Poeta onkologiczny pisze
o umieraniu, czyli o życiu.
I choć poeta ma onkologicznie
wyjebane na wszystko, to
chciałby mieć czas.
A w tym czasie chciałby mieć
domek pod lasem, słoneczniki
wzdłuż płotu i taką ławeczkę
pod oknem, na której siedząc
mógłby delektować się winem
i słońcem.
I mógłby tam marnować czas
przytulając się do swojej
ontologicznej żony.
Archiwum autora: goddam
Człowiecze
Tutaj nie ma programu dwunastu kroków.
Tutaj nie ma miejsca na wahanie.
Wszystko, co musisz, to zaakceptować
wąziutką ścieżynkę.
Tutaj albo idziesz, albo nie idziesz.
Robisz krok i jesteś.
Robisz krok i cię nie ma.
Do przodu, w bok, jak krab
lub rak.
Tutaj nie ma speców od wybaczania.
Tutaj tylko zabijanie ma sens.
Kto kogo pierwszy, kto kogo
przechytrzy.
I to jest piękne. Uczciwe.
I choć za grosz żadnego w tym
heroizmu, to jednak jest – jakby to
powiedzieć – do bólu ludzkie.
Pokrzyk
Są takie karty, które odwrócone
raz strącają innym zaś wkładają
orłu na głowę królewską koronę,
albo cierniową…
Są takie barwy i są takie dźwięki,
które są lekiem i bywają lękiem,
znamieniem świętym i pięknem,
lub piętnem…
Jest taki pokrzyk i taki powrzask,
że tylko pośmiech i że żaden poklask,
i że jeszcze postrach, a to tylko
Polska…
Niezaspokojenie
Zła nadziejo, bardzo zła i podle mściwa,
ile ci zapłacić trzeba, ile monet na twe oczy,
byś była choć trochę jaśniejsza,
nieco bardziej litościwa?
Są miejsca, gdzie cienie są głębsze,
gdzie głębsze są dziury w niebie.
Są takie rany po wczoraj,
w których jutro się nie wydarza.
I jest jeszcze głód życia. Taki głód,
taki cholerny głód, taki, że aż boli,
aż żyły się żalą szeptem,
a nie skowytem.
Lustra
Brzydcy ludzie zdejmują ze ścian lustra.
W ich miejsce wieszają wizerunki świętych
celebrytów. Przez jakiś czas jest dobrze.
Sycą spragnione piękna oczy tym obrazem.
Kiedy z czasem, z powodu na przykład wilgoci,
obrazy tracą na swoim uroku, kiedy
powiedzmy, że wychodzą na jaw
nie nazbyt piękne detale, lub
z powodu słońca kolory blekną,
zacierają się kontury – brzydcy ludzie
próbują jeszcze ratować estetykę
coraz bardziej zdobnymi ramami, lecz
wkrótce z ulgą zdejmują ze ścian
brzydkie wizerunki nie świętych,
podążających w zapomnienie celebrytów.
Mniej więcej w tym samym czasie,
kiedy pada deszcz,
bawiące się w błotku dzieci
radośnie przeglądają w kalużach
brudne buzie.
W klatce
To, co konieczne i to, co potrzebne;
to, co wypada, a co już skandalem
pachnie na odległość drzwi sąsiada;
to, co się przykleja i to, co gładko
spływa jak sznur kajaków na Krutyni;
co przysiada i skubie, podgryza i to,
co odlatuje z klekotem, klangorem,
jak turyści angielscy w Krakowie,
którym nikt nie zabroni; i jeszcze tyle rzeczy,
przez które żyjesz w klatce, a nie na wszystkie są leki, a jeśli wysłuchasz
specjalisty od klatek, to i tak nie
zrozumiesz, bo przecież ciebie
to nie dotyczy dopóki
nie będzie za późno.
I jakież wielkie zdziwienie przychodzi,
że rzeki znowu wylały na wiosnę?
Zmiana stanu skupienia
Nie dlatego, że przeciekło między palcami,
było to życie jak woda. Wdarło się
szczelinami, wąskimi strużkami
i rwącym strumieniem, potokiem
w tę dolinę gdzie mnie podrzucono.
Było jak woda, może było wodą?
I pod kamieniem, spod kamienia, kamień
toczyło nie wiedziawszy po co,
bulgotało w kipieli, pędziło w dół w odmęt.
Czasem dyszało dyszkantem,
czasem burzyło się gniewnie,
czasem bez potrzeby,
a czasem potrzebnie.
Teraz bez powodu – choć może wcale
nie trzeba jej, czyli mu, powodu, może
dlatego, że po prostu taką ma naturę –
zanosi się na zmianę.
I kto wie gdzie, na jaką ziemię
i spod jakiej gwiazdy kapnie,
wytryśnie, wypłynie?
Ale najpierw zamieni się w mgiełkę,
obłoczek ostatniego oddechu.
Powietrze
Trzeba było wejść na najwyższy szczyt,
by z najwyższej góry móc zobaczyć
ogrom rzeczy, najprawdziwszą potęgę.
Albo zapatrzyć się na pejzaż za oknem
na A2 gdzieś pod Łodzią;
albo zamknąwszy oczy spojrzeć do wewnątrz.
Tam, gdzie otwierają się drzwi
na drugą stronę;
zobaczyć miliardy razy większą przestrzeń,
niż to pudełko, w którego wnętrzu
łomocze pragnienie życia.
Korytarze szpitalne
Na co mi te rzeczy, skoro nie ma z kim
rozmawiać. O świecie, o sobie, o nas?
Tylko miedź brzęcząca, a potem głuchy kamień.
No weź się zamień! Inni mają jeszcze gorzej.
Nie mają za to twarzy. Ani imion.
Widzę tylko ból i smutek. I stratę.
Zostawiają swoje cienie w długich poczekalniach śmierci.
Podłączeni pod kroplówki, aparaty, cewniki, podpięci
jak aneks do kalendarza. Innym się zdarza
tak samo jak mnie. Tobie. Innym jest pewnie gorzej.
Lecz choćbym zagarnął dla siebie cały ból świata
i choćbym nauczył się cierpieć za wszystkie stworzenia,
zawsze się znajdzie ktoś inny, nad którym
chętniej pochyli się ziemia.
Perspektywy
Chłopczyk wychodzi na ulicę.
Uczy się poruszać, obserwuje.
Ulica, na którą wyszedł, przyjmuje go
z całą swoją szerokością. Obserwuje.
Porusza go swoim rytmem, obdarza
nową perspektywą.
Chłopczyk przez długie lata stara się
przejść na drugą stronę.
Przejeżdżają rowery, samochody
małe i duże, czołgi, biegną
ludzie, przewracają się, wstają,
krzyczą.
I jest cisza i noc, i kot, który uskoczył
w bok.