Archiwum autora: goddam

O goddam

Wiara, Nadzieja i Miłość - zawsze w dobrej cenie! Jestem częścią tej samej energii co Ty, więc jeśli brakuje Ci oddechu - oddam Ci powietrze, a jeśli nie możesz znaleźć swojego miejsca - udostępnię Ci przestrzeń serca, w której zapuścisz korzenie.

Wątpliwość

Gdybym przekroczył cienką, czerwoną linię,
oddzieliłbymy grubą kreską mnie, którym jestem,
ode mnie, którym mógłbym być.

Ale nie ma żadnej lini i żadnej kreski.
Jest tylko okrąg, a ja – niedoskonały,
lub doskonały przez to –
sam nie wiem, czy się poruszam po nim,
czy tkwię nieruchomo w samym środku.

To nie jest dobry pomysł

Trup w naszej szafie daje o sobie znać.
Od czasu do czasu psuje powietrze,
niby niepostrzeżenie porusza drzwiami.

Kiedy się ochładza, sama sięgasz po niego
i zapraszasz do stołu, na kanapę, do sypialni.
Nie robi się od tego cieplej, ani milej.

Najlepiej pozbyć się szafy, ale
z przyczyn praktycznych,
z powodu licznych sentymentów i przyzwyczajeń

to nie jest dobry pomysł.

Zastanawiając się nad naturą trupa,
jako zjawiska ontologicznego, mam nadzieję,
że wcześniej czy później zostanie z niego
mała, śmieszna mumia.

Wtedy zrobisz sobie z niej
zabawny breloczek do kluczy.
Tak czy owak wychodzę.
Zamknij za mną okno.

Światełko dla wędrowca

Tutaj nie ma godzin. Przy imionach nazwiska,
przy nazwiskach daty. Od do. Ale nie ma
niczego, z tej najważniejszej chwili.

Przy tym wszystkim my, żywi
pamięcią. Płomyki
wystawione w oknach
w ten listopadowy wieczór.

Alternatywa

Gdyby ułożyć wszystkie książki świata,
te duże, opasłe i ciężkie,
chudzinki-broszurki, prospekty,
arkusze i wiersze luzem napisane
na okolicznościowych kartkach,
gdyby to wszystko jakąś solidną zaprawą,
jakimś klajstrem zespolić –
byłby mur nie do przebicia.

Można by się odizolować na amen,
odgrodzić na cacy, odciąć i odseparować.

Ale po co, skoro tak wielu nie potrafi
zrozumieć najprostszych, niezapisanych
bez potrzeby
pojęć i rzeczy?

A może połączyć wszystko ogniem?
Te zapisane, te niezapisane,
przeczytane i nieistniejące,
tych, którzy rozumieją bez słów
z tymi, których żadnym słowem
zrozumieć nie można?

Usiąść sobie i patrzeć,
jak wszystko w cholerę płonie?

K01R0D0JA

We wszystkich gazetach świata, w stacjach radiowych,
programach telewizji prywatnych i państwowych, oraz
na każdym możliwym murze, płocie, słupie, latarni –

głosem, literą, atramentem czarnym, czymkolwiek
ogłaszam numer telefonu do mnie.

Wysyłam posłańca z pustą kopertą, naklejonym znaczkiem,
do pustego piekła, do pustego nieba, do pustego domu.

Odeślą, nie odeślą? Zadzwonią, nie zadzwonią?
Przyjdą po mnie.

Bez ostrzeżenia.
Znają moje imię, mój adres i moją przyczynę.
Określą winę i wyznaczą karę. To wszystko
będzie się działo, zanim przyjdą.
Bez ostrzeżenia.

Ale czy można być bardziej skazanym na siebie?

Może w tym cholernym śniegu za oknem czai się
twój cień? Może właśnie bierzesz do ręki telefon,
pióro, może wysyłasz do mnie pocztowego gołębia,
który samotnie przedrze się przez cały ten brak
powietrza?

Zdążysz, nie zdążysz? Zapomnisz, nie zapomnisz?
Tak wygląda koniec?

Mark in, mark out

Miewam sny, ale i na jawie często o tobie myślę.
I wyświetlam wciąż i wciąż ten film. Od in do out.
Reszta, poza tym fragmentem jest jak przerwa na reklamę –
wychodzę, parzę kawę, biorę prysznic,
zasypiam, budzę się.

I znowu wraca ten ostatni dzień.
Czasami inne dni, ale ten jest najważniejszy.
Twoje urodziny, twoja śmierć.

Zbrodnia Ikara

Chciałem się wznieść, ogrzać w słońcu,
choć prawdziwym celem i tak była ucieczka.
Zawierzyłem ojcu. W końcu, bo nie od razu
zrozumiałem, że na obraz i podobieństwo,
na przekór prawom, bliżej chmurom, niebieskim
ptakom.

Teraz, kiedy już jest po wszystkim, prawie
zapomniałem, że nie można pozbyć się cienia.
Kiedy była noc, było jakby prościej, choć
to tylko przygodna rozumowi iluzja.
Zaświeciło, zabłysło, rozgorzało i jest.
Żadne potem.

Lotem, nie ziemią się żyje. Obłokiem, powietrzem,
nie kamieniem karmi. Marniej być zamarzniętym
oddechem, ale być może – zabawniej? Bo ile
można powstań, padnij na rozkaz, bez?
Myśleć syntetycznie, ale bez polotu, to i
bez upadku – bezkarnie.

Apokatastaza

Budzę się na skraju ciemności. Tuż obok
różowieje i walczy z granatem kolejna moja kochanka.
Śni mi się, że nigdy się nie budzę, a ona nie wychodzi
z mroku.

Rodzi mi kolejne minuty, co raz jaśniejsze,
coraz bardziej wystające z mgły. Wtedy

budzę się na skraju ciemności.
Jej dzieci i wnuki są bezczelne i zaborcze.
Włażą pod powieki, tną skórę, żłobią mięśnie.
Odbierają poczucie bezpieczeństwa,
zawłaszczają moje (tak myślałem) miejsce.

Wtedy budzę się i śnię o ostatniej.
Patrzę jak umiera, przestaje robić cokolwiek.
Nie stoi w miejscu i nie upływa.
Nie odkrywa się z mgły, nie wydaje dźwięku.
Nie różowieje, ani się nie chmurzy.
Niczego nie daje, niczego nie zabiera.
Nie wdzięczy się, nie obiecuje,
nie ocenia.

Jest obojętna na mnie i pozbawiona wszystkiego,
ta moja ostatnia godzina.

Przemiany

Jeszcze się dziwię, jeszcze mi nie wszystko
jedno. Wiem, nie ma w tym nic,
ale jednak. Wiem, to nie jest tylko dziś,
to się już zdarzyło, to się znowu będzie działo.

Wciąż tak samo mali, tak mało
potrzebują, potrzeba, nie potrzeba.
Wielkie mi nieba, piekła nie ma, hulaj!

Wiem. To nie tak, że jak nie tak,
to inaczej. Nie godzę się, nie pogodzę
raczej.

Ona pluje na niego, on pluje na chodnik,
ono pluje na wszystko – są niezawodni
w tym wzajemnym, powszechnym,
uniwersalnym pluciu. Wszyscy piszą
na murach, nieliczni
liczą słowa.
Uogólniam na ogół z rzadka,
rzadziej o ogólnych wypadkach powiem,
że są jakoś tam ważne.

Światło mnie drażni. Wolę noc.
Sam siebie toleruję zaledwie wystarczająco.
Mówię to sobie codziennie.
Mówię to sobie codziennie –
od początku, powiem przed końcem.