Archiwum autora: Marek Jastrząb

POMAGANINA


Jak kraj długi i niesmaczny, rozlega się wołanie o poratowanie PAŃSTWA. Radio, TV, gazety, ogłaszają, że jak najbardziej są skłonne pomagać, patronować, sponsorować, chętnie się włączą, pochylą i dadzą temu wyraz, bo  trzeba być człowiekiem i otworzyć serce. Po ulicach i norach z emerytami, przetacza się zbiorowy jęk błagających o pomoc. Skrzykują się legiony, hufce, czeredy kwestarzy, ochotników – jałmużników, małoletnich i staroletnich dziadów kalwaryjskich. Latają ze słoikami, puszkami, kasetkami, by wyręczyć nasze rozrzutne, niegospodarne ministerstwa, bo, jak stale słyszymy, instytucje te znajdują się na krawędzi ubóstwa, ledwie wiążą koniec z końcem, ściga je posępne widmo sfiksowanego komornika. Gdyż jak się niejednokrotnie przekonywaliśmy, nie mają one pieniędzy na cokolwiek, a na dodatek, są gnębione jakimiś durnowatymi wymaganiami, na przykład suplikami chorych, chorych miesiącami czekających na operację, na wizytę u lekarza – specjalisty, na lekarstwo pomagające żyć, na rehabilitację…

Ale nie tylko chorzy mają wymagania, żądają rozsądku od swoich wybrańców:  jak kraj długi i niesmaczny, rozlega się powszechne wołanie o opamiętanie względem kultury, nauki, edukacji…

O tym, że w kulturze dzieje się wiele dobrego, wiadomo nie od dziś. Powstają nowe i dobre czasopisma, rodzą się interesujące inicjatywy i można by tak wymieniać bez końca. Lecz co z tego, że się rodzą i powstają, skoro co rusz upadają, bo naszemu Ministerstwu wcale na nich nie zależy, a wspieranie twórczości jest fikcją?

Promocje, fundacje, finansowa pomoc, są to słowa wypucowane ze znaczenia,  cyniczne frazesy i oświadczenia rzucane na odczepnego, przeznaczone dla naiwnych (np. gros fundacji trudni się żebraniną o pieniądze, a z rzadka, incydentalnie i wybiórczo, zajmują się – wspieraniem!).

Mecenat kultury nie istnieje, związki twórcze schodzą na psy, wydawnictwa nie są motywowane do publikowania klasyki, byłby więc czas zastanowić się, czy obecna polityka kulturalna nie jest aby sabotażem. Planowym i aroganckim niezauważaniem społecznych potrzeb. Mówię o tym w kontekście kwartalnika „Migotania”, pisma czytanego, a na dodatek – mądrego, co nie zdarza się często. Przeciwnie raczej: ten niegłupi magazyn niszczy rynek, bo tylko durnie gwarantują zysk.  Czyli, wysławiając się językiem człowieka wkurzonego, prędzej brukowiec otrzyma dotacje, niż periodyk zamieszczający wiersze Herberta. Albowiem majtkowe zwierzenia celebrytów zabezpieczają kasowość: wpływy z reklam i pieniądzory na owocne pustoszenie kulturowego dziedzictwa. No, ale do tego, by dbać o ekonomię wydawania tychże pieniądzorów i przeznaczać je tylko na pomoc inicjatywom rozwijającym pomyślunek, trzeba ów pomyślunek mieć. Lecz z nim jest krucho. By nie rzec – tragicznie.

PS. osobiście nie wierzę w cuda. Nie sądzę, by ktokolwiek przejął się podobnymi lamentami, poszedł po rozum do głowy i zmienił zdanie. Ale na pociechę mam swoją przyśpiewkę i kiedy mi źle,  to sobie mruczę pod miotłą:

 urzędnik, to nie nos, ale tabakierka.

Urzędnik, to nie Pan i Władca.

Urzędnik, to nie funkcja dożywotnia i dziedziczna.

Urzędnik, to SŁUŻĄCY.

Ja go powołałem

ja mogę go odwołać

ja opłacam mu liberię

oj dana

 

 

 

 

Kociokwik

Bunt

Bez filozofii nie ma literatury. Filozoficzna, poszukująca i odnajdująca, bo twórcza myśl, statek przycumowany do życia, żaglowiec kołyszący się w przystani, stała więź z otaczającą przeszłością, wyraźna, między i ponad pokoleniowa symbioza ludzkich poszukiwań, azyl, schronienie przed obskurantyzmem i jego wulgarną ofertą, a zarazem ciągłość w zachowaniu tradycji, a zarazem – nieodwracalna miłość do ukazywania prawdy, to prawda sama w sobie, lecz nie sama dla siebie. Niekiedy teoretyczna, czerpana z nieuchwytności, lecz jakże często wzbogacana i mnożona o i przez modyfikację dostępnej wiedzy. To rewizja dotychczasowych twierdzeń, konieczny, dobroczynny atak na poglądowe zielsko, chwasty i toczące je pasożyty z komunałów, dla nielicznych zaś – literatura dojrzała, więc odkrywcza. A jednocześnie – worek z dogmatami, nieprzyswajalny mętlik przypuszczeń bez dowodów. Mniemania na wyrost i wątpliwe diagnozy wywleczone z nierealnej rzeczywistości.

*

Z potrzeby uszczegółowienia, doprecyzowania nieznanych pojęć do znanych faktów, z troski o formę i treść formułowanych idei, powstawały różnorodne protezy ułatwiające kuśtykanie po własnym rozumie: rozmaite retro, neo i postmodernizmy.

Wielopostaciowy, eklektyczny, kundlowaty wiek XX naniósł do współczesnej filozofii sporą ilość poznawczego mułu: wypośrodkowanych, a z pewnością nie bardzo ze sobą zbieżnych doktryn. Podejmował się kompromisowych, pośrednio mądrych prób naukowego scalania, zunifikowania metod stanowiących rzeczywistość opisaną przez wieki wcześniejsze, zwłaszcza przez pozytywizm poprzedniego i jego zdumiewające minimalizowanie własnych niedosytów. Jednakże miast ujednolicenia systemów, osiągnął w nich jeszcze większe dysonanse, dalsze ich rozproszenie, co w rezultacie wydało, na realny świat, falangę dzisiejszych profetyków luzu, nicości i zwisu, co odznaczyło się arbitralnym podważaniem jakiegokolwiek poglądu na cokolwiek [przy jednoczesnej niezdolności do zastąpienia go lepszym], rozgorączkowaną gonitwą pośród bezliku i bezładu stratowanych wartości, owczym biegiem po konceptualną zadyszkę i zabawnym nadawaniem nowomodnych nazw dla „staromodnych” problemów.

*

Tak jednak było zawsze: przemijało życie i świat zaczynał wyznawać inne wartości. Ani lepsze, ani gorsze, tylko nie te, które były dla mnie ważne. Na tyle istotne, bym się w nim orientował. To jest wiedział, w czym rzecz.

Ale teraz wiem coraz mniej i podobnie jak Tadeusz Borowski w opowiadaniu „Kamienny świat”, ze zdziwieniem patrzę na otaczającą mnie rzeczywistość.  A zdziwienie to prowadzi mnie do fascynującego opowiadania Marii Dąbrowskiej – „Tu zaszła zmiana”. I myślę wtedy, że autorzy tej prozy ustąpili  miejsca ludziom, którzy, nie mając o nich pojęcia, nie tęsknią za nimi, za ich przerwaną twórczością, za tekstami budzącymi niegdyś ożywione polemiki, prowokujące do wymiany zdań, mądrych często, a często – zacietrzewionych i akademickich.

Uświadamiam więc sobie, ilu pisarzy, malarzy, muzyków przeszło na drugą stronę i ogarnia mnie smutek. Z melancholią patrzę na wydłużającą się listę nieobecnych. Wspominam, ilu umarłych wywarło na mnie wpływ, weszło w częścią mnie, a ilu jeszcze zapadnie w mrok. Lecz  póki jestem, są! Są w ciemność i stało się beztroską niepamięcią tych, których już nie rozumiem i którzy nie zdają sobie sprawy, że też się zestarzeją i następne pokolenia też odwrócą się od nich i też nie będą podzielać ich pasji.

Nastanie się kontredans mód. Obowiązek wyznawania odkurzonych idei. Dzisiejsze staną się śmieszne, bo obecne bunty rozstaną się z życiem po to, by mogły narodzić się kolejne. I tak po kres; zawieszenia i odwieszenia, chimeryczne powroty do łask i cykliczne obalania przeszłości, bumerangi i odkrycia, maniery i style, tropy i tendencje, gusta i guściki, Barok i Romantyzm! Co jest w pewnym sensie sprawiedliwe i do pewnego stopnia słuszne. Gdyż, jak rzekł Grochowiak, „bunt się ustatecznia”.

*

Owi współcześni reformatorzy słów, przepoczwarzą się w zagorzałych purystów języka, rozemocjonowanych obrońców swojej tradycji i również, jak ich przyszłe dzieci, będą w ich oczach dziwakami wyważającymi nudne drzwi do wykarczowanego lasu. Lecz dosyć to marna pociecha: bunt jest i był miarą postępu; jaki bunt, taki postęp. Wszelako bunt powinien być uzasadniony zdrowym rozsądkiem.  Inaczej mamy do czynienia z anarchią, chaosem, jazgotem, czymś nieustająco mętnym, jak wykład matołka uważanego za guru. W tym przypadku bunt  jest restaurowaniem śmietnika; odnowione poglądy mają czasem stary, lekko zmodernizowany zapaszek, ale, tak czy inaczej, dziura pozostanie “dziurą”; niezależnie od faktu, że moda jest na “wądół”. Bo piękno słów zależy od epoki; podobnie jak ona, przemija, traci poprzednie znaczenie, wycieka z potocznego  użytku i chowa się do archiwum pamięci.

Przenikanie i odchodzenie

Za każdym razem, gdy zabieram się za szukanie najświeższych wiadomości, czynię to z lękiem. Szczególnie ostatnio, czytając powiadomienia o śmierci znanych, uznanych, wyciskających na mnie piętno. Czynię to z obawą, bo nie wiem, co znajdę. W zastraszającym tempie ubywa mi znanego świata, a na dodatek razem z nim obumierają we mnie  – oczekiwania;  mam wrażenie, iż za często odchodzą ludzie szlachetni, a na ich opuszczone miejsce wskakują komiczne figurki z kreskówek.  Wymykają się z istnienia takie potęgi, jak  Kapuściński, Herbert, Lem, Gombrowicz, a zamiast  nich do gramolą się do istnienia przypadkowi eksperci od oceny dorobku.

Pośmiertne milczenie rewelatora, wyzwala bezpieczną agresję jego szemranych komentatorów. Za życia podtruwali go jeden przez drugiego i rzucali nim o ściany, a gdy już go nie ma i nie może się bronić, jak jeden mąż, z furią dowodzą, że kochali go bez pamięci już wtedy, gdy go jeszcze nie było na świecie…Mnożą się więc figury pełne wazeliny w piórze, a z nieistnienia podnoszą się odpychające skrzaty starające się oberwać bodaj cętkę z jego gronostajowego płaszcza. A niekiedy bywa odwrotnie i jak w przypadku Miłosza, rozpoczynają się orwellowskie DWIE MINUTY NIENAWIŚCI: Skałka, Wawel, czy pod płotem? Zaczyna wytykanie, pomawianie, deliberowanie i w antrakcie sugestywny szepcik: JA BYM TO ZROBIŁ LEPIEJ. A teraz dochodzi narodowa pogwarka o Szymborskiej. Do dyskursu mobilizują się dywizje oszołomów odrąbanych od wiedzy, choćby od faktu, że Stalin strzelił racicami przeszło sześćdziesiąt lat temu, a Szymborska w latach pięćdziesiątych wystąpiła z PZPR i dawno już przestała wielbić potwora. Tu przypomina mi się powiedzenie Fredry: „znaj proporcje, mocium Panie”.  I ta przaśna sarabanda rozpiszczy się znowu. Znowu powstaną obozy. Będą zwolennicy i z kanalizacji wychyną tępe mordy kulturalnych trolli. Jak z jazgotem wokół Kapuścińskiego: donosił czy nie i ilu ludzi utłukł swoimi książkami.

PS coś w tym jest: „Gdyby ludzie mówili tylko o sprawach, na których się znają – na świecie byłoby bardzo cicho.”

Giovaannni Guareschi

DIABEŁ W ORNACIE

Atutem oszusta chcącego przekonać łatwowiernych do swojego łajdactwa jest – wiarygodna twarz. Szczery, wzbudzający zaufanie wygląd człowieka uczciwego. Oblicze standardowego rzezimieszka czy seryjnego mordercy o rozbieganym wejrzeniu, utrudnia złodziejską karierę.

O ludziach mówiących jedno, a postępujących odwrotnie, bazgrano tak często, że stało się to nudne; niejaka Dulska nie odstrasza dziś nikogo, a Molierowski Tartuffe jest teraz objęty nonszalanckim odpuszczeniem grzechów i nie podpada pod jakiekolwiek oceny moralne.

Drobna bieda, gdy łachudrą okazuje się człowiek mikroskopijnego formatu. Za wielkiej szkody nie uczyni i bez wielkich skrupułów można go wyrzucić za drzwi. Gorzej, gdy dwulicowcem jest ktoś błyskotliwy, artysta z pretensjami do inteligencji. Taki osobnik potrafi sporo namieszać i jak diabeł w ornacie zadzwonić ogonem na mszę. Ponieważ ma w zanadrzu istny arsenał sofistycznych wybiegów. Usprawiedliwień pozwalających mu odeprzeć zarzuty i wyjść z twarzą z każdej opresji. Prywatnie jest kanalią, jawnie – wzniosłym i złotoustym rezonerem.

Czytaj dalej

Życie do lustra


W dni szczególne przybywamy z odległych stron. Opowiadamy – wśród drinkujących zwierzeń i naskórkowych rozmów – o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, zapodziane anegdotki, barwne szczegóły słuchane w towarzystwie milusińskich, a pikantne momenty, gdy dziatwa śpi. Podniośle ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i godnym idziemy na spotkania, imprezy, uroczyste zjazdy. Przepełnieni wewnętrznym blaskiem, nastawieni do świata przychylnie, siadamy za stołem czekając na spóźnialskich. Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, gdy zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią nam o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy.

Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija i wrasta w zmierzch.

A niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, zamglonymi figurami nieznanych wujów i dalekich ciotek. Są z nami, bo tak nakazuje obyczaj. Skuleni w sobie, milczący i nieobecni duchem, zamazani w pamięci, przyjechali  zakłócając ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy skropionej nalewką.

Mają odwieczne problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą, by znowu żyć do lustra, by, jak opłatkiem, łamać się ze swoimi zmartwieniami. I w tym wstydliwym nastroju ktoś oznajmia, że pora coś zjeść.

Rozpoczyna się. Na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma jednak swój kres, więc rozpoczynają się rozmowy i chóralne śpiewy. Z początku smutne i nieśmiałe, lecz z każdym kieliszkiem nalewki – żywsze i coraz bardziej do tańca, niż różańca. Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne i możemy się zabrać za spanie do południa.

A po deserze i maluchu na drogę, wracamy żegnając się do następnego razu. Obiecujemy sobie i wszystkim, że będziemy do siebie pisać częściej, utrzymywać ze sobą kontakt. Całujemy się na schodowej klatce, ale tuż po wyjściu, zapominamy o wzruszeniu sprzed chwili, bo oto widzimy nowe: stajemy na wprost człowieka, którego co dnia spotykamy na przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, raptem chcemy go poznać bliżej. Traktujemy go serdecznie. Zauważamy jego postać, ale, ogarnięci procentową czułością, już następnego dnia nie możemy sobie przypomnieć skąd go znamy i czego od nas chce.

Zaczarowana dorożka – duch naszych czasów

Karetka pogotowia, jak nakazuje obyczaj, zaprzężona w cztery rącze cuganty, miała – oprócz kogutka – przynitowane do pleców woźnicy dwa firmowe znaki dwóch kompatybilnych firm. Jeden, to zakład pogrzebowy i wówczas jeździła stępa, świadcząc karawanowe usługi, drugi, to Hurtownia Sakramentów Małżeńskich. Wtedy przychodził serwisowy łazęga i montował turbinę z przyświstami.

W zależności od ładunku, woźnica zmieniał wyraz twarzy. Jeżeli zaś chodzi o pasażerów: miało się pewność, że im cała ta komedia powiewa, że gdyby było na odwrót, też by było niczego sobie.

Monolog na cyku

Uważam, że kiedyś było bardziej cacy. Nic mi się nie chciało i nikt się nie czepiał.  Teraz jednak nie tyle  lubię uczestniczyć w życiu, co patrzeć, jak innym się ono kręci, bardziej słuchać z niego reportaży, niż brać w nim udział, puszczać się na myślenie o tym, czego nie ma, niż zastanawiać się, co by mogło być.

Czasem, gdy mnie ktoś naciągnie na połówkowe zwierzenia, nie wiem, co powiedzieć: jest mi niewyraźnie jakoś i  ciut źle. Wolę nie wieszać się przy tamtych wspomnieniach,  ściemach i jojczeniach do lustra. Chcę widzieć niebo, chmury, wiosnę, a jako że posiadam okno z widokiem na rodzinne miasto, dostrzegam to i tamto od nowa, i ze zdziwieniem obserwuję zachodzące w nim zmiany. Niektóre na lepsze, niektóre na takie sobie. Albo lubię siedzieć nocą, przy biurku, gdy świeci żarówka i przeglądam albumy.  Jest mi wówczas pomalutku i zgodnie z przepisami. Ale kiedy mnie ciśnie, lecę do starych znajomych, by się pozwierzać, wypłakać  w jakiś zaprzyjaźniony makiet. I wtedy wracają obrazy, jakieś strzępy, zmiotki, ulotne, migawkowe…

Hufce miłosierdzia

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów uleciały ze mnie wszelkie troski, toteż przestałem odnosić depresyjne wrażenia. Szedłem razem z muzyką, otoczony łąkami i bzyczącą zielenią traw. I byłbym tak szedł dalej, uparcie radosny, wpatrzony w nierówne płyty chodnika, gdyby nie zawiniątko, które wyprysło z torby jakiejś starowinki. Potoczyło się po zebrach i wpadło mi pod obcas. Zaryłem nosem w ziemię i już mi było mniej wspaniale.

Właścicielka torebki starała się mnie przeprosić. Jeden z przechodniów zajął się czyszczeniem mojego buta o nogawkę drugiego, trzeci zrywał boki, co nie zostało  zrozumiane przez czwartego, który coraz ospalej klaskał z uciechy na widok moich prób wygramolenia się z kałuży, aż piąty – demonstracyjnie splunął w neutralne plecy szóstego i ziewnął bez przekonania.

„Lata ptaszek po chodniku, jest mu raźniej, niż w słoiku” – rozdarłem się, by nie wypaść z roli. Jak zauważyłem, facet numer dwa puścił się w pląsy z babuleńką, ta zaś tupała, chwytała się pod boki, robiła kółeczka, wymachy i przykuce.

– Ale siara – zachłysnął się typek z łysawą fryzurką i wskoczył na zaimprowizowany katafalk, czyli na mnie, by odryczeć odezwę o pomoc. Żałowałem, że nie ma tu kogoś z fortepianem, bo na fortepianie gram jak szatan, lecz i tak było super. Łysawy zlazł ze mnie sarkając, że mam niemuzykalny głos. Byłem zdegustowany, dlatego zaryczałem „myśmy przyszłością narodu”. Jedyną odpowiedzią był pomidor.

Od chwili mojego pośliźnięcia się minęło drobne pół godziny, gdy w te pędy przyjechały odnośne organa. Była to kilkuosobowa ekspedycja doradców i konsultantów w jednoosobowych prochowcach.

Z narożnego domu wydelegowano staruszkę na noszach, by mi ubolewała. Płakała dyskretnie, we własną garderobę i bez chęci zysku, gdyż nie przyjęła chusteczki do wycierania zacieków na twarzy.

Wzruszyłem się tym jawnym współczuciem i nie chcąc wyjść na gbura, postanowiłem ułożyć wierszyk ku czci. Zażądałem papieru i ołówka. Kto mógł, wręczał mi wieczne pióro, długopis, flamaster, papeterię, a staruszek z przeciwka przytachał wiaderko.

Wzniosłem oczy do nieba. Księżyc łyskał i jarały się gwiazdy na peryferiach ciemności. Wiatr przesuwał daty. Ucieszyłem się, bo był to oczekiwany nastrój i zdanie o przesuwaniu dat pasiło mi na pierwszą linijkę. Jednak nie było co dywagować, ponieważ z chwilą napisania o wietrze, bania z natchnieniem odwirowała w siną dal.

Z okolicznych zaułków przywleczono honorowych świadków z krzesełkami. Ustalono na wstępie, że bez powołania specjalnej komisji, nikomu nie wolno niczego wiążącego ustalać. To, czy leżę, czy siedzę, było od tego momentu wiadomością tajną, a nawet – poufną. Temat mojego upadku został objęty tajemnicą ścisłego zarachowania.

Zawnioskowano, że należy zabezpieczyć obecność biegłego. Niestety, okazało się, że biegły przebywa na zwolnieniu, gdyż złamał przepis. Powołano więc rezerwowego rzeczoznawcę, który miał zadanie: być czujnym i opiekować się całokształtem mojej wywrotki. Chrapał na pół etatu, lecz wkrótce musiano go zwolnić, gdyż był donosicielem wygadującym przez sen różne takie.

Odprawiono go do innych zdań, ale na wszelki wypadek w pobliżu mojego legowiska zamontowano Prezesa Ochotniczej Sekty Biegłych, bo szła noc i nie było komu świecić oczami; zanosiło się na złą widoczność, a tłumy, zapędzone do skandowania mi słów otuchy obawiały się, by mnie ktoś nieupoważniony nie rozjechał.

*

Zanim padłem przygnieciony snem, usłyszałem łoskot zamykanej ulicy. Zamykano ją dla ruchu kołowego. Byłem w niebie dla podekscytowanych i na dodatek podsłuchałem, że jeszcze w tym tygodniu przyjedzie pogotowie, więc położyłem się możliwie wygodnie i objął mnie Morfeusz.

IRLANDIA JONES

Dobrze jest wyłowić rzecz wartą publikacji. Wyciągnąć z powodzi tandetnych tekstów na literacką powierzchnię. Coraz więcej godnych przeczytania znika z naszego pola widzenia; wypierane są z niego przez utwory mało istotne. Nieduża książeczka* Tomasza Borkowskiego jest zbiorem dwudziestu czterech opowiadań-reportaży. Prozatorskim plonem zaprezentowanym czytelnikowi językiem iskrzącym się od humoru i przesiąkniętym plastycznymi obserwacjami. Relacjami z dotychczasowych wędrówek. *

W jednym z najlepszych „Autobus indoeuropejski”, pisze: „Obserwowałem kiedyś, jak na wykopaliska przywieziono kolejny blaszany barak. Taki kontener z drzwiami i oknami. Przyjechał na ciężarówce. Kierowca wysiadł, włączył mały, zdalnie sterowany dźwig, postawił barak tam, gdzie miał stać i odjechał. Jeden człowiek w dwie godziny przesunął kilkutonowy obiekt o kilkadziesiąt kilometrów, ustawił go precyzyjnie, zgodnie z jego przeznaczeniem i nawet się przy tym nie spocił. Pięć tysięcy lat temu podobne przedsięwzięcie zaangażowałoby setki ludzi i zwierząt przez dłuższy czas”. W opowiadaniu ” Jestem ET” autor powiada: „kiedy rozmówca mówi trzecie zdanie, ja zaczynam rozumieć pierwsze. Kupuję sobie zeszyt i zakuwam słówka popołudniami.” Świetne, a nawet głębokie zdanie historycznego turysty wprowadza mnie w jej klimat: „Irlandczycy to byli dla mnie Anglicy, którzy nienawidzą Anglików.” (z opowiadania „Take it Jiři”).

A dalej, to już leci samo: pomyłki, rozczarowania, nadinterpretacje. Człek myśli, że coś wie i zna, lecz tak naprawdę wie i zna niewiele. Albo jeszcze mniej. Podręczniki, przewodniki, samouczkowe protezy, wszystkie te ułatwienia i przygotowania poprzedzające zagraniczną wędrówkę, mają się nijak do konkretów zastanych u celu, bo na miejscu okazuje się, że mimo nauki, język autochtonów jest nie ten, którym się posługujemy, ludzie też są inni, inne też bywa znaczenie słów, zwłaszcza ich kontekst i specyficzna – „regionalna” intonacja, a o terenowych obyczajach szkoda gadać; gdzie nie spojrzeć, tam rozciąga się kicha. Stąd nieporozumienia i nieustanna walka z obalaniem stereotypów. Stąd dystans do potocznych przeświadczeń i próba ich skonfrontowania z rzeczywistością.

Czytam te opowiadania i razem z autorem uczę się pokory wobec rzeczywistości; Borkowski prowadzi mnie przez życie polegające na nieustannej weryfikacji sensów i uzupełnianiu doznań. Dzisiaj wynika z historii, jutro nadejdzie za chwilę, jeden język przeminie w drugi, zmienią się stereotypy, kultury, przekonania i wierzenia, lecz dzięki takim książkom wiem, że dopóki nie pojmę, czemu ewoluują i co je łączy, nie poznam piękna tego świata.

„Irlandia Jones poszukiwany. Wynurzenia ciała z bagien.” Wydawnictwo GAJT, Wrocław 2010 http://www.kapitalka.pl/ksiazka/Borkowski-Tomasz/Irlandia-Jones-poszukiwany,50275302062KS

„Bękart”

Ten tekst nie ma nic wspólnego z klasycznym rozumieniem słowa „recenzja. Jest to raczej – osobista refleksja. Moim zdaniem pisanie o książce nie powinno być jej streszczeniem, tylko prezentacją własnych powodów, dla których warto po nią sięgnąć. Zachętą do lektury *.

Powieść Grzegorza Sudorowskiego „Bękart” rozgrywa się we Wrocławiu, ale jej usytuowanie jest fabularnym pretekstem; w rzeczywistości to miasto uniwersalne, siedziba wspomnień z dzieciństwa. Równie dobrze mogłoby nazywać się Bydgoszcz i leżeć nad Brdą, a most Uniwersytecki mógłby być mostem Królowej Jadwigi; chodzi o klimat ukazanych czasów. A ten, niezależnie od zlokalizowania, zawiązania akcji i przedstawienia intrygi, jest wszędzie ten sam. W każdym zakątku zdarza się bezprawie, głupota, sadyzm i demoralizacja, w każdym też znaleźć można dążenie do osiągnięcia wewnętrznej harmonii duszy, namiętność i narodziny szlachetnych uczuć.

Ale choć topografia Wrocławia, to tylko metafora, w powieści najważniejsza jest treść zarysowana na jej tle. Książka opowiada o bezwarunkowej, wręcz obsesyjnej miłości bohatera do swojej matki. Surdykowski (gresud z PP) przedstawia kolejne etapy rozwoju losu stworzonej przez siebie postaci. Z wielką swobodą, erudycją i znajomością realiów odtwarzanych wypadków, wciąga czytelnika w swoją panoramiczną krainę fantazji. Odsłania przed odbiorcą coraz to inną kurtynę wydarzeń. Opisuje sceny powstałe z faktów i przedstawia obrazy narodzone w wyobraźni. Co uwidocznia w podtytule dzieła: „Zmyślona historia, która mogła się jednak wydarzyć”.

Autor przedstawia skomplikowane, niewesołe, w gruncie rzeczy tragiczne losy swojego bohatera i jego najbliższych. Dzieje głównej postaci tego utworu – Tońcia – dziecka dojrzałego nad wiek zderzonego z brutalnym światem „dorosłych”. Tońcio, paruletni mikrus skazany na torturę bezsilnego przypatrywania się biciu swojej mamy, jest w istocie herosem. Psychicznie i fizycznie wyprzedza swoich rówieśników, a i większość dorosłych bije na głowę swoim rozsądkiem, dojrzałością umysłu i przykładem wytrwałego ducha. Nic więc dziwnego, że nie pasuje do bojaźliwej reszty standardowego społeczeństwa, jest dla starszych „solą w oku” i odstaje od zawistnej trzody powierzchownych ludzi nienawidzącej osób postępujących przyzwoicie.

W świecie bohatera tej opowieści rzadko pomaga się zdolnym, a często promuje – bezbarwnych i charakterologicznie nijakich lizusów. Książka mówi o tym, jak wielu jest ludzi dążących do zniszczenia wybitnej jednostki, a jak mało wyciągających ku nim pomocną dłoń. Uwidacznia, jak ze  zdolnego i odznaczającego się licznymi talentami, lekko chorego dziecka „produkuje” się kalekę. To w sanatorium. W szkole zaś, jak dzięki „uśredniającej” obróbce i pedagogicznej tresurze ucznia, dzięki złośliwemu tłamszeniu jego woli, inicjatywy i osobowości – przestaje być zdolne do samodzielnego myślenia. Lecz autor pokazuje zarazem, jak człowiek o niezłomnym charakterze wyzwala się z tej hodowli potulnych miernot i podnosi się z upadku.

Myśl przewodnia stanowi główny powód mojej fascynacji. Akcja co chwilę przenosi się w inne rejony, lecz nie zbacza z wytyczonej drogi. Losy poszczególnych postaci i zdarzenia, które ich łączą, mają na siebie wzajemny wpływ. Książkę czyta się jednym tchem, bo adresat jest ciekaw dalszego ciągu. Jest urozmaicona, zaskakująca i przedstawiona plastycznie. Zalety utworu, to klarowność wielowątkowej akcji, niedzisiejsza subtelność opisów i ewidentny brak natrętnych wulgaryzmów; Czytelnik nie traci czasu na błędne domysły i może poddać się potoczystej narracji.

Ryszard Kapuściński

Czytanie książek pana Ryszarda zacząłem wcześnie. Na długo przed „Szachinszachem”, „Imperium” czy „Wojną futbolową”.  Zanim do Polski dotarła międzynarodowa sława jego utworów. W prasie znajdowałem artykuły pisane przez niego z odległych stron. Korespondencje z Indii, Chin, Ameryki Łacińskiej, Afryki, informacje i depesze z miejsc nasiąkniętych ludzką krzywdą, nędzą i niesprawiedliwością. Teksty relacjonujące, komentujące, przedstawiające wielobarwną, egzotyczną  rzeczywistość kraju, z którego je wysyłał. A były one tak niedościgłe, że wkrótce okrzyknięto go „Cesarzem reportażu”.

Ryszard Kapuściński nieprzypadkowo powołuje się na starogreckiego historyka Herodota i na jego prekursorską metodę zbierania wiadomości „u źródeł”: nazywa go pierwszym reportażystą. Herodot stwierdza: „aby lepiej poznać siebie, trzeba poznać  Innych, bo to Oni właśnie są tym zwierciadłem, w którym my się przeglądamy”. Ta  uwaga jest kluczem do zrozumienia twórczości Kapuścińskiego: pisma Herodota są  jego brewiarzem i zabiera go w każdą delegację. Przy czym nie urządza sobie wypraw turystycznych, a przeciwnie, stara się  wniknąć w atmosferę miejsca pobytu. Przesiąknąć jego klimatem. Utożsamić z nim po to, by móc go odtwarzać.

W dziełach Kapuścińskiego fakty i daty nie są tak ważne, jak aura wytworzona wokół nich. Interesuje go sedno problemu, istota rzeczy, synteza sprawy, reminiscencje i zbitki przeżyć zapamiętanych z różnych miejsc kontynentów. Tworzy z nich kolaże, mozaiki złożone z przenikających się zagadnień. Tym samym buduje własny świat „ogólnych” uczuć; za nic ma drobiazgowe przedstawianie szczegółów; przesadny weryzm – zamula wyobraźnię.

W odróżnieniu od innych korespondentów zagranicznych, nie lubi przebywać w komfortowych warunkach hotelowych państwa, którego jest gościem. Woli być blisko opisywanych wydarzeń. Wśród autochtonów. Uczestniczyć w ich życiu. Ciekawy nieznanego  świata, pragnie go poznać gruntownie, ponieważ zdaje sobie sprawę, że inaczej nie będzie uczciwy w tym, co ma zamiar opowiedzieć.

Jest pasjonatem. Nie tylko pisania, bo i podróży. Wędrówek po bezdrożach Historii. Ruchu i czynu.  Działania. Jest obsesjonistą: uwielbia obserwować początkowe wybuchy i końcowe akordy dogasających rewolucji. Rodzące się nadzieje i odwieczne rozczarowania. Eksplozje ulicznych zamieszek i przejściowe fajerwerki pałacowych przewrotów. Polityczne i społeczne rozgardiasze warte skomentowania.

Pisze nie zawsze zgodnie z konkretnym zdarzeniami i ich dosłowną lokalizacją, natomiast zawsze wiernie z emocjonalnego punktu widzenia.  Lecz ten jego konfabulacyjny styl ma uzasadnienie w specyfice formy przekazu: pojawia się tylko w książkach.  Ale w konwencji serwisów informacyjnych kierowanych do PAP, pan Ryszard  ściśle trzyma się zdarzeń. Dlatego należy oddzielić lakoniczne raporty przesyłane do kraju, od literackiej twórczości. W niej mógł sobie pozwolić na rozmach i głębię przemyśleń. Natomiast teksty płodzone na zlecenie PAP, z konieczności niedługie, kłócą się z jego niepokornym i żywiołowym temperamentem epika; niejednokrotnie chciałby pogalopować po zawiłościach tematu, poszerzyć go i wzbogacić, ale redakcyjne wymogi  krótkich depesz ograniczają mu wypowiedź do mikroskopijnych rozmiarów. Nad czym ubolewa. Narzeka, że zamiast pisać książki, rozmienia się na drobne pisząc komunikaty, sprawozdania, mało istotne, polityczne meldunki nie mówiące o przyczynach wydarzeń, ale przedstawiające ich skutki. Tęskni więc za spokojem, domem, za chwilami, gdy będzie mógł bez reszty oddać się prawdziwej pracy.

Zanim to jednak nastąpi, męczy się i przycina swoje teksty. Zmusza go to do  bezustannego dokonywania wyboru, miotania pomiędzy tym, co może, a tym, co powinien umieścić w artykule;  galernicza praca nad słowem przynosi efekt w postaci stworzenia unikalnego stylu. Kapuściński, mistrz lekkiego pióra, maniakalny wędrowiec po literaturze, chodząca encyklopedia i doskonały znawca pisarskich technik, w trakcie tworzenia kieruje się intuicją, wyczuciem. Podobnie, jak Malcolm Lowry, autor powieści „Pod Wulkanem”,  jest chorobliwym cyzelatorem słów: konstruuje swoją prozę z fragmentów wielu wersji jednego zdania, rozdziału czy akapitu, ze ścinków zanotowanych myli i spostrzeżeń, w rezultacie czego powstają teksty impulsywne i rozedrgane.
*
Istotnie: nikt przed nim nie pisał w ten sposób reportaży. W takim stopniu nie wchodził w skórę rozmówcy. Nie starał się przeniknąć przez najgłębsze warstwy jego psychiki. Nie usiłował zrozumieć drugiego człowieka, jego otoczenia, sposobu myślenia, lokalnych tradycji, zwłaszcza zaś – nikt nie dostrzegał tylu istotnych różnic pomiędzy europejskim pojmowaniem kultury, a kulturami pozostałych kontynentów. Kulturami lekceważonymi i umniejszanymi przez naszą, bezpodstawnie zadufaną w sobie i swoich dokonaniach.  Dla Kapuścińskiego każda była ważna. Niezależnie od wielkości obszaru, na którym występowała. Co stale podkreślał w swoich książkach i wywiadach.