Archiwum kategorii: Wiersze

Mark in, mark out

Miewam sny, ale i na jawie często o tobie myślę.
I wyświetlam wciąż i wciąż ten film. Od in do out.
Reszta, poza tym fragmentem jest jak przerwa na reklamę –
wychodzę, parzę kawę, biorę prysznic,
zasypiam, budzę się.

I znowu wraca ten ostatni dzień.
Czasami inne dni, ale ten jest najważniejszy.
Twoje urodziny, twoja śmierć.

Zbrodnia Ikara

Chciałem się wznieść, ogrzać w słońcu,
choć prawdziwym celem i tak była ucieczka.
Zawierzyłem ojcu. W końcu, bo nie od razu
zrozumiałem, że na obraz i podobieństwo,
na przekór prawom, bliżej chmurom, niebieskim
ptakom.

Teraz, kiedy już jest po wszystkim, prawie
zapomniałem, że nie można pozbyć się cienia.
Kiedy była noc, było jakby prościej, choć
to tylko przygodna rozumowi iluzja.
Zaświeciło, zabłysło, rozgorzało i jest.
Żadne potem.

Lotem, nie ziemią się żyje. Obłokiem, powietrzem,
nie kamieniem karmi. Marniej być zamarzniętym
oddechem, ale być może – zabawniej? Bo ile
można powstań, padnij na rozkaz, bez?
Myśleć syntetycznie, ale bez polotu, to i
bez upadku – bezkarnie.

Apokatastaza

Budzę się na skraju ciemności. Tuż obok
różowieje i walczy z granatem kolejna moja kochanka.
Śni mi się, że nigdy się nie budzę, a ona nie wychodzi
z mroku.

Rodzi mi kolejne minuty, co raz jaśniejsze,
coraz bardziej wystające z mgły. Wtedy

budzę się na skraju ciemności.
Jej dzieci i wnuki są bezczelne i zaborcze.
Włażą pod powieki, tną skórę, żłobią mięśnie.
Odbierają poczucie bezpieczeństwa,
zawłaszczają moje (tak myślałem) miejsce.

Wtedy budzę się i śnię o ostatniej.
Patrzę jak umiera, przestaje robić cokolwiek.
Nie stoi w miejscu i nie upływa.
Nie odkrywa się z mgły, nie wydaje dźwięku.
Nie różowieje, ani się nie chmurzy.
Niczego nie daje, niczego nie zabiera.
Nie wdzięczy się, nie obiecuje,
nie ocenia.

Jest obojętna na mnie i pozbawiona wszystkiego,
ta moja ostatnia godzina.

Przemiany

Jeszcze się dziwię, jeszcze mi nie wszystko
jedno. Wiem, nie ma w tym nic,
ale jednak. Wiem, to nie jest tylko dziś,
to się już zdarzyło, to się znowu będzie działo.

Wciąż tak samo mali, tak mało
potrzebują, potrzeba, nie potrzeba.
Wielkie mi nieba, piekła nie ma, hulaj!

Wiem. To nie tak, że jak nie tak,
to inaczej. Nie godzę się, nie pogodzę
raczej.

Ona pluje na niego, on pluje na chodnik,
ono pluje na wszystko – są niezawodni
w tym wzajemnym, powszechnym,
uniwersalnym pluciu. Wszyscy piszą
na murach, nieliczni
liczą słowa.
Uogólniam na ogół z rzadka,
rzadziej o ogólnych wypadkach powiem,
że są jakoś tam ważne.

Światło mnie drażni. Wolę noc.
Sam siebie toleruję zaledwie wystarczająco.
Mówię to sobie codziennie.
Mówię to sobie codziennie –
od początku, powiem przed końcem.

Anatema

Nie trudno mi sobie wyobrazić
brak wyobraźni.

Wchodzę do pokoju bez niepokoju,
dotykam ścian sześcianu,
upadam na podłogę, leżę odłogiem.

Patrzę na sufitoskłon.
Konstelacje, dalekie gwiazdy, planety,
mgławice i

niestety tutaj nic nie ma.
Nic tutaj nie ma.
Niczego dobrego, ani złego.
Ani prozy, ani wiersza,
ani piosenki, dźwięku żadnego.

Nie ma światła, świata, Boga.
Nie wyobrażam sobie niczego –
żadnych przyjaciół,
znajomych,
wroga.

Nie myślę dobrze
Nie myślę szkoda.

Pogorzeliska i ogrody

Szczerzą zęby, toczą pianę z pyska.
Jedna za drugą czernią się godziny.
Już nad nimi unoszą się dymy,
już za nimi mrą pogorzeliska.
Pożerają swoje dzieci, wnuki,
po sekundach znikają minuty.

Nie uratuje się żaden dzień, miesiąc,
nie wybaczy tygodniowi rok, dekadzie
wieczność.

Wyrywają ze mnie materię i duszę.
Wyszarpują myśli, rozrywają ciszę.

Nie mówię, nie widzę, nie słyszę.

Uciszają, wygładzają myśli.
Scalają cielesność z nienazwaną pełnią.

Wieczność rodzi lata, tygodnie, godziny.
Coraz nowsze chwile i sekund promile,
w ciszy.

Rozkwitają pola, łąki i ogrody,
chmury chmurzą lekko zachody i wschody.
Nad wszystkim unosi się zapach lawendy,
rozświetlają ciemność minuty beze mnie.

Milczę, nie oddycham, znikam.

Poeta

Poeta jest jak księżyc – świeci odbitym światłem krytyki,
ma swoją ciemną stronę i kręci się po orbicie sensu istnienia.
Jak księżyc jest poorany meteorytami codzienności,
poharatany zderzeniami z tymi, którzy wiedzą lepiej.

Poeta jest tajemniczy i pociągający jak księżyc,
ale ci, którzy na nim wylądowali
(czyt. zbliżyli się na dotknięcie)
zobaczyli jedynie kupę gruzu.

Za to jaki on ma widok na ziemię!

Mimo wszystko

Muß es sein? Es muß sein!

Ile zaświeci jeszcze słońc, wzejdzie księżyców
nad linią, która łukiem przecina dłoń,
nim będzie po wszystkim?

Póki cieszysz się z zamknięcia oczu, opuszczenia
powiek,
łaskawość tego czasu jest jak opowieść Marcela
na zbyt wielu stronach spisana.

Kiedy litery skończą bieg na zapomnianej bocznicy,
ktoś wykuje w kamieniu posłowie jakich wiele,
nie będzie erraty, wznowienia, następnego wydania.

Może nawet nie zostanie nikt,
kto choćby na swój użytek podejmie
próbę przekładu.

Drobiny

Zrozum mnie nieźle, porusz.
Nie byle jak i nie na odczep.
Na tyle, aby było
dobrze.

Nie musi być nazbyt,
ale żeby nie było
byle.

Na tyle, żebym nie musiał mówić,
że roztrzaskane w drobinki
nie sklei się w nieroztrzaskane,
a mokre
kiedyś się wysuszy.

Między nami flauta

Oddzieleni morzami, wzburzonymi szkwałem,
sztormami, gniewem Posejdona, rykiem otchłani
modrych, niebieskich, zielonych, czarnych,
dryfujemy.

Na swoich niezatapialnych lądach,
gdzie z rzadka w pejzażu trafia się wulkan,
ścieżynki płynnie zatapiają się w dróżki,
trakty, autostrady,
dryfujemy.

Od A do Zet i od omegi do alfy.
Od ściany do ściany, od sufitu do podłogi.
Od ręki prawej do ręki lewej.
Od nowiu do pełni i od wypełnienia do pustki.
Od czasu do czasu i od nicości w wieczność.
Od okładki do okładki, od kołyski do jesionki.
Od czereśni do jabłoni, od dłoni do skroni.

Nie mów nikomu, jaki jest adres,
jak trafić do twojego domu.
Tylko nikomu nic nie mów.