Archiwum kategorii: Wiersze

Chinese box

Wszystko, czego mógłbym chcieć
mieściło się w ostatniej, najmniejszej skrzynce.
Tak obiecywały mi wszystkie inne, które otwierałem.
Otwierałem jedną po drugiej,
a każda była zachętą, następną obietnicą.

Pierwsza, kiedy byłem dzieckiem,
nieopisanym ogromem pochłaniała całą wyobraźnię.
Druga miała kolory pierwszych rozczarowań,
kłótni, ucieczek po piwnicach, samotnych
przesiadywań i patrzenia z dystansu
na trzecią – pełną dziwnej zimy
z gorącą głową.
Kryło się w niej wszystko, co pierwsze.
Miała kilka niezapomnianych imion, z których jedno
odnalazłem w czwartej.

Piąta nie obiecywała niczego, poza szóstą,
całkiem małą i niepozorną.
Już wiem, że skrywa siódmą i ósmą – pełne bólu
i klęski.

W dziewiątej odnalazłem zapowiedź pierwszej,
co było do udowodnienia.

Kilkanaście minut

Kiedy się budzę, różnica między czasem
na zegarze przy łóżku i tym ze snu
wynosi kilkanaście minut.
Zaginęły razem ze wszystkimi możliwymi konsekwencjami tego,
co mogło się wydarzyć, lub nawet się wydarzyło.

Mogłem w tym czasie umrzeć, lub rozwiązać problem,
o którym nawet filozofom się nie śniło.

We śnie latałem, byłem w nieistniejących miejscach,
w towarzystwie ludzi, których nie znam, lub których nie ma.

Tutaj jestem w czasie, który zgubił swój kawałek,
w moim mieszkaniu, które jest mi obce, wśród ludzi,
których znam i nie znam jednocześnie.

We śnie wszystko było realne, tutaj
rzeczywistość sama się podważa, staje się
swoim zaprzeczeniem.

Tam latałem, tutaj spadam.
Za kilkanaście minut być może umrę, lub stworzę problem,
którego nawet sen nie wyjaśni.
Takie rzeczy podobno się zdarzają.

Kiedy wieje wiatr

Ptaki we mnie biją skrzydłami.
Dostaję na oślep raz za razem.

A więc jestem im klatką,
ciemną piwnicą, kruchą chatką.
Wszystkim im jestem, one
są mi zagadką,
której nie potrafię rozwiązać.

Chmury rozdziera co chwilę
ich ostre skrzydło.
Widać wtedy macicę galaktyk,
skrzące się wirusy nieznanych.
(Mówią, że nie jesteśmy sami.
Czy tamci myślą tak samo?)

Zasklepia się we mnie i gaśnie.
Zostaje znamię.
Ptaki cichną, potem śpiewają.

Piszę wiersz o świecie i świetle.
O tych rzeczach, które w przepowiedniach,
o sprawach, których nie ma.
Mroczny poemat.
O sobie samym. Samym.

Trzej królowie (tuż po zachodzie słońca)

– Są nieba?
– Wielkie nieba, nie!
Jest tylko ich potrzeba.

Jak łaknienie, głód, pragnienie,
gdy brak, kiedy nie ma
na co sobie zasłużyliśmy.

Jemy piasek, pijemy słoną wodę.
Żyjemy w fatamorganie. Już

czas w drogę.

Słońce zaszło, a gwiazda
niech nas prowadzi

z nadzieją.
W trwogę.

Wątpliwość

Gdybym przekroczył cienką, czerwoną linię,
oddzieliłbymy grubą kreską mnie, którym jestem,
ode mnie, którym mógłbym być.

Ale nie ma żadnej lini i żadnej kreski.
Jest tylko okrąg, a ja – niedoskonały,
lub doskonały przez to –
sam nie wiem, czy się poruszam po nim,
czy tkwię nieruchomo w samym środku.

To nie jest dobry pomysł

Trup w naszej szafie daje o sobie znać.
Od czasu do czasu psuje powietrze,
niby niepostrzeżenie porusza drzwiami.

Kiedy się ochładza, sama sięgasz po niego
i zapraszasz do stołu, na kanapę, do sypialni.
Nie robi się od tego cieplej, ani milej.

Najlepiej pozbyć się szafy, ale
z przyczyn praktycznych,
z powodu licznych sentymentów i przyzwyczajeń

to nie jest dobry pomysł.

Zastanawiając się nad naturą trupa,
jako zjawiska ontologicznego, mam nadzieję,
że wcześniej czy później zostanie z niego
mała, śmieszna mumia.

Wtedy zrobisz sobie z niej
zabawny breloczek do kluczy.
Tak czy owak wychodzę.
Zamknij za mną okno.

Światełko dla wędrowca

Tutaj nie ma godzin. Przy imionach nazwiska,
przy nazwiskach daty. Od do. Ale nie ma
niczego, z tej najważniejszej chwili.

Przy tym wszystkim my, żywi
pamięcią. Płomyki
wystawione w oknach
w ten listopadowy wieczór.

Alternatywa

Gdyby ułożyć wszystkie książki świata,
te duże, opasłe i ciężkie,
chudzinki-broszurki, prospekty,
arkusze i wiersze luzem napisane
na okolicznościowych kartkach,
gdyby to wszystko jakąś solidną zaprawą,
jakimś klajstrem zespolić –
byłby mur nie do przebicia.

Można by się odizolować na amen,
odgrodzić na cacy, odciąć i odseparować.

Ale po co, skoro tak wielu nie potrafi
zrozumieć najprostszych, niezapisanych
bez potrzeby
pojęć i rzeczy?

A może połączyć wszystko ogniem?
Te zapisane, te niezapisane,
przeczytane i nieistniejące,
tych, którzy rozumieją bez słów
z tymi, których żadnym słowem
zrozumieć nie można?

Usiąść sobie i patrzeć,
jak wszystko w cholerę płonie?

K01R0D0JA

We wszystkich gazetach świata, w stacjach radiowych,
programach telewizji prywatnych i państwowych, oraz
na każdym możliwym murze, płocie, słupie, latarni –

głosem, literą, atramentem czarnym, czymkolwiek
ogłaszam numer telefonu do mnie.

Wysyłam posłańca z pustą kopertą, naklejonym znaczkiem,
do pustego piekła, do pustego nieba, do pustego domu.

Odeślą, nie odeślą? Zadzwonią, nie zadzwonią?
Przyjdą po mnie.

Bez ostrzeżenia.
Znają moje imię, mój adres i moją przyczynę.
Określą winę i wyznaczą karę. To wszystko
będzie się działo, zanim przyjdą.
Bez ostrzeżenia.

Ale czy można być bardziej skazanym na siebie?

Może w tym cholernym śniegu za oknem czai się
twój cień? Może właśnie bierzesz do ręki telefon,
pióro, może wysyłasz do mnie pocztowego gołębia,
który samotnie przedrze się przez cały ten brak
powietrza?

Zdążysz, nie zdążysz? Zapomnisz, nie zapomnisz?
Tak wygląda koniec?