Archiwum kategorii: Wiersze

Bez okien

Więzienia nie potrzebują murów.
Architekt, nie mogąc sprawować kontroli
wciąż od nowa wznosi je i burzy.
Nie mając pewności co do fundamentów
i patrząc na wszystko z góry
woli zaczynać od nowa.

Najsmutniejsza w tym wszystkim
jest nieuchronność klęski.
Bo po co budować, skoro on sam
jest i swoim więźniem,
i strażnikiem, i murem
pozbawionym widoku nawet
na ten ciemny las,
w którym się znalazł
w połowie życia.

Skorupka między zębami

Wyobraziłem sobie kurę, niosącą jajka na kopy.
Co zrobić z taką ilością jajek?
Przez pierwszy tydzień może i jest fajnie.
Jajka na twardo, na miękko, w koszulkach,
jajecznica, omlet, biszkopt, kogel mogel,
i znowu omlet, i znowu jajka.

Białe jak chmury, żółte jak słońce.
Żółte jak słońce, białe jak chmury.

Do wyrzygania.

Nigdy nie zrozumiem kobiet.

Ciało

Ciało nie odpowiada na pytania.
Ciało nie spełnia życzeń mózgu.
Ciało żyje w swoim własnym ciele
niewrażliwym na knowania umysłu.
Jest niezależne i wytrwałe
w swoim dążeniu do cielesności.
Możesz mu wydać rozkaz, możesz
je prosić – ono wie swoje.

Wyżej dupy nie podskoczysz.

Więcej

Najlepiej, kiedy jest ciepło.
Ale nie jest ciepło i będzie
coraz zimniej.

Tylko tyle z prognozy pogody ma sens.
O ile prognoza pogody może mieć sens.

Dłonie pokrywają się lodową skorupą
przyzwyczajeń. Do kształtu i rytmu.
Chowam je w tobie, jak w rękawiczkach.
Taka trumna za życia, takie schronienie.
Ciche i pewne. Adaptatywnie ciepłe.

A to, co spada na głowę i wywołuje drżenie,
to nie piasek, nie zatrzymana klepsydra.
I słońce w twoich oczach, które się przebija
przez nimbostratusy w moich oczach.
Twój jest śpiew słowika, mój jest pomruk gromu.
Twój jest dzień, moja jest noc.
Twoja jest nadzieja tej chwili,
moje dłonie są wciąż zmarznięte.

Drobnym druczkiem

Przeklęty dniu, zła godzino. Ciemna i zimna,
w której nikomu nic się nie śni,
życia zasłono dymna.

Jesteś jak zwierz drapieżny, dziki,
za krat wsadzony marginesy.
Któż powyrywał ci pazury,
kto stępił kły i kto naturę
zawarł w podpunkcie, gdzieś w przypisach?

Nie czyta nikt drobnego druczku,
nikt też nie widzi tu tygrysa.

Lecz w bursztynowym oku widzę,
schowane gdzieś głęboko, na dnie,
ostatnie słowo, psalm ostatni.

Nie jesteś tutaj, jesteś nigdzie.
Tam ma swój sens maść twego futra.
I ma znaczenie dopowiedzeń
i przepowiedni jutra.

Little Bastard

Była piękna jak bestia, ta moja
przedwcześnie zaniechana eufonia.
Jej żarłoczność pochłonęła szelest nocy
zamieniając zwyczajny skowyt w gardłowy ryk.

Krople bezksiężycowej zawieruchy
roztrzaskiwały parapety i framugi,
malowały się bezbarwnymi łzami
na policzkach szyb.

Poświata na podłodze, zachodząca na ścianę,
ogarniająca pazurami niedoczytaną biografię Jamesa Deana,
migotliwie rozdrapywała opisane fakty na stronie parzystej.
Nieparzysta pozostawała w ukryciu.

Wiatr rwał ostatnie liście z konarów drzew,
a Little Bastard niepokornie kontrował ostatni zakręt.
Poza tym panowała jako taka cisza,
nie licząc tego dudnienia i nadchodzącego jak grzmot
jęku blach.

Bujam się

Bujam się. Widzę albo niebo, albo ziemię.
Jak jestem w górze, to nie widzę dołu.
Jak jestem w dole, widzę tylko ziemię.
Jak jestem w chmurze, wtedy nic nie widzę.

Najlepiej jest, kiedy jestem w chmurze.
Wtedy mogę sobie wyobrazić, że jestem.

Kiedy zamykam oczy, wtedy czuję, że spadam.
Że ktoś mi spod tyłka wyszarpał huśtawkę.

Aberracje

Na planecie zamieszkałej wyłącznie przez ludzi
kochających wiosenne liście,
wystarczy odpowiednio długo emitować syf
jesiennych liści,
aby ich wyleczyć, tych ludzi.

Zmienić im klimat, a polaryzacja zainteresowań
tak im uprzykrzy ich zamiłowania, że sami,
z własnej woli zaczną kochać liście jesienne.

Albo wyciąć wszystkie drzewa.
Ludzie nie kochający wiosennych liści
mogą wpaść na taki pomysł.

Ktoś musi naprawić tę aberrację.
Na planecie zamieszkałej wyłącznie przez ludzi.

Kłębowiska

Gdzieś się zapodziały korzenie, oderwały
ziemię i ślady na niej. Dotychczasowość
uległa niepewnej przyszłości. W porywach
wiatru skądś dokądś, od tam do tam

skłębiliśmy się i jesteśmy skłębieni.
Skuleni w kłębowisku, toczeni przez pustynie,
wentylowani wzdłuż i wszerz, w górę i w dół.

Gdzie nie rośnie nic soczystego,
gdzie nie spoczniesz na miękkim,
a delikatne są temperatury, które
nie mrożą na kamień, gdzie jest jeszcze
nadzieja na odtajanie, a splątanie
jest nierozerwalnie związane ze splataniem,

gdzieś tam, ale nie tutaj,
nie tutaj, moje zmęczone życie,
jest jeszcze jakieś być może.

Antyspam

Od niechcianych i niezapowiedzianych
konsultantów, maklerów, dilerów,
od ofert korzystnych, od wątpliwych korzyści
bankierów, stręczycieli, peeli
poezji sieciowej, darmowych promocji
na uczucia niezbędne, na powietrze wyziębłe,
na oddychanie, na radosną starość,
na koloryt codzienny, na co nocną szarość –

od tych wszystkich małych i wielkich spraw,
które za pociągnięciem ręki znikają,
lub się pojawiają,
od fejsbuka, twittera, maili zabawnych,
rzewnych obrazków, filmików, od całego ścieku,
w którym żyjesz, człowieku,

zbaw.