Archiwum kategorii: Wiersze

Do czego potrzebne są białe płatki?

Za moją nieodpowiedzialność,
za ten grzech bycia chłopięciem,
za spontaniczne, zachłanne,
za wszystkie małe i udawane wielkie,
za apetyt na wiśnie, za gruszki
z niejednej wierzby rwane,
za zapomniane i pamiętane –

odpuść mi, Panie Kochanie.

Bywałem ja od ciebie ofiarowany rzeczą mniej wielką,
białym płatkiem poderwanym do lotu miłością wszelką.

Oczekiwanie

Mam wszystko, czego mi trzeba:
słońce i niebo, ziemię, powietrze
i drzewa.
I ciebie, i ciebie, i ciebie.

Pierwszemu ja wystarczy, by oddychać.
Drugiemu, żeby iść i się nie zatrzymać.
Trzeciemu, żeby usiąść
i poruszyć się kiedy przyjdzie pora.

Czwarty ma jeszcze coś do wyboru,
ale ugrzązł w wygodnym oczekiwaniu.

Na ciebie, na ciebie, na ciebie.

Teraz czas na burleskę

Nocny aksamit gubi cekiny.
Pod czujnym okiem satelickiego reflektora
powietrze wprawione w drżenie,
niewprawne w obyciu z czułym instrumentem,
dotyka. Wprawia w drżenie.
Oddycha.

Wkrótce nadejdzie wiosna, lecz teraz
jest jeszcze zimno. Mróz ma się dobrze.
Współodczuwamy go w oddechu i na wilgotnej skórze.

I lecą pióra.

Tak kończy się świat.
Teraz czas na burleskę.

Tu, czyli tam

Codziennie przechodzę przez drzwi w murze.
Mur jest stary, z cegły, drzwi odrapane z farby,
drewniane, nieduże.
Pochylam się wchodząc.

Za drzwiami bywa różnie – w zależności od nastroju
i właściciela tej przestrzeni. Wchodzę do ogrodu,
lub do pokoju, korytarza, sieni.

Są miejsca z pamięci, ze snu, z niewydarzenia.
Są znaczenia i bezznaczenia, pełne światła,
cienia, roślin jak u Mehoffera, kamieni
przywleczonych tu przez kogoś i po coś.
Ludzie, których znam z imienia i zupełnie obcy.
Jak w prawdziwym świecie
dziennym i nocnym.

Zdarzenia mają tutaj swój rytm i logikę,
a nieodwracalność jest odwracalna –

jakbym był kimś innym, nikim.

Codziennie chcę się wydostać.
Utkwiłem tu, czyli tam. Chcę i nie chcę
powrotów, niepowrotów.

Podlewanie mięsożernego drzewa przez zakonnika, który nie boi się przeznaczenia

Ledwie zielone, ledwie od ziemi odstaje,
tyle, co wzrosło, uniosło się ciekawie,
a kłapie ostrymi jak ironia, albo zrządzenie
zębami.

Miało być kwiatem, miało być owocem,
miało do słońca wznosić swe ramiona drewniane.
Miało być kołysane, miało być ostoją,
dziecięciem światła i podporą oraz matką cienia.

Jest cieniem, w którym skrywa się cała ociężałość
i lekkość pierworodnego grzechu.

Wkrótce oplecie wszystko, czego sięgnie,
rozerwie dla rozrywki na strzępy,
rozszarpie dla Harpi na ochłap,
na dźwięki.

Już biją dzwony.
Stary zakonnik niesie w dzbanie wodę.

Upomnienia, ostrzeżenia, rozgrzeszenia

Przekraczasz próg katedry i stajesz się bogiem.
I jak to bywa w katedrze, poślubiasz się śmierci.
Tu czasem zdarzy się cud, który przyjdzie bez zapowiedzi.
Tu czasem stanie się cud.

Dotykasz kamienia, nadajesz mu cel.
Reanimujesz, przywracasz do życia.
Spośród wszystkich kamieni wybierasz ten jeden.
Spośród wszystkich nadziei.

Prosisz o rozgrzeszenie krzyżując palce.
Wieczory są nadal samotne, a noce bezsenne.

Wtedy przekraczasz próg katedry.
Właśnie wtedy.

Niemożliwe

W tym bezprzyszłościowym marzeniu
jesteśmy nieśmiertelni.

Czas można zatrzymać, cofnąć, przyspieszyć.
Możemy manipulować materią, ożywiać, wskrzeszać.
Drzewa są zawsze zielone, owoce soczyste, a niebo

jest teraźniejszością.

Ale tu i teraz mamy jedynie marzenie bez pokrycia.
Jak parasol bez deszczu, bezmięsny stek,
wodę, która nie składa się z kropel,
oraz uczucia, których nie można opisać.

I mamy coś jeszcze. I może to jest najważniejsze.

Wyklejanki

Z wampirzymi zębami kot, albo żaba,
szuflada i szu fla da.
Tu się nada z wąsami pan,
tu sylaba.

Wyklejanka ma odcieni ze sto.
To i tamto. Dwa razy
się nie zdarza.

Pod dywanem kot,
na obrusie plama.

Obrazki, fotografie, słowa –
od nowa, wciąż od nowa.

Utracone

Lustro zwraca czas przeszły.
Cokolwiek się wydarzyło, stało się minione.
Droga bezpowrotna, oraz drzewa przy niej,
kamień, ziarnko piasku,
które w oku boli.

Niepogodzenie świata, zwykła kolej rzeczy,
zbyt lekka zwiewność pojęć, niedorzeczność
życia.

Nawet płatki śniegu,
nawet cisza.

Confession

Próżne przysięgi, marne słowa wiary,
gdy nie ma prawdy ukrytej najgłębiej,
na światło świtu wydobyć z pochwałą
nadejścia nowych dni i wieków całych.

Marznę. Ciemność.
Kończy się godzina.

Marznę. Cisza.
Nowa się zaczyna.

Marznę. Nikczemność.
Moja wielka wina.

Za oknem przysiadł ptak na nagiej gałęzi.
Nikczemna ciemność i cisza go więzi.
Tu jego droga się kończy, tutaj się zatrzymał.
Zmarznięte drzewo, jego wielka wina.

Oddycham. Cisza.
Lepsza strona dzisiaj.