Rodzina, jej oblicza. Na co dzień i od święta. W trakcie okazjonalnych odwiedzin, przy zastawionym stole, podczas drinkujących zwierzeń, podczas naskórkowych rozmów. Ludzie przybywający z odległych stron, opowiadający o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, jakieś zapodziane anegdotki, jakieś barwne szczegóły do słuchania w towarzystwie milusińskich, jakieś pikantne momenty do przytaczania, gdy przy stole siedzą sami dorośli, gdy dziatwa śpi.
Ceremonie, rytuały, tradycja. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija, wrasta w zmierzch, a niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, nieznanymi wujami, dalekimi ciotkami, są nieufni, jak gdyby skuleni w sobie, nieszykowni, milczący, nieobecni duchem.
Przyjechali, bo tak nakazuje obyczaj, bo taka jest ich rola. Mają problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Jak opłatkiem łamali się swoimi z zmartwieniami zakłócającymi ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy pokropionej domową nalewką.
Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą.