Kiedyś w miejsce starych drzew
wyrosną nowe.
Będą śpiewały te same piosenki,
będą odkładały w słojach
mózgi, trzustki, wątroby
i odcięte jak gałęzie
spopielałe marzenia.
Kiedyś w miejsce starych drzew
wyrosną nowe.
Będą śpiewały te same piosenki,
będą odkładały w słojach
mózgi, trzustki, wątroby
i odcięte jak gałęzie
spopielałe marzenia.
Nieuleczalny świat, ludzie jak rak.
Panaceum religii wśród nowych technologii,
przemysłowych zastosowań nadziei.
Z tego wszystkiego przebija się
zielona łodyżka smutku.
Tymczasowe słońce ogrzewa chwilowym ciepłem
pragnienie nieskończoności.
Coś tam kiełkuje, coś się lęgnie,
ktoś pisze manifest, ktoś pluje wiersze,
gdzieś są muzyki, obrazy, rzeźby,
a w jakiejś kolbie w bąbelkach wiruje
nowy szczep wyobraźni.
A ona zakłada czarną sukienkę
i tańczy zamiatając powietrze
niebieskim welonem.
Szanowny petencie, pan się nie nadaje.
Aby zaliczyć się w poczet członków trzeba
być jedną nogą w piekle, drugą w niebie,
trzeba mieć cechy charakteru, które pozwolą też
dać rozsądne przypuszczenie awansu
do którejkolwiek z wymarzonych krain.
Bez względu na motywy pańskiego działania,
pan po prostu nie rokuje nadziei na poprawę,
ani nie daje pewności, na wieczne zatracenie.
Pan jest zawieszony w próżni, a czyściec, proszę pana,
to nie jest miejsce dla przezroczystych.
Wbrew pozorom, tutaj trzeba mieć jakiś odcień szarości.
Pan nigdy się nie modli i nigdy nie złorzeczy,
nie uprawia pan sodomii, nie śpiewa w kościołach,
pan nie pisze rozsądnych, pełnych faktów pieśni,
zamiast tego z wierszy składa pan plik podań
nacechowanych jakimś dziwnym stanem lęku,
efemerycznym tchnieniem pozbawionym wdzięku.
(Tu następują podpisy bardzo nieczytelne,
opatrzone datą, miejscem i pieczęcią.
Poniżej dopisano najbardziej bezczelnie,
pismem ręcznym, ołówkiem, dosyć wprawną ręką:
pamiętaj, wyjdź z psem, podlej kwiatki, kocham.)
Gdyby mieszkały tu jakieś anioły, pod tym mostem,
jakże radośnie by się śmiały, pod tym mostem.
Ale tu tylko ludzie chorzy na życie, pod tym mostem,
z kartonu mają poduszkę, z betonu noce, pod tym pomostem.
A gdyby tu mieszkały diabły, w tym blokowisku,
byłyby szczęśliwsze od bogów, w tym blokowisku.
Ale tu tylko ludzie poszarzali, w tym blokowisku,
z chmur mają gwiazdy, z nocy szalik, w tym blokowisku.
A gdyby ty mieszkali ludzie, w tych pokojach,
byłyby jakieś ślady po nich, w tych pokojach.
Ale tu tylko są po obrazach plamy, w tych pokojach,
z odartych tapet mają pamięć, w tych pokojach.
A gdyby tu mieszkali ludzie na tej ziemi pustej,
byliby najlepszymi z dzieci na tej ziemi pustej.
Ale tu nie ma nic i nic się nie wydarzy.
Odarte z życia lśnią kamienie,
kamienieją miejsca z marzeń.
Ja mówię chmura, ty miękka pierzyna,
ja mówię ciemność, mrok złowieszczy,
dla ciebie aksamitne ścielą się miraże,
wśród których z marzeń tkasz kobierzec światła.
Dla mnie to tylko chłód i lepkość ciszy,
ty czujesz ciepło bijące z środka,
nic więcej niż trwanie dla mnie się nie liczy,
dla ciebie wieczność jest jak parasolka
chroniąca przed deszczu misternym woalem.
Dla mnie pytanie, dla ciebie odpowiedź;
dla ciebie szczęściem, co dla mnie jest żalem;
dla ciebie welon dni i tren lat, i gwiazdy
szczęśliwe, rozdające los na lewo, prawo;
dla mnie skończony obraz niespisanych chwil,
i niebo puste, i przestrzeń, i
grobów pejzaż w wymarłym malowany sadzie.
Wyobrażam sobie, że ból ma ciało
i ten rodzaj autonomii, który jest dany jedynie szczęściu.
Zamiast wylegiwać się na łące, na plaży, przy basenie,
leżeć na ciepłej, albo chłodnej ziemi – on tańczy.
Wiruje, wyrzuca ramiona do góry, na bok, wierzga nogami.
Dla postronnego obserwatora cały ten ruch jest
pozbawiony sensu, wdzięku, jakiegokolwiek uroku,
nie mówiąc o rytmie, powtarzalności figur.
Ból jednak ma w tym jakiś cel.
Mówią, że tak zdobywa się szlachectwo.
Dla tych, którzy przejrzeli jego zamiary,
jest jedynie drobną niedogodnością,
z którą można się nawet zaprzyjaźnić.
Wyobrażam sobie, że ból ma ciało.
Atletyczne, więc zdrowe i piękne jak Dawid.
Niewielka część pragnie mieć całość.
Przede wszystkim coś do powiedzenia
w kwestiach najważniejszych. Filozoficznie
i eschatologicznie.
Właśnie ta niewielka część uderza teraz w bęben.
Jak dobosz zagrzewający do marszu. Naprzód.
Równo i miarowo. Do wyznaczonego celu.
Niewielka część nocy, która zwiastuje nadejście świtu.
Niepogodzona, uzurpująca sobie prawo do autonomi.
Jakby nie należała do całości, jakby nie była
jedynie odstępstwem od reguły, od rzeczywistości.
W przeciwieństwie do całej reszty, pogodzonej i świadomej,
ten parszywy okruch natarczywie podszeptuje słowa,
pociąga za sznurki, popycha do działania.
Ona nie godzi się na przegraną. Nie przystaje
na warunki, na zasady świata i ludzi. Kiełkuje
cierniową łodygą. Jej nie wystarcza krótkie być.
Jej nie zadowala trwać.
Na wszystkie pytania odpowiada z pogardą:
to przez ciebie, dla ciebie i z tobą –
nie tak, jak być powinno – życie to za mało!
Dobrze więc. Niech jej będzie.
Niech się skończy.
Więzienia nie potrzebują murów.
Architekt, nie mogąc sprawować kontroli
wciąż od nowa wznosi je i burzy.
Nie mając pewności co do fundamentów
i patrząc na wszystko z góry
woli zaczynać od nowa.
Najsmutniejsza w tym wszystkim
jest nieuchronność klęski.
Bo po co budować, skoro on sam
jest i swoim więźniem,
i strażnikiem, i murem
pozbawionym widoku nawet
na ten ciemny las,
w którym się znalazł
w połowie życia.
Wyobraziłem sobie kurę, niosącą jajka na kopy.
Co zrobić z taką ilością jajek?
Przez pierwszy tydzień może i jest fajnie.
Jajka na twardo, na miękko, w koszulkach,
jajecznica, omlet, biszkopt, kogel mogel,
i znowu omlet, i znowu jajka.
Białe jak chmury, żółte jak słońce.
Żółte jak słońce, białe jak chmury.
Do wyrzygania.
Nigdy nie zrozumiem kobiet.
Ciało nie odpowiada na pytania.
Ciało nie spełnia życzeń mózgu.
Ciało żyje w swoim własnym ciele
niewrażliwym na knowania umysłu.
Jest niezależne i wytrwałe
w swoim dążeniu do cielesności.
Możesz mu wydać rozkaz, możesz
je prosić – ono wie swoje.
Wyżej dupy nie podskoczysz.