Archiwum autora: goddam

O goddam

Wiara, Nadzieja i Miłość - zawsze w dobrej cenie! Jestem częścią tej samej energii co Ty, więc jeśli brakuje Ci oddechu - oddam Ci powietrze, a jeśli nie możesz znaleźć swojego miejsca - udostępnię Ci przestrzeń serca, w której zapuścisz korzenie.

Podlewanie mięsożernego drzewa przez zakonnika, który nie boi się przeznaczenia

Ledwie zielone, ledwie od ziemi odstaje,
tyle, co wzrosło, uniosło się ciekawie,
a kłapie ostrymi jak ironia, albo zrządzenie
zębami.

Miało być kwiatem, miało być owocem,
miało do słońca wznosić swe ramiona drewniane.
Miało być kołysane, miało być ostoją,
dziecięciem światła i podporą oraz matką cienia.

Jest cieniem, w którym skrywa się cała ociężałość
i lekkość pierworodnego grzechu.

Wkrótce oplecie wszystko, czego sięgnie,
rozerwie dla rozrywki na strzępy,
rozszarpie dla Harpi na ochłap,
na dźwięki.

Już biją dzwony.
Stary zakonnik niesie w dzbanie wodę.

Upomnienia, ostrzeżenia, rozgrzeszenia

Przekraczasz próg katedry i stajesz się bogiem.
I jak to bywa w katedrze, poślubiasz się śmierci.
Tu czasem zdarzy się cud, który przyjdzie bez zapowiedzi.
Tu czasem stanie się cud.

Dotykasz kamienia, nadajesz mu cel.
Reanimujesz, przywracasz do życia.
Spośród wszystkich kamieni wybierasz ten jeden.
Spośród wszystkich nadziei.

Prosisz o rozgrzeszenie krzyżując palce.
Wieczory są nadal samotne, a noce bezsenne.

Wtedy przekraczasz próg katedry.
Właśnie wtedy.

Niemożliwe

W tym bezprzyszłościowym marzeniu
jesteśmy nieśmiertelni.

Czas można zatrzymać, cofnąć, przyspieszyć.
Możemy manipulować materią, ożywiać, wskrzeszać.
Drzewa są zawsze zielone, owoce soczyste, a niebo

jest teraźniejszością.

Ale tu i teraz mamy jedynie marzenie bez pokrycia.
Jak parasol bez deszczu, bezmięsny stek,
wodę, która nie składa się z kropel,
oraz uczucia, których nie można opisać.

I mamy coś jeszcze. I może to jest najważniejsze.

Wyklejanki

Z wampirzymi zębami kot, albo żaba,
szuflada i szu fla da.
Tu się nada z wąsami pan,
tu sylaba.

Wyklejanka ma odcieni ze sto.
To i tamto. Dwa razy
się nie zdarza.

Pod dywanem kot,
na obrusie plama.

Obrazki, fotografie, słowa –
od nowa, wciąż od nowa.

Utracone

Lustro zwraca czas przeszły.
Cokolwiek się wydarzyło, stało się minione.
Droga bezpowrotna, oraz drzewa przy niej,
kamień, ziarnko piasku,
które w oku boli.

Niepogodzenie świata, zwykła kolej rzeczy,
zbyt lekka zwiewność pojęć, niedorzeczność
życia.

Nawet płatki śniegu,
nawet cisza.

Confession

Próżne przysięgi, marne słowa wiary,
gdy nie ma prawdy ukrytej najgłębiej,
na światło świtu wydobyć z pochwałą
nadejścia nowych dni i wieków całych.

Marznę. Ciemność.
Kończy się godzina.

Marznę. Cisza.
Nowa się zaczyna.

Marznę. Nikczemność.
Moja wielka wina.

Za oknem przysiadł ptak na nagiej gałęzi.
Nikczemna ciemność i cisza go więzi.
Tu jego droga się kończy, tutaj się zatrzymał.
Zmarznięte drzewo, jego wielka wina.

Oddycham. Cisza.
Lepsza strona dzisiaj.

Przez chwilę

Wciąż nowi idą noga za nogą,
przekraczają progi, znikają za drzwiami.
Nie tak jak kiedyś tłumnie i masowo.
Rozproszeni po miejscach,
rozsiani po czasie,
przechodzą.

Znajome twarze, nieznajome twarze.

Zawsze przedwcześnie i zawsze nie w porę.
Ciągnie się za nimi cichy welon smutku.

Druhny go unoszą, otrzepują z kurzu,
oddają co cesarskie, co boskie, co ludzkie.
Jak cień podążają, jak ciemność tężeją.
Miarowo, bezbłędnie pochłania ich wieczność.

Jakże dobrze jest obok tego korowodu
stać, patrzeć.
To oni, im, jemu,
nie nam się zdarzyło.

Jakże dobrze jest śmiać się,
choć czasem
na siłę.

Chwasty

Nie ma zła ani dobra. Po prostu bywa różnie.
Tak przynajmniej mówią w filmach.
W różnych filmach.
W dobrych i w złych.
W tym paradoksie.

Różność poróżnia, różność zwycięża.
To, co różne na próżno szukać
pomiędzy różnymi.
Nawet, jeśli opowiedziane w różnych językach,
nawet jeśli ma te różne odcienie,

brzmi przeróżnymi dzwonkami, miedzią, cymbałami.

Po ulicach chodzą,
na ławkach siadają,
mają troski i radości,
śpiewają i milczą,
tańczą motylami,
szarżują szarańczą,
rodzą się, umierają,

różni pomiędzy różami.

Komuś innemu

Stare fotografie,
jeszcze w wersji papierowej,
jedną po drugiej trawi ogień.
Trawi w popiele powidok.

Zręczny ten artysta i jaki poręczny!
Wystarczy iskra. W chwilę
pozbawia mnie artefaktów wydarzeń,
co do których lepiej by było, żeby
zdarzyły się komuś innemu.

Kto wie, może byłby szczęśliwy,
bo właśnie odnalazł kogoś i coś
z nim robi? Planuje, organizuje,
jest mu jak nigdy wcześniej
i jak zawsze potem?
Niczego nie niszczy, nie krzywdzi,
nie kłamie kiedy mówi, nie odwraca
wzroku. Ale nie zawsze

tak było. Ogień najpierw
wywołał do życia, a później
utrwalił. Na szczęście dla chwili,
na nieszczęście wieczne.

Compact camera

Jutro będzie koniec świata,
a pojutrze dzień po końcu świata.

Jutro umrę.
Pojutrze pójdę do kina.
Na film o tym, jak umarłem.

Wokół będą inni, którzy, jak ja,
obejrzą film o tym, jak umarli.
Będą jedli popcorn i pili colę.
Będą się śmiać trochę,
pogadają też trochę.

Wszyscy powspominamy przedwczoraj.
Jedni szeptem, inni całkiem głośno.
Potem nas wywiozą.

Za oknami bez okien w bydlęcych wagonach
poszybują obłoki. Na śniegu sroki.
Potem pociąg stanie, a czas przyspieszy.

Wymyślą seriale i teleturnieje,
otworzą bramy internetu i supermarkety.
Ktoś będzie miał sen, kogoś zabiją.
Będą zabijać. Będą rozdawać karabiny,
jedzenie, wykopią studnie i zbudują szkoły.
Czarnobiały film nabierze kolorów.
Najpierw wymyślą czerwony – żeby krew.
Potem zabiją czerwonych, którzy zabili.

Na koniec przyjdą turyści.