki, zapal tę świeczkę, klęknij,
albo nie klękaj, bo ziemia taka zimna, wilgotna,
idź już stąd, zostaw.

Nie odwiedzaj mnie, dziecię, na żadnym ze światów.
Dla mnie niech będzie jesień, nie światełko,
nie bukiet kwiatów sztucznych, z plastiku
ułożony wianek. Uczciwiej będzie truchleć
w miejscu nienazwanym, być nieznanym,
zapomnianym cieniem.

Połączenia

Dwa telefony leżą w separacji,
skłócone, lecz impuls jednego
w drugim wywołuje drżenie,
natarczywy dzwonek.

Więc coś ich łączy?
Znają swe numery
i każdą melodię.

Dopóki bateryjka,
do dna.

Zmęczenie

Zwłaszcza mięśnie twarzy mogą boleć
od bycia szczęśliwym, choć lustro
ma w poważaniu te wszystkie grymasy.

Co innego ludzie, którym trzeba role
odgrywać z natężeniem godnym lepszej sprawy.
Czasem krzyczeć do ostatnich rzędów,
w których zasiada nieciekawa sztuki
banda dzieciaków,
rzadziej szeptem, jeszcze rzadziej ciszą.

Przybierać pozy, ubierać kostiumy,
stroić się w kwiatki, koronki, uśmiechy,
tańczyć na brzytwie ku uciesze, drwinie,
być jak Papageno, jak Tristan, jak Yorick.

Nie móc odkleić siebie od tej maski,
nie zrobić kroku, nie usiąść, nie leżeć.
Nie móc oddychać, nie śnić – nic więcej
sobie nie pisać, żadnej nowej kwestii
w kiepskiej dramie.

Ikebana

Wszystkie wiersze Rosy McArthur są o miłości.
Ona ma na imię Rosa, on Arthur, a w ogrodzie
kwitną tylko róże. Najpiękniejsze nieba
opisuje w Kwietniu, najmroźniejsze zimy
w strofie wystruganej jak wariatka z gliny:

Na imię mi niebyt, odkąd Ciebie nie ma.
Poszedłeś na wojnę, a tu kwitną drzewa
kwiatami z lodu.
Z nich płatki przedostają się
bez wiatru na okno. Łąka na szybie,
modlitwa na niby, wiara że wrócisz –
prawdziwa.
Łąka w środku zimy zadziwia, więc patrzę.
Chodzimy po niej boso, biegamy po niej nago,
ochoczo po niej skaczemy, leżymy,
może zaśniemy?

Przychodzi telegram, czarna depesza,
Rosa przycina róże i układa wiersz,
jak się układa ikebanę.
Tutaj łodyżko, tutaj, trawo, kwiecie.
Najsmutniejsze nieba przynosi kwiecień.

Nawet nie rapsodia

Zatem wychodząc z założenia – z ciała – powiadasz,
można się oddalać dowolnie, lecieć, spadać
bez konsekwencji? Dotknąć bruku, obłoków, albo
kwintesencji?

Pójść na plażę i czytać niezatarte znaki,
wejść między słoje drzewa, między warstwy skały,
cofnąć się do hieroglifów, pisma klinowego,
albo skoczyć z klifu
i nic, tylko się uśmiechnąć, wiedzieć wszystko,
być doskonałą niewiedzą, roztrząsać rzęsami
powidok i widok, unosić się ptakiem, tonąć rybą
i nic, tylko się uśmiechnąć?

Zakładam, że tak można i że żadne ciało
nie pociągnie mnie w dół, wychodzę –

wracam. Drwisz.

Ale wiesz, co najbardziej bolało?
Że nie koniec, cześć pieśni, lecz jedynie refren.
Że miał być Wagner, Beethoven, Mozart,
a była tylko dziecięca melodia –
cztery nuty na krzyż.

Out

Kolejne miasto, to samo miasto obcych.
Powinienem się czuć tu dobrze. Dobrze.

Połykają mnie ulice, hotel, winda.
Coś jest do zrobienia i nic do przeżycia.

Wypluwa mnie czas poza tę chwilę,
którą nazwali Nowy Jork, Paryż, Madryt,
lub Płock.

Powinienem się czuć tu dobrze; przecież
to nic takiego – noc w obcym mieście
dla obcego w sobie.

Umieralnia

Z bólu się nie umiera,
z bólu się robi różne inne rzeczy,
jak pisanie wiersza, czekanie na nicość.

Można się pomodlić, ale kiedy krzyczy
tak głośno się z bólu, to kto to usłyszy?
Się zwija na łóżku, nie czuje się nic
więcej?

Nie ma już morfiny
i nawet sen nie chce nadejść.
Nie ma niczyjej w tym bólu winy;
jest się skancerowanym,
niewysłanym do siebie
poematem życia.

Kamienne ogrody

W Arkadii jest ciepło. Bikejka Ewa
wdzięczy się przed lustrem.
To daje jej szczęście.

Na godzinę przed zamknięciem
obleci galerię. Może znajdzie
coś jeszcze? Chustkę, lub sukienkę?

Wróci do domu metrem. Pod ziemią.
Wszędzie będzie na chwilę
i nigdzie na dłużej.

Nocą, kiedy śpi, ktoś łąki Arkadii
froteruje zapiekle usuwając brudy.
Jutro też będzie dzień – pięknie
zapowiada się sezon na promocje,
pięknie…

Regresja

Zburzę dom, zetnę drzewo i zabiję syna.
Skulę się w sobie, embrionalnie zaniknę,
wycofam się z pochwy członkiem mego ojca.

Wrócę do jego domu, do jego ogrodu.
Wtedy rozjaśni mnie blaskiem
jego wielka miłość.

Skończy się dzień i mnie tu nie będzie –
pod kamieniem, w cieniu, w tym strumieniu.