Archiwum kategorii: Wiersze

Korytarze szpitalne

Na co mi te rzeczy, skoro nie ma z kim
rozmawiać. O świecie, o sobie, o nas?
Tylko miedź brzęcząca, a potem głuchy kamień.

No weź się zamień! Inni mają jeszcze gorzej.
Nie mają za to twarzy. Ani imion.
Widzę tylko ból i smutek. I stratę.

Zostawiają swoje cienie w długich poczekalniach śmierci.
Podłączeni pod kroplówki, aparaty, cewniki, podpięci
jak aneks do kalendarza. Innym się zdarza

tak samo jak mnie. Tobie. Innym jest pewnie gorzej.

Lecz choćbym zagarnął dla siebie cały ból świata
i choćbym nauczył się cierpieć za wszystkie stworzenia,
zawsze się znajdzie ktoś inny, nad którym

chętniej pochyli się ziemia.

Perspektywy

Chłopczyk wychodzi na ulicę.
Uczy się poruszać, obserwuje.

Ulica, na którą wyszedł, przyjmuje go
z całą swoją szerokością. Obserwuje.
Porusza go swoim rytmem, obdarza
nową perspektywą.

Chłopczyk przez długie lata stara się
przejść na drugą stronę.

Przejeżdżają rowery, samochody
małe i duże, czołgi, biegną
ludzie, przewracają się, wstają,
krzyczą.

I jest cisza i noc, i kot, który uskoczył
w bok.

Ofiarowanie

Oto krew moja, oto ciało moje,
a to lista grzechów spisana zmarszczkami.
Nędzne grafitti na murach świątyni
z aspiracjami do stania się freskiem.

Nie z drzewa dobrego i złego,
ale z zatrutego ten owoc zerwany –
ugryzłem i teraz mi smutniej
nad smutnościami.

Oddaję więc siebie nie prosząc o więcej.
Za całe dziś mając garść bólu w podzięce,
dokładnie tyle ile wyżebrałem,
ile zaprzepaściłem, skłamałem, ukradłem,
ile zmarnowałem okazji, nadziei,
ile straciłem szans, ile słów złamałem
i ile łez z oczu twoich beztrosko przelałem.

Oto jestem, a to ciało moje,
a to krew moja – moją winą skażona

Moja larwa

Znam imię larwy, która się wygrzewa
w ciepłym kokonie mojego ciała.
Zdarza mi się myśleć o niej
z czułością.

Dojrzewa cierpliwie. Ostatnio
czuję jak się porusza.

Któregoś dnia wydostanie się ze mnie.
Rozwinie skrzydła i zanim odfrunie
będzie tym, czym nigdy się nie stałem.

Ciasteczko księżycowe

Kiedy coś uparcie gaśnie –
zaufaj iskierce nadziei.

Składam się z bólu, którym mnie owinięto.
W środku jestem tak jakby człowiek.
Zapisany czyjąś ręką kawałek istnienia.
Nic do czytania i za mało
żeby podpalić ten świat.

Co powiesz?

To nie Termopile i nie trzystu mężów
na wieczność jak skała,
w kamieniu na wieki,
lecz zwykły ja z piasku
i z kurzu, i z puchu,
jeden nad jednymi
jak księżyc nad światem.

Odchodzi mój cień powoli po skale,
idzie przez ulicę, po murze i dalej.
I niknie na słońcu, płowieje i blednie,
topi się jak masło, jak kropla w kałuży.

Przechodniu, nic nie wiesz.
Przechodniu, nic nie wiesz.

Trupia główka

Świeca, która krąży dookoła ćmy
oświetla zawsze tylko fragment.

Z rzucanych cieni i nikłych konturów
wysnuwam dość niepewne wnioski:
oto czułek, a to zarys skrzydła,
to trochę jaśniejsze zaś, jakby
chciało się przyznać do bycia

w niebycie.

Pejzaż zmierzchu

Zapominanie jest chyba najlepsze w bajzlu na strychu.
Wśród wszystkich gratów, ramoli, manekinów z teatru,
cieni w korytarzach i w kurzu serfującym na widzialnej fali.
Zapominanie, a może zapomnienie? Gdybyśmy wiedzieli…
na przykład co zakorzeniło się przez lata w kartonie
z naklejkami kieliszków, z napisem „nie rzucać”
i z drugim: „ostrożnie!”? Cóż tak ważnego, kruchego zarazem
było godnym uwagi jak skamieliny, odciśnięty w wapieniu
jakiś syn człowieczy w ramionach jego matki,
choć jakby nie ludzkiej, ponadczasowi w pozie,
uśpieni w szkieletach? Oni, czy może zapisane
w listach, niczym w gwiazdach, połączenie na wieczność,
rozstanie na chwilę?

Bo przecież nie bezsenność, sztywność stawów,
ból kości, wiotkość mięśni, samotność, nietrzymanie
moczu, szklanki w drżącej ręce, ciemności za oknem,
czekania i w końcu – powolnego niknięcia.

Zapominanie jest najlepszym co mogło mnie spotkać.
Za wszystko inne, tak myślę, ktoś powinien beknąć.

Podanie do laryngologa

Ostatnio czuję się mało rozrywkowo: medialne nośniki mnie olewają, na froncie rzeczywistości wiedzie mi się pod wiatr, wszędy mi nędznie i zaledwie, toteż, jako doszczętnie zakompleksiony facet, odczuwam deficyt pochwał.

Pomnę, że przedtem nie było dnia bez czapkowania: cięgiem gadało się o mnie. Gdziem nie bywał, witano mnie osolonym chlebem, a delegacje robiły wyścigi o pierwszeństwo do obłapiania mi kolan.

Trafiałem do radia, w telewizji siedziałem na okrągło. Praktycznie mówiąc zmieniałem tylko pokoje z audycjami, tak że nieraz trudno było mnie odróżnić od prowadzącego program.

Udzielałem wywiadów, porad, wskazówek, jak żyć, jak pójść po rozum do cudzej głowy, gdzie dają dobrą kawę i co ugotować z gwoździa.

Nie stroniłem od plotek, insynuacji, pomówień, specjalizowałem się w zdradzaniu przygód kolesi z towarzystwa.

Pytano mnie o różne różności, o kierunki i trendy gdzie bądź: w klasycznej literaturze i literaturze awangardowego zaplecza. Odpowiadałem, snułem dywagacje, przypuszczenia, proroctwa i wizje. Krótko mówiąc, wyrażałem troskę, zawieszałem głos, w odpowiednich miejscach robiłem wymowne pauzy, jakbym się na tym znał.

Z dumą patrzyłem na dęte orkiestry wyprężone w karnych szeregach, na perony zagracone burmistrzami w przepisowych tużurkach, na rajców spędzonych służbową ciekawością oraz na okoliczną dziatwę z transparentem, na cały ten wiwatujący tłumek składający mi hołd.

Po przyjeździe do lustrowanej miejscowości otwierałem podręczny plecak i wysypywały się z niego prezenty, choinkowe fintifluszki, jakieś bombki, gwiazdki, połyskliwe suweniry w formie autentycznych lizaków, cukierki w szeleszczącym pozłotku.

Wtedy słyszałem dosłowny furkot uwielbień. Spragnionym uchem łowiłem co lepsze kawałki entuzjazmów. Serce pływało mi w rozkoszach, omdlewało w uniżonych oklaskach, szmerkach aplauzu, niekłamanego podziwu i kaskadzie braw.
*
Lecz zanim do tego doszło, musiałem się nauczyć mówienia sprzecznego z myślą. W momencie, gdy postanowiłem, że najwłaściwszą dla mnie drogą jest uparte dążenie do kariery, sukcesu, bezkompromisowego i zupełnego panowania nad resztą ludzi, a co za tym idzie – do wszechwładzy nad mierzwą, zrozumiałem, że muszę posiąść taktyczną umiejętność sterowania zbiorową duszą, nagminnymi poglądami, odpowiednim kształtowaniem tychże.

W momencie niniejszym spostrzegłem, że aby ów cel osiągnąć, powinienem zapoznać się z mechanizmami stosowanymi przez nich. Podpatrzeć już obecnych, już głośnych, już oswojonych ze światłami jupiterów, takich, z którymi zdecydowałem się utożsamić.

Na początek przyjrzałem się sposobom, jakimi przyssali się do miejsc, w których zamierzałem być. Obserwowałem je z daleka, ukryty za gazetami, radiem, internetowymi portalami, za telewizyjnymi wystąpieniami obnażającymi ich umysłową mizerię i ostentacyjne prostactwo.

Poddałem ocenom, surowym analizom ich wystudiowane miny, mowę ciała, to, jak siedzieli, pewnego rodzaju metody bycia na luzie, a w trakcie tych analiz doszedłem do wniosku, że mizeria, prostactwo, nonszalancja, rzekoma pustota ich zachowań, to tylko pozór, gra, technika, element szerszej układanki, zimny, wykalkulowany proces siłowego zaistnienia: oficjalna maska na doraźny użytek. Że kierują swoimi gruntownie przemyślanymi postępowaniami, te zaś są adresowane do potocznej publiki.

Oficjalne, stosowane z premedytacją, cynizmem, udawaną bezczelnością, różniły się od prywatnych, bez makijażu, źle widzianych, odartych z widoku fleszy, wyposażonych w kostropatą codzienność; osobiste, wykraczające ze sztucznych, populistycznych ram, nie miały nic wspólnego z dekoracjami medialnego teatrzyku.

Oddaleni od środków masowego rażenia, wolni od strojenia min i wypuczania klat, na urlopach z rodziną, nieoczekiwanie okazywali się interesującymi, skromnymi wrażliwcami, postaciami o niebanalnych poglądach. Lecz z chwilą, gdy z famułowej samotni powracali do szpanowania i kabotyństwa, zaczynali dobrze płatny udział w przedstawieniu pod wezwaniem HUCPA.

Jest tu jednak niebezpieczeństwo: pomylą się strony i po karierze. Jak w pracy zapomnisz wsadzić właściwą maskę, to migiem stracisz kontrolę nad sobą i zamiast prześmiewcy – szubrawca, pokazujesz światu twarz uczciwego człowieka wyrażającego prywatne przekonania. Trzeba się więc pilnować, stale baczyć, z czego masz chleb.
*
Nastał dzień, kiedy i mnie to spotkało. Naraz przestano mnie zauważać, adorować, pić z warg każdą myśl. Nastąpił szarawy i mdły czas: różni tacy odesłali mnie ad acta i powskakiwali na miejsce moich prerogatyw.

Urwały mi się tłuste lata, a tam, gdzie wziąłem się na odwagę i poszedłem odzyskać utracony honor, odmówiono mi najprostszych wyrazów współczucia. Do tego stopnia, że spotkało mnie skandaliczne walnięcie drzwiami w nos i od tej pory mam poważne kłopoty z przetrąconą przegrodą: smarkam na potęgę i tak mnie łupie, że szkoda słów.

Upraszam więc o zajęcie się moim zawodowym cierpieniem. Proszę również o pomoc w wypełnieniu wniosku o przyznanie mi renty.

Rozczarowanie

Wszystko było zaplanowane: nawet kwiaty w ogrodzie
rosły według planu i zaplanowany kot wygrzewał się
w słońcu, które według tego, co ustalone, ogrzewały
zaplanowane godziny popołudniowej sjesty.

W sukni wymarzonej stała się żoną męża, który
według planów miał osiągnąć sukces na miarę sukcesji;
ściany domu były pałacowe, a okna strzeliste
jak w katedrze, w pokoju, po obu stronach kominka,
dwa portrety zaplanowanych dzieci –
w prawie identycznych bluzeczkach,
z prawie identycznym uśmiechem,
radosnym ognikiem w prawie błękitnych oczach.

Wszystko było zaplanowane poza tym,
że czasami nic nie idzie według planu
już na etapie gamet.