Archiwum autora: Marek Jastrząb

Zmęczenie

Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.

Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem  spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być tuż za mną, doganiali, niemal deptali po moich śladach i miałem wrażenie jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie. Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las.

Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się tak blisko mojej kryjówki, że aż kusiło, by ich dotknąć. Zobaczyłem ich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących mnie do niczego.

Wyobraziłem sobie, że tropiciele, którzy podążali moim tropem, pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wyobraziłem sobie, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowy, jak jest wściekły, że zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.

Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach, i niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół czułem szpitalny odór w akompaniamencie jadowitych rechotów.

Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach,   podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał marszrutę od wzmożonego ruchu na korytarzach i zaspanych dialogów pierwszych obudzonych. Następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.

POSTĘP NA PRĄD – DWA ŚWIATY

W czasach połowy ubiegłego wieku, gdy przydarzyło mi się nieszczęście ze swoimi narodzinami, otoczenie było szarobure i parciane. Ciężko to pojąć obecnym dzieciakom, ale w tej zgrzebnej epoce nie istniały komórki, wrzaskliwe reklamy, życie podporządkowane kasie, gry komputerowe i empetrójki. Trudno w to uwierzyć, ale nie było też Internetu, portali społecznościowych, blogowania i ujeżdżania po forach.

Wszystkie zabawki nie miały dzisiejszej urody. Były niebardzo wypasione, nienazbyt elektroniczne i mało ugadżetowione. Prezentowały się za to paskudnie; toporne, wymagały zbytniego wysiłku wyobraźni, inwencji, pomysłowości. Inaczej, niż obecnie. Teraz dzieciaki mają umysłowe protezy do parusekundowego przeżywania. W związku z  czym prędzej się nudzą i żwawiej przeskakują od jednej zabawki do drugiej. A każda -kolorystycznie piękna, z lalkowym głosem imitującym rzeczywistość, obdarzona ruchem, tyle że nietwórcza i nieinspirująca, bo wyposażona we wszelkiego rodzaju UŁATWIENIA.

*

Technika  coraz szerzej wkracza do naszego świata. Jeszcze 15 lat temu nie istniała tak rozbudowana, szybka i sprawna wymiana informacji. Razem z rozwojem wynalazczości, zmienia się  nasze życie. Na naszych oczach poprzedni sen przeradza się w jawę. Elektroniczny papier, czcionka, fotografia, taśma magnetyczna, cyfrowy zapis na płycie, aparaty telefoniczne nazywane komórkami, Internet, poczta elektroniczna ułatwiająca kontakt z całym światem, wynalazki te zmuszają do refleksji nad czekającą nas przyszłością. Na szczęście nie wyręczą one ludzi w myśleniu, lecz sprawią, że wyniki badań pozwolą naukowcom uniknąć zbyt częstego wylewania dzieci razem z wanną i wchodzenia do już o dawna spenetrowanej sadzawki: pomyłki zostaną sprowadzone do minimum,  a  ich popełnianie stanie się karalne.

Telefon przyspieszył obieg informacji, samolot skrócił subiektywny czas i zmniejszył obiektywną przestrzeń. Jak wynalezienie fotograficznej rejestracji miało wpływ na poszukiwania w malarstwie i doprowadziło do innego spojrzenia na jego funkcję (poprzez rezygnację z wiernego odzwierciedlania rzeczywistego obrazu), tak wynalezienie doskonalszego sposobu wyławiania i gromadzenia informacji, pozwoli artystom przeznaczyć więcej sił na właściwą twórczość. O ile jeszcze nie tak dawno temu autor naukowego opracowania, np. historycznego, całymi latami biedził się nad zgromadzeniem niezbędnych danych i w tym celu musiał przedzierać się przez dziesiątki tomów, roczników, starodruków, map porozsiewanych po różnych archiwach, to teraz, mając bezkolizyjny dostęp do Internetu, może (bez opuszczania swojego pokoju) uzyskać potrzebne wiadomości z każdej biblioteki.

Cieszący się uznaniem dzisiejszy mól książkowej erudycji, straci uprzywilejowaną wartość, jeżeli nie będzie człowiekiem światłym w pojęciu jutrzejszym, jeżeli jego wiedza polegać będzie tylko i wyłącznie na szczegółowym gromadzeniu faktów, a nie na szybkości ich kojarzenia i wyszukiwania istniejących między nimi połączeń; dotychczasowa zaleta stanie się jego wadą, bo jeśli nadal zbierać miałby informacje bez ich przetworzenia, będzie oczytanym analfabetą i społecznym trutniem, a nie, jak do tej pory, użyteczną i cenioną jednostką.

Nauka rozwija twórcze możliwości. W miarę powiększania się obszaru naszej wiedzy, przesuwają się granice spenetrowanego świata, a znaczenie faktów niezbitych do wczoraj, dzisiaj jest już wątpliwe. Z powierzchni artystycznych zainteresowań bezpowrotnie zniknie tworzenie dzieł hermetycznych, kabalarskich, niekomunikatywnych, zajętych liczeniem diabłom ogonów, ulegną więc diametralnej zmianie obecnie obowiązujące kryteria dotyczące wkładu pracy; nie to uzyska społeczną pochwałę, co zostało osiągnięte z wielkim trudem i kosztem nadmiernych wyrzeczeń, co skomplikowane, za długie i wymagające dodatkowych narzędzi interpretacyjnych w postaci furgonetki specjalistycznych encyklopedii, ale to, co pozwoli uczynić świat lepszym i szybciej mądrym.

Mam nadzieję, że tak się stanie, że ślad za zmianami w technice nastąpią zmiany w naszej mentalności.

*

Na zakończenie,  zacytuję fragment z książki Ryszarda Kapuścińskiego „Lapidarium” III ( strona 280):

„Rewolucja elektroniczna drugiej połowy XX wieku wykopała głęboką przepaść między dwoma pokoleniami, posiadaczami dwóch różnych wyobraźni. Rewolucja ta stworzyła nowy świat – świat komputera, mediów, Internetu, rzeczywistości wirtualnej, z którym identyfikuje się młode pokolenie. Natomiast starsze, „przedwirtualne”, albo już nie czuje się na siłach, albo nie umie w sobie wzbudzić zainteresowania przestrzenią cybernetyczną. W rezultacie dwie generacje, istniejąc obok siebie, zamieszkują dwie różne rzeczywistości, dwie różne wyobraźnie. Mówiąc inaczej: rewolucja elektroniczna „dorzuciła” ludzkości jeszcze jeden, nowy świat, do którego młodsza generacja naszego rodzaju weszła bez wahania, starsza natomiast pozostała na zewnątrz na tradycyjnym, znanym sobie od dawna padole łez.”

Nauka je sexy!

Zaczęło się normalnie: zgłupieliśmy do cna.  Zaczęło się od tego, że  odnaleziono zagadkowy pęcherz mieszczący się pod naszymi fryzurami i nazwano  go “mózgiem”. Naukowców zaintrygował ten tajemniczy przyrząd, z którego – jak przypuszczali – wydobywa się nasze myślenie. Przy okazji dostrzegli, że niektóre jego sektory można pobudzać. Osobnik, umiejętnie trykany w bąbel, mógł reagować zgodnie z intencją badacza.  W zależności od dźgnięcia w podrażnione miejsce, skręcał się albo z gniewu, albo ze śmiechu.
Odkrycie to wzbudziło sensację. A także niebywałe poruszenie wśród naukowców parających się wróżbiarstwem. Dotychczas uważano, że ów aparat jest naturalnym zbiornikiem przechowującym smarki. Jednak w obliczu rewolucyjnych odkryć pogląd ten wykopyrtnął się na nowych faktach i uległ gruntownej rewizji, a z każdym następnym sprawozdaniem na temat poczynionych postępów w poznawaniu zawartości głowy, nasze oczekiwania rosły i otwierały się przed nami fascynujące perspektywy.

Ludzie z charłaczym pomyślunkiem poczęli domagać się wzmocnienia palety swojej wyobraźni. Prawnicy zabiegali o przystawki umożliwiające szybsze błądzenie wśród gęstwy przepisów.  Ludzie na służbowych posadach błagali o przydział markowych widoków na świetlaną przyszłość.  Radni – dożywotnich diet oraz częstszych wyjazdów na Kajmany. Nikt jednak nie domagał się turbiny z roztropnością.  Ale mimo to postarano się wykorzystać w praktyce nowy przebój i uruchomiono produkcję ZASILACZY.

Najlepiej sprzedawały się wkładki do uprawiania figlików; wzmacniacze  z erotycznymi videoprzeżyciami, szły jak woda. Zwiększały obroty nie tylko u nabywcy, ale też stawiały na nogi puste konta elektrowni. Starczyło je kupić, podłączyć do kontaktu, by wyjść na  zdatnego do wyrażania cielesnych uczuć.  Zachwycony delikwent ze sztyftem w potylicy kategorycznie odmawiał spania, jedzenia i przebywania z dala od gniazdka. Dni i noce czas spędzał na rojeniach i spekulacjach.

Jednak nie ma niczego za darmo: okazało się wkrótce, że ludzi wciągniętych do igraszek z elektrodami prześladuje tępota bez umiaru. Powiększają im się wola, a na zewnętrznej obudowie uwydatniają się rogowate wypustki przypominające szczękonóżki, zęby tracą szkliwo i wypadają, a wzrost im się łachmyci. Widok ten nie napawał niczym dobrym. Przeciwnie. W trosce o ratowanie zdrowia ludności cywilnej i urzędowej, poczyniono odpowiednie kroki: wydano apel o zaniechanie masowej produkcji pobudzaczy i wprowadzono na nie obowiązkową reglamentację, a wyroby krajowe  obłożono podatkiem od dziwactwa.

Od tej chwili wszelkie przystawki miały być krótkotrwałe. Warsztaty nie przyjmowały ich do naprawy, jeżeli aparat był u właściciela dłużej niż kwadrans. Powiedziano, że skoro nie można inaczej, to niechaj już sobie będą,  ale z lichego surowca i wyłącznie  na dynamo.  Uchwalono, że mają się psuć równo co trzy minuty z dokładnością do pięciu miejsc po przecinku. Łóżkowym Rambo zaproponowano zbieranie znaczków i życie znowu rozpoczęło morderczą walkę z nudą.

Ceremonie, rytuały, tradycja

W trakcie okazjonalnych odwiedzin, wśród drinkujących zwierzeń, podczas naskórkowych rozmów, przybywają ludzie z odległych stron. Opowiadają o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, jakieś zapodziane anegdotki, jakieś barwne szczegóły do słuchania w towarzystwie milusińskich, jakieś pikantne momenty do przytaczania, gdy przy stole siedzą sami dorośli, a dziatwa śpi.

Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija, wrasta w zmierzch, a niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, nieznanymi wujami, dalekimi ciotkami, kawalkada nieufnych, jak gdyby skulonych w sobie postaci, nieszykownych, milczących, nieobecnych duchem figur.

Przyjechali, bo tak nakazuje obyczaj, bo taka jest ich rola. Mają problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Jak opłatkiem łamali się swoimi z zmartwieniami zakłócającymi ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy pokropionej domową nalewką.  Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą.

*

Są dni szare i ponure, są też dni szczególne. Jedyne. Odświętnie ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i dostojnym idziemy na spotkania, na imprezy, udajemy się na uroczyste zjazdy rodzinne. Jesteśmy przepełnieni wewnętrznym blaskiem. Nastawieni do świata przychylnie. Siadamy za stołem i czekamy na spóźnialskich, na krewnych przybywających pociągami lub autobusami z dalekich miast.

Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, aż zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy. Przypominają się nam nasze ciotki, nasi wujowie, nasz ulotny dobytek pamiętany z dzieciństwa. Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy więc z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. I w tym podniosłym nastroju któryś krewny oznajmia, że pojawiła się pierwsza gwiazdka, że już pora na łamanie się opłatkiem.

Rozpoczyna się wigilia. Po złożeniu życzeń, na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma swój kres, więc rozpoczynają się kolędy, smutne i nieśmiałe z początku, lecz, z każdym nowym kieliszkiem nalewki domowej roboty – żywsze i bardziej do tańca, niż różańca.

Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i nie tak oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne, możemy się zabrać za spanie do południa. Wracamy żegnając się do następnego razu, obiecując sobie i wszystkim uczestnikom, że będziemy do siebie pisać częściej, będziemy ze sobą utrzymywać kontakt, całujemy się jeszcze w progu, jeszcze na schodowej klatce, a tuż po jej opuszczeniu widzimy człowieka, którego spotykamy na tramwajowym przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, nagle chcemy go poznać bliżej.  W taki dzień widzimy go inaczej. Traktujemy go serdecznie. Zauważamy jego postać. Ale, ogarnięci chwilowym wzruszeniem, już następnego dnia zapominamy jakoś, że tylko raz w roku są święta, choinka i prezenty, a bieda trwa cały rok.

Hamletek

Maurycy usiadł w kącie, przy kontuarze, w pobliżu półotwartych drzwi, obok muzyka, którego zatrudniono w Klubie na etacie wirtuoza. Poprzez kawiarniane opary widział, jak wsysały do środka zastępy smakoszy kawy. Co pewien czas wykopywały – nasyconych, a brzuchaty szatniarz kłaniał im się cyklicznie, jakby miał czkawkę z dobrego humoru.

Lubił tu bywać, kochał być „w przyczajeniu i rozmodleniu”, jak nazywał ten swój kibicowski proceder, po cichu i anonimowo patrzeć na gwarny ruch toczących się, dyskusyjnych sabatów, intelektualnych podróży do nikąd, wędrówek, w których jeszcze nie tak dawno brał udział.  O czym niechętnie i niemal z rozżaleniem wspominał sąsiadom od kieliszka. A między stolikami, po dywanowej wykładzinie, laskonogie kelnerki wystrojone w służbowe uniformy i przyszywane uśmiechy, zwijały się mechanicznie: serwowały  temu rachunek, tamtej – wino, a wszystkim bez wyjątku – ciepławe ”sorry”.

Rozdygotane paniusie, wystrojone jak choinki na Wielkanoc,  z mężami zamiast breloczków, kładły dłonie na szklankach cieczy  z herbatą, podczas gdy krępy baryton dawał wycisk słuchaczom. Śpiewał co żwawsze kawałki z „pieśni do słów”, a ujeżdżający po klawiaturze pianista zamiast kapucyna trzepał rytm. By nie wypaść z roli artysty, wadził się z własną nieudolnością, zachęcał, prosił, szturchał klawiaturę grubymi kiełbaskami. Grał z nerwem, nie zwracając najlżejszej uwagi na wyczyny śpiewaka, który omdlewająco dyszał w stronę zabłąkanych melomanów.

Wkrótce baryton przestał szlochać do słuchu, lecz, uparcie zachwycony własnym talentem, wsłuchany w swoje wizje, nadal improwizował, nieprzerwanie rąbał  co rusz inne arie, aż kilku zniecierpliwionych ludzi wzięło się za kurtuazyjne brawka dające mu znak, że ma spadać i zapadła cisza przerywana mlaskaniem.

W części sali, tuż przy drzwiach do kibla, znajdował się stolik  klubu. Jak zawsze, siedzieli jego znajomi. Postanowił, że zanim wyjedzie z miasta, pożegna się z nimi, więc podszedł do siedzących i opadł na krzesło.  Popatrzył na apaszkę Piotra, zamówił herbatę i spytał:

– W czym rzecz?
– A tak, mówimy o królach i wojnie – powiedział Franio. – Niegdyś było oczywiste, gdzie żmija ma ogon, a teraz są na ten temat chytre koncepcje.

Z tego, co słyszał, wysnuł wniosek, że Franio, profilaktyczny pieczeniarz, radykał i wolny strzelec jakichkolwiek idei, złagodniał ostatnimi czasy, jakby obluzowały mu się szare komórki. Wycofał się z dotychczasowej agresji, przycichł i przestał odstawiać  specjalistę od cudzego postępowania, co dla klubowiczów oznaczało, że się mentalnie rozcieńczył. Krążyły nawet pogłoski, że dokonał w sobie przebudowy dotychczasowych mniemań. Nagle zmętniały mu poglądy, stały się płynne i trudno pojmowalne. Z dnia na dzień zrobił się uśrednionym wyznawcą każdego trendy-przekonania. Gdy przychodził do Klubu, gdzie czuł się dopasowany do tapety i uroczy po staremu, w prywatnych glanach i bez krawatowych poglądów, zachowywał się jak płyta, która zanim pękła, przestała się zacinać.

Odwracając się do Maurycego, Franio uzupełnił:
– Mówimy, że równość w łóżku, to aktualne hasło wyemancypowanej baby. Popatrz na Jolę, prawomocną zdzirę Tadzia. Wiesz, co z niej zostało. Zastanów się, co wyrośnie z córeczek. Takie same, lub mniej więcej podobne, osowiałe „kreacje”. Ani się nasz Tadzio spostrzeże, jak  znajdą wybranych jełopów, którzy pozwolą im na pomiatanie sobą.  Awans w dół przypieczętował jego los. Jola tak go nakręciła, że nie ośmiela się myśleć na własny rachunek. Przysłoniła mu horyzont i jest jego refleksem. Kiedy nie ma jej w pobliżu, Tadzio kapcanieje, robi się wytarmoszony z wigoru.

– Ona mu w glacę, a on dziękuje ze strachu – dorzuca Krystyna, nauczycielskie zjawisko. Jest tutaj brana za ciotkę-poczciwotkę, nieraz jednak rżnie błyskotliwą. Początkowo zagubiona w popisowych oracjach tutejszych  mędrców, w ich swobodnym przerzucaniu się z tematu na temat, w uściślaniu, nawiązywaniu, abstrahowaniu i mówieniu śmiało i od rzeczy, bez sensu, lecz z przekonaniem, po przejściu erudycyjnej kuracji, nabrała stosownej ogłady, towarzyskiego poloru, szybkiej orientacji w tym, o co tu do cholery biega.

Owa sprytna mimikra pozwoliła jej być nie tylko niemą ozdobą klubowych pogawędek, ale pojednawczą negocjatorką. W razie potrzeby, kiedy stolik tracił animusz i należało przerwać nudę, gdy była przy rozumie, potrafiła Tadzia rozłożyć na czynniki pierwsze, zadać mu bobu, popędzić kota, umiała odrzeć go z objawionej prawdy i złachanych sentencji i nim zdążył doczołgać się do końca zdania, już w ekspresowym tempie wątlał i nikczemniał  stając się jej łupem i ze wszystkich stron obśmianą padliną. Gdzie może, niewinną odstawia, w koczku chodzi, nadgodziny ściboli, a do Klubu z powodu Piotra zagląda.

Naczelny Hamletek stolika, Piotr, jest przystojny, ma spojrzenie dogłębne, zaborcze. Pozuje na notorycznego uwodziciela. Tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany, na zmiany otwarty, zipiący nowymi prądami, wesoły, jak trzeba, smutny, jak nie. Obwołany za arbitra, zostawał nim. Frania przestawi, Tadziem potrząśnie, ze wszystkich stron podoba się Krystynie, a ona wie, co dobre.  To dla niego wykierowała się na ludzi. Razem trafili na studia, razem w bagna i przeręble rozmów. Uważa ją za kumpelę, tylko jej zwierza się ze swoich podbojów, zgryzów i rozterek, przy czym, nieświadomie, druzgocze  jej serce zachowując jak niefrasobliwy kokiet, aż osobne latka uleciały i ani się obejrzeli, jak wspólne życie przeistoczyło się w mrzonkę.

Krystyna już linieje, Piotr będzie wkrótce zmurszały, stanie się lakoniczny, elokwentny z wysiłkiem, dla niepoznaki zębem błyśnie, brzuchem zaświeci, spocone cylindry przetrze i coraz częściej okrasi zakłopotaną twarz niepewnym uśmiechem z naftaliny. Co rusz dzieciństwo zacznie wspominać zapamiętując się w tkliwości, słaniając z nostalgii: „hej! w góry, miły bracie, tam przygoda czeka na cię”. Ale jeszcze nadrabia miną, wciąż jest surowy, nieprzejednany, apodyktyczny, temat zmienia, senne oczy krótkowidza mruży, za rumianą przeszłością wzdycha. Tak, to dopiero nastąpi, przyjdzie znienacka, bez uprzedzenia.

Naraz Maurycy poczuł się zmęczony. Rewelacje o Tadziu już od dawna nie były rewelacjami. Słyszał je wielokrotnie i za każdym razem nie mógł wyjść ze zdumienia, że choć pozostali w Klubie słuchali ich nadal, z zapartym tchem i kurtuazyjnym zaciekawieniem, nikt nie przerywał tokowania. Z coraz większą, bezwzględną niechęcią wracał do tamtych kontaktów. Coraz chętniej bronił się przed nimi, coraz łatwiej przychodziło mu odmawiać uczestnictwa w rozmowie z kimś, kto mu przeszkadzał w pozostawaniu w snach. Zaczął wchodzić w hermetyczny świat swoich osaczeń i przeczuleń, w nieufną obserwację ludzi, którzy udawali, że cierpią, a chcieli wtłoczyć go w męczącą codzienność.

Już nie tolerował widoku przewlekle zgorzkniałych, tryskających obłudną energią. Zakłócali jego smutek i rozpychali po lękach, szwendali się po cudzych myślach w zabłoconym obuwiu, udając, że ich cierpienia mają klasę, certyfikat i dobre pochodzenie, są wynikiem ekskluzywnych przeżyć i bardziej zasługują na zrozumienie, aniżeli on.

Był rozczarowany miejscem, w którym słowami spreparowanymi z dymu i puszek po piwie grano w dyskusyjnego salonowca. I słyszał zdania zastępujące chustkę do nosa, ordynarną szmatę, w którą smarkano i oglądano jej zawartość pod światło. Klub stawał się miejscem, w którym tramwaj w oku służył za olśniewającą metaforę, wyznaczał ślepym gadkom ślepą drogę. Działy się w nim „zbiegi okoliczności” i zdarzały „przypadki”, „wyjątki uzasadniające regułę”, „ewenementy”. one zaś pęczniały w nim na podobieństwo rozbrzmiewających, bukolicznych, pospolitych rżeń fircyków przykutych do sztampy, oblepionych w cierń. Odważna jeremiada o naleśnikach ze śmietaną przynosiła im więcej satysfakcji, aniżeli sążnisty referat o bohaterstwie. Wyspiański nie miał takiego wzięcia, jak szczegółowa dysertacja o śledziach w oleju. Lowry bladł przy apoteozie szprotki, a Proust przegrywał na punkty z knedlami, więc machnął im ręką na pożegnanie i wyszedł.

Wiersz bez tytułu

…bo tyle mam w sobie do niewysłowienia

i tyle mi sensów chlupocze nonsensem

jakbym to wiedząc nie sądził kim jestem

I tyle mam w sobie niewątpliwości

zażartych rozmów ze świtem  do tyłu

że kiedy wklejam słowa w nieskuteczny krzyk

skrobiąc po piętach byt z marnym niebytem

ścigam iluzję własnego ogona

widoki raju padające w myśl

Retoryczne problemy

Nie wiem którym to sposobem
rozbrykuje się ze mnie i wyszarza w dzień
dobudzając jawę postępując w sen
na duże pokrótce i  próżno i tycio
na zranione za darmo
ta chwila nie dość miła
co we mnie trwa i kaszle mi w noc
ten czas niedoprzyjścia
pytania dziecinne
ułożone w lęk

Gdzie jest czas przeszły a nieżyciowy
gdy rzewne myśli nie padły na bruk?
Więc jutra nie będzie bo psy się pospały
Laura i Filon i jawor co zdechł?
I nic tu po mnie bo nie pora być
kulawą nogą po garbaty świt?

Dwie wyobraźnie

Ogromną rolę w rozwijaniu wyobraźni odgrywają zabawki. W czasach połowy ubiegłego wieku, gdy przydarzyło mi się nieszczęście ze swoimi narodzinami, otoczenie było szarobure i zgrzebne. Ciężko to pojąć obecnym dzieciakom, ale w tych koszmarnych czasach nie istniały komórki, gry komputerowe, empetrójki i „Nasza Klasa”. W ogóle wszystkie gry i zabawy tamtej dziatwy były toporne, trudne i wymagające wysiłku. Inaczej, niż obecnie. Teraz dzieciaki mają umysłowe protezy do parusekundowego przeżywania i szybkiej nudy. W związku z czym są jak zaspane mopsy i przeskakują od jednej zabawki do drugiej. A każda kolorystycznie piękna, na prąd, tyle że nietwórcza i nieinspirująca.

Na zakończenie tej obszernej wypowiedzi, zacytuję fragment z książki Ryszarda Kapuścińskiego „Lapidarium” III ( strona 280):

„Rewolucja elektroniczna drugiej połowy XX wieku wykopała głęboką przepaść między dwoma pokoleniami, posiadaczami dwóch różnych wyobraźni. Rewolucja ta stworzyła nowy świat – świat komputera, mediów, Internetu, rzeczywistości wirtualnej, z którym identyfikuje się młode pokolenie. Natomiast starsze, „przedwirtualne”, albo już nie czuje się na siłach, albo nie umie w sobie wzbudzić zainteresowania przestrzenią cybernetyczną. W rezultacie dwie generacje, istniejąc obok siebie, zamieszkują dwie różne rzeczywistości, dwie różne wyobraźnie. Mówiąc inaczej: rewolucja elektroniczna „dorzuciła” ludzkości jeszcze jeden, nowy świat, do którego młodsza generacja naszego rodzaju weszła bez wahania, starsza natomiast pozostała na zewnątrz na tradycyjnym, znanym sobie od dawna padole łez.”

Leżał na barłogu..

…i oczekiwał ciosu, lecz noc zbliżała się przeświadczeniem, że niebezpieczeństwo zmienia proporcje strachu. Wzdrygnął się. Od nieruchomej tafli wolności do pierwszego zarysu cierpienia, krata była wskazówką, ostrzeżeniem. Zasiekane żelazem okno wyznaczało mu prostokątny fragment egzystencji, zieloną przestrzeń, po której snuły się obandażowane szlafroki.

Było to azylowe miejsce; okolone purpurowym murem, wyższym niż wyprostowana obecność furtiana. Zamknięte drzwi przepuszczały przez szczelinę w progu odpadki zdarzeń; wirujący, nieodwracalny czas. Kraty i mur pulsowały w jego pamięci jak ohydne wspomnienia z początku. Choroby?

Olśniła go myśl, że to, co miał za chorobę, nie jest nią, że jest to raczej premia, wynagrodzenie za lata bezpostaciowej wrażliwości, którą wykorzysta po wyjściu stąd.
Lecz co go zmroziło, to świadomość, że jakkolwiek być może jest zdrowy, to przecież zamknięto go tutaj. Myśl ta wyczerpała go, spustoszyła.

Znikąd nadziei – krzyknął w przestrzeń ściany, jednak nie otworzyły się drzwi.

Wstał i przytulił się do kraty. W dole, z tej perspektywy, szlafroki wydawały się być wolne od cierpień, jak trupy jego marzeń. Z twarzą pośród szczebli krat, płakał.

Rozmowa z lustrem

Ty
co myślisz według instrukcji
Przed dojściem do rozumu
nie zabieraj głosu
Możesz być tylko delatorem wyznań
których brak nie oznacza potrzeby

Ty
co sądzisz że wystarczy wymigać się
z odpowiedzialności
za cokolwiek
żeby być człowiekiem
i dosłużyć się szacunku
popełniasz błąd

Zamknięty na codzienność własnych bełkotów
na wyrzucony klucz od cudzego pożądania
umierasz.

Pozostało ci wzruszenie ramion
przeczucie które mówi ci o tym że znikniesz
w otoczeniu nędznych ochłapów goryczy

bo kto wspomni na twoją nieuchwytność
jeżeli zostaniesz nieuchwytny
kto uczyni z ciebie człowieka
jeżeli nadal pozostaniesz jego obietnicą?