Archiwum autora: Marek Jastrząb

Zadanie

Kiedy jeszcze pracowałem w realu, kolej nie stanowiła problemu. Gdy trzeba było jechać na urlop, razem z innymi profanami przygodowych rajz uciekałem w coraz bardziej smrodliwą dal: po słońce, ozon i jod. Odpocząć, nałykać się wytchnienia, zażyć spokoju po grdykę.

Kto mieszkał nad morzem, brał kijki do nart i tak  wyekwipowany, pędził w stronę gór wielgachnych na metr. Kto zaś był z okolic górzystych, wsiadał do byle jakiego pociągu truchtającego na Hel i w miejscowości uchodzącej za uzdrowisko, wynajmował pokój z widokiem na szosę. Na drogę z niestrzeżonym parkingiem, na korek, spaliny i dziką radość, że to nie on w nich stoi, że to nie jemu podskakują wszystkie nerwy.

Niektórzy przyjeżdżali celem szpanowania; samochodami formuły bajeranckiej. W krzykliwie modnych ciuchach od Versace z Korei i Diora z Chin. Zatrzymywali się w najdroższych hotelach i prywatnych sanatoriach, by po kilka razy co dzień przedefilować przed  promenadowym tłumem turystów okupujących ławki; wtedy, gdy siedziało na nich najwięcej ludzi, których warto znać.

Wydawali całymi garściami, bez opamiętania, szemrania i zastanowienia, bowiem wśród nowobogackich przyjęło się, że w złym tonie jest krzywić się na wygórowane ceny, lub dyskutować z kelnerem o kosztach ryby mrożonej w kasie fiskalnej…

Szpaner, to ciężko pracujący osobnik. W cywilu cichy, znaczący przymało, ot, szara mysz z trudnym dzieciństwem. Mało zarabia, nie dojada, pomiatany, przesuwany, dymany na każdym kroku, wiecznie przygnębiony i uraźliwy, bez przerwy walczy ze swoimi niefartami;  zaciska pasa, marudzi na wredny los i podatkowe muldy, kutwi na wszystkim po to, by w czasie urlopu, podczas gościnnych występów, choć raz do roku być rozrzutnym na pełen gaz,  mieć szeroki gest i pokazać się na molo; a kiedy  już zaspokoi naderwaną próżność i odbębni swoją zblazowaną rolę, wraca z czapką pod kościół, by z nowym urlopem podjąć się trudu zadawania szyku.

Czułem się więc tak, jakbym nigdzie nie wyjeżdżał i dalej był w mieście, z którego zwiałem, jak gdybym stale był w znajomym mrowisku, na kupie, czółko w czółko, patelnia w patelnię; przytulony do kibla z tancbudą, a na plaży – kocyk w kocyk, bo im więcej ludzi przypadało na metr kwadratowy powierzchni odpoczynkowej, tym  podobno fajniej…

Byłem więc rozczarowany i obiecałem sobie, że nigdy tu nie przyjadę w sezonie, bo przecież chciałem się schować przed sparciałymi przyzwyczajeniami, oderwać się od stada, spojrzeć na bezludne morze, góry i las, zanurzyć wzrok w zachwycie, by starczyło go do następnego urlopu, by coś zobaczyć, poznać, zrozumieć z tego świata więcej, niż historię swojego pępka; pragnąłem naostrzyć kontemplację, tymczasem zauważyłem że jestem w turystycznej trąbie powietrznej i robię za drugą.

*

Minęły lata i nastał nowy wiek. Rozmamłany czas pogonił marzenia na drzewo i rozwodnił pozostałe nadzieje w mętnych obietnicach. A razem z nowymi, nadpsutymi czasy, odwołał ze mnie stare życie i przemienił w – oczekiwanie. Żyłem więc teraz na kredyt, pomalutku, namiastkowo i minimalnie, jak gdyby ukradkiem, dbając, by nie dostać po mordzie z niewłaściwej strony i nie wylecieć z pracy. Lecz po pracy miałem żarłoczną ochotę na luz; pragnąłem odprężyć się, dosubtelnić,  poobcować z przyrodą i obetrzeć pysk z chamstwa. W tym celu jeździłem z Adasiem do różnych miejsc, zazwyczaj do znajomych lub przyjaciół nad jakimś jeziorem, czy inną kałużą z okolicznościami.

*

Nie wiem, jak Adasiowi, ale mnie od razu pojawiły się obrazy jutrzejszej wyprawy. Jeździmy tu co roku, konsekwentnie po, lub przed sezonem i wynajmujemy ten sam domek. Zauważyłem, że  im częściej tu bywamy, tym większą mamy ochotę na jeszcze. Przyjeżdżamy samochodem Adasia, bo w moim przypadku odpada jazda koleją, a jesteśmy tu ze względu na zadanie. No i widoki, że nie wypowiedzieć.

*

Dzień był ok. i nam było ok. i wydawało się, że nikomu nie może być inaczej; kobiety poszły do pobliskiego sklepu po coś na ząb, my patrzyliśmy w dal: na morze, przystań, znajomą wędzarnię i kutry w niewielkim porcie, łajby kołysane falą i rozprażone słońcem, na żółty piaseczek wąskiej plaży i mewy, a obok nas, w cieniu, na stojącą puszkę piwa marki Żubr.

Spokojnie, leniwie, jak gdyby mając pewność, że nic nie zniknie, ani jeden szczegół, morze, piasek, nawet Żubra nie gwizdnie nam żadna menda bo o tej porze nikt tędy nie chodzi, a wszyscy szukają chłodu, kryją się po matecznikach nazywanych pokojami do wynajęcia, milczeliśmy tak sobie, on i ja, szczęśliwi, że nic już nie musimy, gdyż wreszcie jesteśmy na swoim miejscu i na dodatek po robocie, i że nic na nas nie czeka: oburzony dzwonek do drzwi, komornik czy inkasent, jakiś przeraźliwie głośny telefon w środku nocy  z informacją, że to pomyłka.

Zamykaliśmy wtedy przemęczone oczy dając się uwodzić jednostajnościom szmeru pobliskiego lasu, a kiedy ogarniała nas ciemność, wyobrażaliśmy sobie to i owo, przeważnie jutrzejszy spacer, jak jedziemy pustą promenadą, czymś na kształt bulwaru o gładkiej i nietrzęsącej powierzchni, a za nami zostają całe te złogi powszednich utrapień przytarganych ze środka Polski.

Albo jak rankiem wybieramy się na targ z warzywami, a po drodze zahaczamy o pawilon z chlebem, jajkami i spirytusem do ukradkowego użytku. Jak obładowani wiktuałami wjeżdżamy w strefę ciszy i bezpieczeństwa, czyli do domu, w którym jeszcze śpią nasze wybranki. Budzimy je szczękaniem śniadaniowych talerzy, perfidnie kusimy zapachem smażonej jajecznicy, bo po jedzeniu zamiarujemy na dłużej pojechać w nieznane, odwiedzić stare kąty, zobaczyć, gdzieśmy jeszcze nie dotarli i co się zmieniło przez ten rok, porozmawiać z ludźmi i zaplanować, którędy jeszcze pojedziemy bez lęku o wywrotkę. Ale głównym powodem naszej wycieczki będzie zadanie. Mianowicie, gdy już namówimy żony, by poszły do nowootwartej cukierni w porcie i gdy będziemy mieli pewność, że nas nie nakryją na przestępstwie, pod pretekstem oglądania zachodu słońca pojedziemy wieczorem na drugą stronę miasta, bym tam, gdzie jesteśmy nieznani, mógł zsiąść z wózka,  a Adaś, by zajął moje miejsce i, jak to już mamy od lat w zwyczaju, spróbuję go popchać.

Ostrożnie, roztrzęsiony  strachem, gdyż balem się przesadzić z pobudzaniem  mięśni nóg, powoli, kurczowo trzymając się rączek wózka, wstawałem, co dla zaskoczonych przechodniów nabierało happeningowego posmaku i było czymś w rodzaju drwiny z kalectwa, gdyż faktycznie: facet podnoszący się z przegranej pozycji jest podejrzany; nie wzbudza zaufania, bo można przypuszczać, że udaje paralityka. Więc ogarniał nas śmiech, bo wyobrażaliśmy sobie, iż są zaniepokojeni, nie wiedzą, jak powinni zareagować, współczuciem lub zgorszeniem  i by jeszcze dać im nowy powód do oburzenia, Adaś wyciągał z torby butelkę  z napisem WINO i podczas gdy ja wiozłem go człapiąc i dysząc niczym parowóz odchodzący na emeryturę, on, rozparty jak basza, wywijał flaszką  i pokrzykiwał, bym ze stępa przeszedł w kłus, bo mu się spieszy.

 

 

Nadmiary obfitości

Przechodzimy przez bramkę do wykrywania niezamożnych portfeli i po załatwieniu sprawy z wypełnieniem ankiety na temat stanu majątkowego i celu wizyty, wchodzimy do wnętrza supermarketu. Witani przez diabolicznie uśmiechnięty personel w buraczkowych przyodziewkach i z plakietkami informującymi, kto za nic nie odpowiada, idziemy do punktu sprzedaży mydła end powidła. Zaraz za jego wejściowymi drzwiami dostajemy palpitacji gałek ocznych, bo ogarnia nas zakupowa głupawka i atakuje rozkoszny widok półek oblepionych dobrami pochodzenia adymiej.

Być może znaleźć szpilkę w stogu siana jest niesłychanie trudno. Lecz jeszcze trudniej znaleźć WŁAŚCIWĄ, ukrytą w kopcu innych gwoździków. Pragniemy odszukać taką z czerwonym łebkiem. Chociaż z czerwonym, to akurat pomysł felerny, bo ten kolor za mocno kojarzy się z komuchami. No, ale dla świętego spokoju niech będzie łebek o barwie neutralnej: wyblakły i apolityczny.

Jakkolwiek interesują nas (tylko i wyłącznie) szpilki i jakkolwiek przywiało nas tu, by zakupić (tylko i wyłącznie) jedną z nich, a potem dać dyla przed kompletną utratą finansowej wiarygodności, to nie możemy oprzeć się pokusie i odczuwamy mus, by spenetrować resztę sklepu. Wytrzeszczony, pożądliwy wzrok przekłada wajchę i atakuje nasze ślinianki handlowe; w tempie zreumatyzowanego żółwia przemieszczamy się od regału do regału. Nie straszne nam ceny i nic to, że w domu czeka nas awantura pod tytułem:a na cholerę żeś to kupił/a.

Kupujemy, bo a nóż za sto lat nam się przyda. Ale jako że jesteśmy cwane gapy i nie kupujemy kota w worku, prosimy subiekta o pomoc, bośmy się pogubili w przyciskach. Chcemy, by nam powiedział, co to tam jest, bo niby wygląda jak telefoniczna  komórka, tyle że z boku ma jakiś wrzód niejasnego przeznaczenia.

Sprzedawca w buraczkowym przyobleczeniu podjeżdża do nas na służbowej deskorolce i tłumaczy, że wrzód, to zwykły wtyk do słuchawek do radia. I dodaje, że podobnych wtyków komórka ma więcej, bo aparat jest uniwersalny, multimedialny, a zwłaszcza modny. Ma też maciupcią latarenkę z barometrem i zapalniczkę z gwizdkiem, a gdy prosimy, by nam zademonstrował, jak to działa, proponuje nam wizytę u producenta, bo jemu nie płacą za inteligencję.

W tym miejscu przypominamy sobie rozrzewniające czasy opisywane przez Prusa w „Lalce” i początki zawodu ekspedienta Rzeckiego. Zanim stary Mincel dopuścił Ignasia do lady z klientami, przeczołgał go przez zajęcia z towaroznawstwa, by chłopak wiedział, co sprzedaje. Identycznie, jak w naszym przykładowym supermarkecie prezentują się sprawy w księgarni: sprzedawca nie zna obiektu i nic nie umie polecić, a klient pęta się między półkami.

Wracając bo igły: co półka z produktami, to bardziej barwna i namolna, a że wszystkie są wielkości tankowca, a że przy każdej należy przyklęknąć, zdjąć pokrywkę z glacy i pomodlić się do Fiskusa, by w końcu dostąpić łaski obmacania wyrobu, zwiedzanie zajmuje nam pół dnia. Kiedy, setnie zzipani, docieramy nareszcie do zbiornika z przysłowiowymi szpilkami, okazuje się, że w naszym koszyku na zakupy nie ma ani milimetra wolnego miejsca i wypiętrzył się problem: gdzie wetknąć to, po co przyszliśmy. Zatem decydujemy się na heroiczny gest i odkładamy najmniej niezbędne. Przy czym odkładamy byle jak, ponieważ nie pamiętamy, gdzie leżały wprzódy.

Po wykonaniu zadania meldujemy się w kolejce do kasy. Przed nami ze dwa mendle postaci z pojemnikami wypełnionymi po brzegi oraz paru emerytów z trochą nieśmiałych bułek i czymś samotnym owiniętym w toaletowy papier ze świątecznym pomponem. Toteż stwierdzamy, że czeka nas godzinny postój. Starzy klienci blaszaka okazali się zapobiegliwsi od nas i przynieśli ze sobą rozkładane krzesełka, my zaś przebieramy odnóżami mając desperacką nadzieję, że nikt nie ukradł nam samochodu i będziemy mieli  czym dojechać do domu.

Ale skończyło się na strachu i oto jesteśmy we własnej chałupie i oto odwijamy szeleszczące opakowania. Naszym złaknionym oczom ukazują się ZAKUPY, a wśród nich szpilka. Co prawda ma łebek niezgodny z naszym życzeniem, gdyż takowej nie mogliśmy znaleźć, lecz nie bądźmy drobiazgowi! Przypomnijmy sobie chwile, gdy zamiast mięsa, wisiały smutne haczyki. Pocieszmy się: widok półek z badziewiem w sreberku jest mniej traumatyczny od pójścia do sklepu z widokiem na napis: TOWARU BRAK.

Wydaj książkę i zdechnij!

Muszę się poddać konserwacji, ponieważ ostatnio jeszcze bardziej niż kiedyś dostrzegam brak sensu w swojej pisaninie; męczę się własną niechęcią przekonywania kogokolwiek do czegokolwiek. Ręce mi opadają, krew burzy przekrwione oko i czuję się jak nieproszony gość zakłócający drzemkę czytelnika. Nie mam pojęcia, kogo jeszcze mogę zainteresować swoimi wywodami. Stałem się nudny, marudny, natrętny, monotematyczny i furiacki.

To tyle w temacie SAMOKRYTYKA. Teraz, po grzecznym wytrzaskaniu się po pysku, wracam do tematu naszej dyskusji o książkach (zachciało mi się wdepnąć w problem ich wydawania, to chwilowo mam za swoje!).Tym razem sprowokował mnie komentarz Krystyny umieszczony pod artykułem Walentyny Trzcińskiej. Między innymi pisała o makulaturze. I w tym momencie zacząłem sobie przypominać, ile książek, bezcennych, a zbutwiałych starodruków nawet, ile arcydzieł literatury światowej udało mi się  wydrzeć z lochów niejednej składnicy surowców wtórnych! Po godzinach oficjalnej pracy, kierownik cymesowej placówki wpuszczał  mnie na zaplecze i pozwalał mi (za ćwiartkę czystej) uprawiać wysokogórską wspinaczkę na wierch papierowej hałdy  i gdy on leżał u jej stóp, ja bawiłem się w archeologa omijając co grubsze szczury na ołowiowej diecie. A gdy składnica była już przegrzebana, budziłem faceta i szliśmy do wagi. Kładłem na niej urobek, czyli wszystkie znalezione książki, a gość mi je sprzedawał. Cena była taka, że jeśli wszystkie ważyły pięć kilo, to w zamian musiałem mu przynieść pięć kilo gazet. Tym sposobem wszystko się  zgadzało i dzięki temu ja miałem sporą bibliotekę, on zaś – porządek w burdelu.

Czasy się zmieniły i funkcję makulaturowych magazynierów przejęły urzędy  od odmawiania pomocy, wsparcia i dawania literatom popalić. Dla nich też nie było różnicy między książką, a papierzyskami. Sprytne ludzie zwietrzyły interes i wzięły sprawy w swoje ręce: zaczęły otwierać się na potrzeby wygłodniałego społeczeństwa. Kwitła  więc produkcja bubli i na masową skalę powstawały rachitycznie wydawnictwa.

Tak jak niegdyś w byle garażu siedział na skrzynce od piwa przyszły komputerowy Gates, teraz w byle internetowej piwnicy siedział sobie WIELMOŻNY PAN WYDAWCA i czekał na frajera z kasą. Czyhał na reflektantów i łyskał brylantyną niewiedzy. Naiwny klient wpadał mu w szpony i z drżącym rękopisem w rozlatanych rękach kucał z zachwytu, bo na wstępie dowiadywał się, że spłodził wiekopomne arcydzieło, które rozejdzie się w mig, a jak dobrze pójdzie, to jeszcze szybciej. Za co PAN WYDAWCA ręczył osobistym honorem.

Zanim przyszły noblista zrozumiał, że wydawca nie mógł go przeczytać, bo jeszcze niczego nie opublikował, już był ugotowany na miękko i gładko łykał kolejne banialuki. Jedną z nich była informacja, że nie poniesie kosztów, bo kosztami obarczy się sponsora. Tyle że sponsor jak raz wyjechał do Berdyczowa na zamkniętą kurację i zamiast niego może skorzystać z usług obywatela Komornika, na którego konto należy wpłacić marne grosze w liczbie trzech tysięcy złotych plus VAT. Tyle samo, albo o dwa złote mniej plus VAT, uiścić należy w księgarni, by książka nie powędrowała do ciemnego kąta, lecz znalazła się na miejscu, gdzie ją widać. Przy czym za widok książki uplasowanej pod sufitem, buli się mniej, niż za widok tejże pomieszczonej  na wysokości oczu zezowatego kurdupla. Ale najdroższe są miejsca w sąsiedztwie półek z rankingowymi bestselerami, czy pornusami. Tam aż kotłuje się od oglądających, cmokających i odchodzących z kwitkiem. Na długich, chłodniczych ladach spoczywają komiksy, krzyżówki, rozmaite SF, magazyny pełne okrutnych narracji, ckliwych opowiastek zajeżdżających bajkową scenografią, emfatycznych historyjek prowokujących do tarcia oczu i pociągania nosem, aromatyczne pomady w harlequinowskim stylu, jakieś kolorowe thrillery, fabularna przędza na wyczerpanym papierze, przygodowe rachatłukum, biesiadne tańce i hulanki z tasakami, garkotłukowy chłam, natomiast powieści Wojdowskiego, Kuśniewicza, Nałkowskiej lub Berezy próżno by szukać; księgarski subiekt nigdy o takich nie słyszał, no a w instrukcji obsługi klienta nie ma przepisu, by znać produkty przeterminowane.

Owszem, jeżeli autor nie wydoli finansowo i zrezygnuje z wywieszania się w księgarni, może cały swój nakład pierdyknąć pod wyro i pobawić w komiwojażerkę. Ale uwaga: od tego również potrącany jest podatek na rozbój kultury.

 

 

CELEBRYCI NADCHODZĄ, CZYLI DNO, PANIE DZIEJASZKU!

Wstęp

Z omszałej pamięci wyłaniają się fragmenty śpiewanych przemyśleń. Krótkich, celnych i spuentowanych po mistrzowsku. Pierwsza z brzegu piosenka, “RÓBMY SWOJE”, druga, BALLADA O DZIKIM ZACHODZIE – wyznaczają szlak moich wędrówek przez czas.

Dyktat

Nie chcę być obsadzany w roli radosnego przygłupa. Nie pragnę też kuśtykać po relatywnych niejasnościach. Nie dla mnie znojne roztrząsanie tego, co jest prawdą, a co względnością. Obliczanie ilości glutów na księżycu. Nie nęci mnie tworzenie równoległych zaświatów. Mam za to ochotę na jednoznaczne kryteria i czarnobiałe definicje.  Toteż szukam  człowieka potrafiącego mi pomóc przejść przez obecny, niegustowny gust. Zrozumieć, dlaczego nie rozumiem i wyjaśnić, po jaką cholerę mam się zachwycać czymś, co budzi mój sprzeciw.

Moje kłopoty zaczynają już w momencie ustalania definicji. Kto jest, a kto nie jest celebrytą. Najprzystępniej mówiąc, to człowiek pomagający innym w sposób dobrowolny i bezinteresowny. Na przykład ludzie publikujący gdziekolwiek. Łączy ich imperatyw.  Moralny nakaz. Niekoniecznie kantowskiego chowu. Często pochodzenia kanciarskiego…

Jedni pragną ujrzeć swoje nazwisko, dowartościować zatkane ego i przyłożyć lepszym od siebie, innym zależy na przekazaniu odbiorcy jakichś słów. U jednego największą zaletą pisania są kropki, przecinki i bezmyślniki, natomiast wyrazy pomiędzy nimi nie mają znaczenia; pisze, jak mu świśnie we łbie i niewiele dba o sens. Zależy mu tylko na wymierzeniu spektakularnego kopa. Z czego ma dziką satysfakcję. Drugi rąbnie doskonały wiersz zmuszający do pogłębionych rozważań.  Przy czym ten, co wysmażył przecinki, znajduje pod swoim potworkiem setkę gratulacyjnych i czołobitnych komentarzy. Różne bezinteresowne kpy namaszczają go na geniusza, drugi zaś, choć dał z siebie, co najlepsze, zadowala się lakonicznymi komencikami na modłę  swawolnego Dyzia. Z czego wynika, że bezinteresowność ma dwa oblicza: zafałszowane  i autentyczne.

Pierwsze, wańkowiczowske, to statystyczna twarz o zawadiackich rysach Kuby Wojewódzkiego, nadwornego trefnisia intelektu, wirtuoza bredni,  buldożera hecnej erudycji i celebransa nie wprost. Byleby tylko zaistnieć, za wszelką cenę próbuje powiedzieć rozlazły dowcip, doskonale marny kalambur, ponury wic i nadgniły bon mot w stylu Ferdka Kiepskiego. Pomaga wyłącznie sobie, a inni, to rechoczący chórek wielbicieli.

U tego rodzaju ludzi mamy przerost ambicji nad możliwościami, niepochamowane parcie na szkło, na druk czy inny medialny świąd. Pchają się na afisze, tabloidy i lodówki przejawiając koszmarną ochotę na błyszczenie gdziekolwiek; nie znają się na niczym, ale na każdy temat mają wyrobione zdanie.

Lukrowana lala o  biuściastej urodzie została zauważona na meczu i pstryknięto jej zdjęcie. Fotka zrobiła furorę i przeleciała się po kolorowych pismach. Odtąd telepie się w szczurzej wyobraźni jako miska czy salaterka Euro 2012. i Już zalicza wywiady, już otrzymuje intratne propozycje pracy, już do ładnej główki uderzyła sodowa woda i lalunia ma się za eksperta od uwodzenia wszystkiego, co się rusza.

Gość, który nigdy nie zhańbił się myśleniem, znienacka doznał samozachwytu i wyprodukował książkę. Cegła o trzydziestu kartkach trafiła pod strzechy i rozpełzła się po galaktyce w słownie pięciu egzemplarzach, lecz nie przeszkodziło to jej autorowi dygać z odczytami po zadupiach, bywać na rautach, wernisażach, internetowych płotach.…

Błyszczenie odbywa się za bardzo wysoką cenę. Koszt jest dubeltowy,   bo pierwsza cena nazywa się astronomiczną gażą, druga nosi miano kontuzji moralnego kręgosłupa. No, ale niektórym to nie wadzi; niektórzy zrobią wszystko, by być rozpoznawalnym, przytaczanym, oplotkowanym z góry na dół.

Zakończenie

Staram się nie oglądać wiadomości, a to ze względu na podskakujące ciśnienie. Niekiedy wychodzę na tym jak Zabłocki na mydełku, a czasem jak niegramotna babcia na czytaniu gazetki okrojonej do słownej pogodynki. Piosenka pana Wojtka Młynarskiego jest aktualna do teraz.  Ośmielam się przypuszczać, że i jutro taką pozostanie; dostajemy do wierzenia informacyjną papkę, nieszkodliwy, odpowiednio przetworzony  kleik z faktów oszlifowanych z prawdy. Pulpeciki z polepszaczem.

Oczywiście, będziemy nadal utyskiwać na obłudę i ocenzurowaną rzeczywistość, nie zmienia to jednak sprawy, że zjawiska te są nieśmiertelne, a walka z nimi – dożywotnia. Co nie przeszkadza mi tęsknić za jego śpiewaną publicystyką. Felietony Młynarskiego, poważne i uśmiechnięte, trudne i rozbrykane, zawsze były dla mnie mądre, głębokie, zabarwione filozoficznymi refleksjami. A do tego – prorocze.

Dzisiaj z rzadka pisze się takie teksty. Teksty – ostrzeżenia. Giną w tłoku literatury spożywczej. Masowej. Nie pisze się ich, gdyż cichcem wracamy na drzewa. Głupiejemy na umór. Ulegamy modzie na spłycenia. I manierze spłaszczania świata; za nami zwyczajność, a przed nami ucieszne dno: recydywa jaskiniowej egzystencji. Cofka do maczugowych obyczajów.

Świat, który nas utrzymuje, gości i z trudem cacka się z nami, tak czy owak jeszcze znosi nasze bezstresowe życie: łaskawie nie wyrzucił nas na inną Ziemię i cierpliwie zezwala, byśmy spieprzyli go do reszty.

Żywot zastępczy

Właściwie wszystko przemawiało za moim milczeniem. Ale że nie chciałem poniechać walki z wiatrakami, czyli z absurdami swojego życia, postanowiłem wrócić do publicznego mówienia. Wiem jednak, iż mówienie o czymś, co trwa bez przerwy i towarzyszy mi tak dotkliwie, że staje się częścią mojej egzystencji, jest bardzo ryzykownym przedsięwzięciem. Ryzykownym, ponieważ poczucie otaczających mnie i osaczającyAch bzdur, przepisów i prawnych zawirowań – wyzwala ze mnie stylistyczną agresję, budzi tak silny emocjonalny sprzeciw, że przestaję nad sobą panować.

Czy nie przesadzam z reakcjami? Wątpię, gdyż mam usprawiedliwienie: niecierpliwość. Niecierpliwość jest niekłamanym argumentem istnienia, katalizatorem postępowania i częścią mnie. Niecierpliwość związaną jest z moją przeszłością i przyszłością. Ze mną. Z moją pamięcią. Z moimi odczuciami i wciąż odwlekanymi zmianami na lepsze.
*
Zazdroszczę ludziom wspomnień, choćby wędrówek skrajem lasu, polnymi ścieżkami biegnącymi nie wiadomo dokąd. Zazdroszczę swobodnego przemierzania przestrzeni, bezrefleksyjnego chodzenia pośród przeszkód. O ile  dla mnie są zawalidrogami nie do pokonania, oni nie dostrzegają ich nawet i omijając je, idą, jak gdyby nie było żadnych trudności. Podczas kiedy ja zastanawiam się, jak je obejść i zamiast kontynuować rozmowę z ludźmi, z którymi wybrałem się na wycieczkę, kombinuję, czy nie zrezygnować z przygody i wrócić do domu, gdzie jestem w miarę bezpieczny.

Ale ciekawość zwycięża i zostaję. Jakkolwiek uczucie zazdrości towarzyszy mi nadal. Nieokreślone, niskie, wiem. Nic jednak nie poradzę, bo kiedy uzmysłowię sobie, ile przeżyłem do tej pory i ile mógłbym mieć wspomnień,  gdyby nie moje zawalidrogi, trafia mnie szlag. Nie to jednak jest najgorsze; już dawno pogodziłem się z losem. Najgorsza jest świadomość, że wokół mnie kręcą się osoby, którym nic nie brakuje, a mimo to nie widzą sensu życia.

Myślimy stereotypowo; nasze poglądy oparte są przecież na własnych doświadczeniach. Zdrowy nie był niepełnosprawnym, więc i o ludziach „zmniejszonych szans” pojęcie ma nikłe. I odwrotnie, chory od urodzenia nigdy nie był człowiekiem zdrowym i nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego.

Samolubny brak wyobraźni, przewidywania i zastanowienia, pomaga lub uniemożliwia chodzenie po ziemi; nie widzi się czyhających barier. Zdrowi mogą się od nich oderwać, wejść na chodnik i być tam, gdzie chcą. A o chorych można powiedzieć, że zwyczajny chodnik i brak wszelkich przeszkód, istnieje tylko w ich marzeniach.
*
Doszedłem do wniosku, że z chorobą żyć się da, lecz jak, to sprawa indywidualna. Można się turlać po zawiściach, pieniactwach i wymaganiach, ale to nie mój styl. Mój polega na akceptacji, nie zaś na obrażaniu się i walce z postępującymi nieuchronnościami. Na uznaniu biologicznych praw powodujących narastanie ograniczeń. Na pogodzeniu się z tym, czego nie potrafię zmienić.

Jestem przecież dłużej chory, niż byłem fizycznie bez zarzutu, a więc w pewnym sensie znajduję się w stanie naturalnym. Kto wie, czy umiałbym być zdrowym po tylu latach? Od nowa przystosowywać się do życia bez przeszkód? Do świadomości, że znowu mogę wykonać to, czego nie potrafiłem przez lata? Na przykład płynnie iść ulicą nie bojąc się upadku? Śmiało stanąć w szczerym polu nie szukając oparcia? Powtórnie wykształcić w sobie zapomniane zachowania i prawidłowe nawyki? Przewalczyć rutynę, obawy i przyzwyczajenia? Czy nagły i zaskakujący powrót do niegdysiejszej sprawności nie byłby raczej przekleństwem, aniżeli dobrodziejstwem?

A co z obecną wrażliwością niejako przypisaną do mojego stanu? Przecież nie mam gwarancji, że we mnie zostanie, gdy zacznę korzystać z odzyskanych możliwości ruchowych! Raptem przestanę podziwiać krajobrazy, tęsknić za, marzyć i spodziewać się, iż, i dam się porwać odnowionym namiętnościom do chodzenia po kawiarniach, do poznawania ludzi, którzy przedtem nie chcieli się ze mną zadawać, omijali mnie, bo mieli w pogardzie takich zdegenerowanych cudaków? I, by im dorównać, stanę się jednym z nich, facetem bez krzty wyobraźni,  prymitywem odżegnującym się od minionego stanu, kimś wyznającym poglądy sprzeczne z dzisiejszymi? To by mi groziło.
*
Przez okres nieprzerwanej choroby oduczyłem się życia pośród szarej codzienności.  Dano mi rentę, nie chodziłem więc do pracy, nie stykałem się z ludźmi zajętymi użeraniem się ze zwykłymi problemami, z tym, za co przetrwać do wypłaty, co włożyć do gara, z czego zapłacić czynsz. W zamian mogłem cieszyć się nieustannie podłym zdrowiem, latać po przychodniach, czepiać się nadziei na cud. A w przerwach pomiędzy pobytami w szpitalach, sanatoriach i u znachorów, świtem lub nocami mogłem uczyć się, czytać, jeździć palcem po mapie, podróżować po tych miejscach, do których nie pojadę wcale.
*
I w takich chwilach uświadamiałem sobie, że mam szczęście. Moi znajomi ze szpitala, chorzy na to samo, już od dawna nie wstawali z barłogu, podczas gdy ja hopsałem po całej sali i wszędzie był nadmiar mojej obecności: na korytarzu, w dyżurce, w innych salach. Patrzyli na mnie z zawiścią, a wieczorami zwierzali się, że nie czytają, bo nie potrafią skupić się na jednym rządku liter. Podobnie z oglądaniem telewizji. Skarżyli się, że litery i obrazy są płynne, oleiste, zamazane.

Więc gdzie mi do nich! Jak mogłem przypuszczać, że jestem do nich podobny? Przecież moje cierpienia były niczym błahostki w porównaniu z ich. I jak ludzi idących do pracy, zdrowych i zagonionych walką o byt, zrozumieć nie byłem w stanie, tak i ludzi chorych bardziej ode mnie, też. Bo trzeba być w skórze drugiego człowieka, trzeba żyć w jego trudnościach, kompleksach i „nierealności”, by wydawać o nich sąd.

Z ŻYCIA WYŻSZYCH SFER

 

Za górami, ale i za lasami, żył sobie smok wielce potężny. Tak wielce, że za wyjątkiem królewicza Zagryzka wszyscy się go lękali. Królewicz był zupełnie zadowolony z tego, że smok pożywia się jagódkami, a nie jego poddanymi i nie pragnie niczego więcej, aniżeli być smokiem, który w bajkach straszy dzieci, kiedy nie zjadły kaszki. Kaszka jest pożywna, zwłaszcza gdy nie ma wyjścia i trzeba ją zjeść, o czym wiedzą wszystkie smoki oraz wszystkie mamusie.

Na przykład Zagryzek, choć był tylko królewiczem z nominacji, a nie z urodzenia, w rezultacie pilnego jej zjadania, został porządnym człowiekiem, który nie czytał gazet  przy obiedzie, odpisywał na listy, wynosił śmieci i przynosił chlubę. Smok za to nie mył uszu, bo miał trzy głowy i na każdej po parze, co mu się myliło i trudno mu było się połapać, które z nich są już czyste, które zaś jeszcze nie. A że był smokiem nie bardzo rozgarniętym i szybko się zniechęcał, i we wszystkich trzech głowach naraz miał taki młynek, taki zamęt, jak u fryzjera – musiał coś zjeść. Ale co tu zjeść, kiedy jagódki zabrali źli ludzie? Podrapał się smok w swoje głowy, ale nic nie wymyślił, tylko zalał się łzami.

Z tego zalania powstała rzeka, w której pluskał się Zagryzek. Codziennie to robił i jego poddani również. Nie pływali wszelako, tylko taplali się od strony płytkiej, ponieważ głębia zajęta była przez Marszałka Dworu, który dysponował miejscówką na wielodzietną rodzinę. Marszałek, z powodu próżniactwa, uczynił się bardziej tłusty, niż mądry, co mu nie przeszkadzało nurkować we łzach smoka i złorzeczyć na swój los. Właśnie jego los, gdyby nie był taki nieskończenie zły, byłby z pewnością o niebo lepszy.

Wracając do smoka: chcąc być nim z prawdziwego zdarzenia, z jagódek przerzucił się na godziwe żarcie poddanych królewicza. Z początku szedł mu ten zwyczaj na zdrowie i szedł by mu tak dalej, gdyby nie Zagryzek. Jeszcze żywi ludzie byli zastraszeni, a nadgryzieni – do niczego, toteż chodził po pałacu jak struty i nie mógł znaleźć sobie miejsca. Smok tymczasem siał spustoszenie i był już tak gruby, że wśród innych smoków odróżniał się fałdami na swoich trzech paszczach. Zamiast ogni z siarką, wychodziły mu z jadaczki krótkie serie pogodnych płomyków. Były przemieszane z żartobliwymi ornamentami z pozostałości po nie strawionej Marszałkowej. Szczególny kłopot miał z jej okularami: jako że pomniejszały różowy świat, jego żołądek również uległ skurczeniu. Chociaż szkiełka  dały się połknąć, to z oprawkami poszło mu kiepsko, bo z rozpędu zapomniał, że dobre wychowanie nakazuje szanującym się potworom, zdjąć wszystkie zbędności z artykułów spożywczych. To samo można powiedzieć o dziateczkach: nie powinny wycierać zupy w obrus, a obrusa – w gości.

Różne są metody jedzenia: jedne prowadzą do kąta, inne na podwórko. Jednak starczy dykteryjek, bo oto królewicz  wypuścił z głowy rezolutną myśl polegającą na tym, by smoka zniechęcić do wyżerki ludzi z tej okolicy i przekonać go do podróży w okolice całkiem odległe, gdzie mógłby swobodnie pastwić się nad poddanymi innego władcy.

W tym celu wysłał do niego parlamentariusza, który wrócił nie zanadto kompletny, ale rozradowany, gdyż potwór zamiast głowy zjadł mu tylko parę złudzeń i na koniec rzekł: – sprzykrzyło mi się być postrachem w tym rejonie, gdyż dostałem faks od szwagra, również smoka, ale jarosza, który prosi, bym nauczył go ziać ogniem piekielnym, co mu ostatnio nie wychodzi, jako że w epoce lotów kosmicznych nikt nie chce się bać bez wyczerpującego uzasadnienia. My, ziemskie straszydła,  jesteśmy teraz dobroduszne. Jeżeli ktoś w nas wierzy, to raczej z litości, a nie wewnętrznej potrzeby.

Zasmucił się, lecz smutku nie przerywając, tak dalej mówił: – dawniej straszyło mi się jak po maśle. Byłem kudłaty i rosochaty, miałem jagódek w bród, a nie durne zaświadczenia o ich przejściowej nieobecności. A co mam dzisiaj? Oto Zagryzek nasyła mi żylastego typa! Jesteś niestrawny, a ja nie znoszę gotowanych posłów!

Rozżalił się i potarmosił wysłańcem, ten zaś ledwie żywy z niepokoju, powiedział: – szanowny panie smoku, wiem ci ja, że jesteś anachroniczny i lada jakie UFO potrafi cię wyrolować ze zgrozy, ale, chociażeś  przestarzały, to daj sobie zaszczepić trochę obwodów scalonych, a wyjdziesz na nowoczesne straszydło.

Żebym tak zdrów był – ucieszył się smok znienacka i nabrał w płuca powietrza, aż się las przerzedził, a rzeka wybrzuszyła. Lecz za chwilę zwiesił środkową głowę, czułki po sobie położył i zamamrotał cieniutko: – a co, jak mi wysiądą baterie?

Umyślny ręce rozłożył i czując, że smok się wzdyma od podejrzliwości, począł cmokać, bo mu nic lepszego nie przyszło do głowy. Stracił fantazję, lecz cudem nie stracił kontenansu i rzekł: – to i co, luba maszkaro? Jeżeli tak się stanie, to podłączymy cię do zapory na rzece z twoich łez i wszystko będzie cycuś. A bodaj cię, stary zbereźniku, ty to masz fart – powiedział i pocwałował do innej bajeczki, gdzie na złotym tronie siedział zakatarzony Morał.

 

Casting na geniusza


Platon, Plotyn, co za różnica? Kogo to teraz obchodzi? Kiedyś kursowało tępe powiedzenie: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Nie trzeba było długo czekać, by ukuto następną mądrość: śpiewać każdy może. I to stało się pierwszym przykazaniem transformacyjnej religii: w dzisiejszych czasach każdy może być kim chce. Nie ma barier, hamulców, wszystko jest dozwolone, wszyscy są cudowni, obdarzeni potencjałem i charyzmą, diamentowi, twórczy, niepowtarzalni jak cep. Każdy może być autorytetem, guru, ekspertem. Zatem można wymyślić następne powiedzenie: “rzeczy nieosiągalnych nie ma”; dla chcącego, nic trudnego, geniuszem może być pierwszy lepszy z ulicy, byle by miał w sobie ikrę, dysponował cwanym umysłem i miał smykałkę do niefrasobliwego życia, gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, majątku. Proszę zauważyć, że o pracy nie ma tu ani słowa. Ma być łatwo, lekko i przyjemnie. Nareszcie, z ulgą westchnie wielu. Jaka szkoda, wykrzykną nieliczni.

Fakt: nagle okazało się, że nie ma miernot, zakompleksionych nieudaczników i w myśl piosenkowego stwierdzenia o tym, że śpiewać każdy może, namnożyło się sporo gulgoczących trąb. Za grosz słuchu, podgardlany chryp przypominający astmatyczną wronę, ale cóż za pretensje, ambicje, apetyty! By zaistnieć, wyrwać się z niebytu i dać upojny głos, za cenę śmieszności, kosztem zrobienia z siebie błazna, zaprzedadzą duszę, by mieć szansę wystąpienia przed szerszą publicznością.

Dlaczego, gdy owi chórzyści zaśpiewają u cioci na imieninach bezzębnymi falsetami lub wydrą się w łazience, to od razu myślą, że są co najmniej Kiepury? Czemu też roją sobie o Józefowiczach padających przed nimi na kolana i ustawiają się do nich w czołobitnej kolejce po autograf? Z jakiego powodu męczy ich pokuśna wizja nieustannych wywiadów, las wyciągniętych rąk z mikrofonami, a w snach jawią im się telewizyjne kanapy u jakiegoś Miszcza – Tokszoła?

Kiedy zachodzę w głowę, jaka jest tego przyczyna, zaczynam rozmyślać nad brakiem samokrytycyzmu. Skali porównawczej. I zastanawiam się, dlaczego większość z nas nie potrafi krytycznie oceniać swoich umiejętności. Konfrontować z możliwościami lepszych. Dlaczego mamy same perły i ani jednego wieprza? Miliardy Bergmanów, zwały Koperników, Einsteinów na pęczki, Leonardów od groma? Co drugi piśmienny jest poetą większym od Mickiewicza, a co drugi daltonista zna się na kolorach lepiej niż Van Gogh. Tekściarzy większych od Bułhakowa posiadamy do oporu. Cóż wielkiego upichcić Pana Tadeusza, jaka sztuka zabębnić kiej Chopin, sprokurować nowe Dziady, machnąć Wielką Improwizację?

Jak lustereczko Stendhala samozwańczy artyści kręcą się po lada ulicy i odzwierciedlają rzeczywistość. Karłowatą, wyzutą z blasku, piękną inaczej, postrzeganą na miarę minimalnych doświadczeń. Od niechcenia, bez wysiłku, z nonszalancją ocierającą się o prymitywizm rzucają w przestrzeń płody swoich spartańskich myśli. Piszą ody, elegie i inwokacje zapominając, że wszelka twórczość wymaga wysiłku, morderczej harówy, a dzieło czy arcydzieło nie powstaje bez intelektualnego przygotowania. Nie wiedząc o tym, że i Wielka Improwizacja narodziła się nie od razu…

*

Kochany Czytelniku tych słów!

Na poradlonych plecach czujesz ciarki, a zgroza płynie ci przez dotychczasową twarz. Jesteś rozdygotany i zewsząd otacza cię bezlik możliwości, jakichś opcji, czy alternatyw prowadzących do dokonania właściwego wyboru. Czujesz się jak pijane dziecko we mgle: zagubione w gąszczu jedynie słusznych dróg, natrętnie i bez ustanku poddawane niechcianym presjom: tak zwana nowoczesność domaga się twojego aplauzu, masz więc przed sobą obraz złożony z tumultu trafnych wyjść.

Znalazłeś się na rozdrożu: styranizowany hamletyzmami wyboru: pomiędzy tym, do czego jesteś przyzwyczajony, a tym, co należy do dzisiejszych, destruktywnych wymogów. Jesteś nawykły do rozsądku, a obecna rzeczywistość domaga się od ciebie zachowań odmiennego rodzaju: masz mówić, myśleć i działać, jakby nie istniały pewniki, a dwa plus dwa dawało trzy lub pięć, nigdy zaś cztery.

Cztery, to ryzykowna teoria, heretyckie przypuszczenie, wybroczyna domorosłego matematyka. Pozostałość po minionych czasach. Niegdysiejszych, czyli wrednych, niepotrzebnych, wstydliwych, mało kompatybilnych z chaotyczną dzisiejszością i dookolnym tumiwisizmem. Zapanowała wolność, entuzjastyczna swoboda wyrażająca się brakiem uciążliwych rygorów postępowania, powszechny odpust. Z tym, że wolność, która zapanowała, jest kompozycją rozmemłanego wariata. Ideą faceta wyzwolonego z kaftanika, uwolnionego od rygoru brania leków, przebywającego na odwyku od myślenia, puszczonego luzem i ogłoszonego reformatorem.

Wyzuty z obroży facio zaczął od kasacji pojęć, których sam nie rozumie. Po cholerę uczyć się czegokolwiek, znać Historię, wiedzieć, co to filozofia, matma, łacina. I na co komu literatura, jakieś klasyki, Nałkowskie, Szymborskie, Kapuścińskie, Reymonty i inne patałachy, po diabła te Noble i Pulitzery, Kościelskie i Nike, o których nie opłaca się mieć pojęcia?

Wedle jego rozeznania każdy człekokształtny człek powinien orientować się gdzie dają piwo, rachować na palcach, wiedzieć, przed kim lub czym leżeć na wznak w wyprostowanej postawie. Więcej wiedzieć, to zbrodnia, masakra, przepych. Po jakie licho słuchać Beethovena, skoro istnieje Doda? I na co komu Chopin i jego fortepianowe banały, ta romantyczna pierdoła z przedawnionych czasów?

Pytasz się więc: gdzie nam to wszystko wsiąkło? I odpowiadasz: wsiąkło, ale jak to w z regułami bywa, są wyjątki. Są ludzie, którzy nie dali się nabrać na frazesy typu a po co: nauka, twórcza praca nad sobą, znajomość Historii, literatury, edukacja.

Mógłbym dalej wyliczać, ale co to da? Światli wiedzą, a niegramotnych i tak nie przekonam. Toteż doszedłem do wniosku, że i z dzisiejszych czasów można się czegoś nauczyć. Stwierdziłem, że musi być czegoś za wiele, by po pewnym okresie odczuć tego czegoś przesyt. Wręcz zamęt: coś na kształt dokuczliwego kołatania mózgu. A to dudnienie jest tak namolne, że prędzej niż później doprowadzi nas do powrotu zbezczeszczonych norm.

Anna

 

Wynik braku wyobraźni będzie mi towarzyszył do sądnego dnia. I choć niekiedy zdarza mi się o nim zapomnieć, to przecież i tak, bez podpowiadania wiem, co jest, a co się nie znajduje w moim zasięgu: księżyc dalej flirtuje z wodą, odpycha ją i unosi, plamy na słońcu są jak przed miliardami lat, chmury ciągle brodzą po niebie, galaktyki nadal pędzą do nieskończoności, a to, że przybrałem inną formę, nie ma wymiaru tragedii.

Jak okiem sięgnąć, po jego twarzy, zmarszczonej niczym brukselka, rozlewała się poświata godności. Był to mężczyzna wzorowej urody. A także nieposzlakowanej powierzchowności; to jedną, to drugą ręką wymachiwał mi przed nosem każąc patrzeć i podziwiać, jak młynkując sobą, przesuwa się od drzwi, aż po zlew. W przerwach między kunsztownymi ewolucjami, pozwalał sobie na dyskretne zipanie w kułak. Z zakamarków sylwetki  wyłaniały mu się kaskady baletowych podfrunięć i piruetów zwieńczonych stójką i frymuśną przewrotką z wymachami rąk.

– Ecce homo, najnowszej generacji krzyk mody, wersja z antykorozyjnym polepszaczem, dożywotnią gwarancją na pół roku, z katalizatorem na sprężarkę i certyfikatem na wszelki wypadek – zatrajkotał.  Będzie ją pan mieć na zawsze,  zrobi wszystko , co pan jej każe, w jej nazwie też ma pan wolną rękę – kusił, poklepując maszynę po wystających tranzystorach. – Chciałem z początku, by była moja, no ale czy z taką mordą dałbym radę być jej ulubieńcem? Nie, a z panem będzie pławić się we wszelkich pożytkach.I zniknął tak, jak się pojawił: zostawił za sobą pożegnalną smugę życzeń wszelkiej pomyślności, a na do widzenia, rzucił we mnie owocnym powrotem do zdrowia.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, co z nią począć. Nazwałem ją Anna. Miała bladą twarz i zimne ciało, ale była to albo kwestia termostatu, albo przepuszczającej uszczelki. Od tego dnia na pytanie o stan cywilny odpowiadałem, że mam siodło.
Czytaj dalej

Kisiel:jedyny taki weredyk

Pisać o pisarzu, to syzyfowe zadanie. Z reguły niewdzięczne, bo – stronnicze. Tym bardziej o nim. O człowieku, który przez długie okresy życia ma zakaz publikowania swoich utworów literackich i kompozycji muzycznych, nad którym ciąży klątwa wzmożonej cenzury.

Truizmem jest powiedzenie, że co pisarz, to osobowość; niekiedy silna, niekiedy nie. Są niezłomni, dysponujący odwagą cywilną, mający ugruntowane zapatrywania i są ugodowcy, zamulacze, i wsteczniacy posiadający paskudnie tępe przekonania, poglądy uzależnione od wiaterków historii. Stefan Kisielewski należy do bezkompromisowych i całym sobą płaci za to wysoką cenę.

Nie tak dawno radiowa Dwójka zaprezentowała jedną z jego pięciu powieści (Widziane z góry). Nadano ją w wyśmienitej interpretacji Jerzego Stuhra. Podzielona na 49 odcinków, stanowi ucztę dla znękanych uszu. Jednak słuchając jej, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że została stworzona w innym rytmie niż dzienniki, w odcieniach nie tak nerwowych i radykalnych, a bardziej kontemplacyjnych. Autor zdaje sobie sprawę: fabułą nie rządzi pośpiech, a treść decyduje o formie.

Co innego dziennik, emocjonalny, skrótowy zapis faktów i spostrzeżeń sporządzonych pod presją chwili, na gorąco, podczas codziennego użerania się z partyjnymi matołami i przymusowych randek z cenzurą, a co innego powieść, gdzie można pozwolić sobie na szerszy oddech, głębsze zastanowienie, opisowy malunek pejzażu, psychologiczny portret, rozbudowę atmosfery; publicystyka, to streszczenie, romans, to rozwinięcie.

Ale woli uprawiać publicystykę. W niej, a zwłaszcza w politycznych felietonach dopatruje się dobrych stron swojego pisania. W nich dostrzega sens. Jednak wie, że sens uprawiania publicystyki jest wtedy, gdy ma ona odbiorcę i autor może liczyć na rezonans. A od czasu nazwania gomułkowskiej ekipy dyktaturą ciemniaków, niszczono go prasowym milczeniem. Początkowo cenzurowały go partyjne myszołowy, w późniejszym okresie dołączyli do stada gnębicieli bojaźliwi obrońcy praworządności z Tygodnika Powszechnego. Czytaj dalej

Podziękowania

Pragniemy Wam podziękować za odpowiedzi i komentarze. Niezmiernie nas ucieszyły, bo dzięki temu akcja zatacza coraz szersze kręgi. Na dotychczasowe, pojedyncze e-maile nie było odzewu, może więc teraz będzie. W sprawę zaangażowała się KRYTYKA LITERACKA, Portal Pisarski, Nowy Ekran i Lepsza Strona Ciszy, PISZEMY.PL, Salon Literacki, ZESZYTY POETYCKIE, Ogłoszenia Lokalne, z czego wynika, że można liczyć na przyjaciół. To napawa otuchą, tym śmielej więc liczymy na pozytywną odpowiedź Pana Ministra. Jak wiadomo, nie chodzi tylko o ten jeden poczytny kwartalnik, bo w identycznej sytuacji znalazło się mnóstwo dobrych czasopism. One też borykają się z finansowym cynizmem i też na próżno wyczekują wsparcia.

Mam wrażenie, że decydenci znajdują wyłącznie kiepskie rozwiązania: miotają się  wśród połowicznych wdrożeń, by za chwilę je porzucić, bo zaświtało im w głowach JESZCZE LEPSZE.  I tak wędrują od pomysłu do pomysłu. Mają stale nowe projekty, więc z minuty na minutę przeskakując od jednej myśli do drugiej – zmieniają plany. W rezultacie zamiast ulepszeń, dorobiliśmy się dyskusyjnych kontestacji, akademickich rozważań i społecznego dryfowania wśród niemożności. Doczekaliśmy się wiecznych inauguracji: zaczynania rewelacyjnych planów i ich niekończenia. Bezładnej bieganiny tam i sam. A w konsekwencji – zapadania się we własnoręcznie wykopany grób. Jakby kto nie wiedział, mowa jest o  nieburaczanej kulturze. Tej z dużych liter i tej z czterech. Ta z czterech wywodzi się z decydenckich gabinetów i stanowi o tym, że kiedy czytam wpisy pod apelem do Pana Ministra, wcale mnie nie dziwi, że nie reaguje. Bo co ma odpowiedzieć na tak liczne głosy prawdy? Jedyne, co powinien zrobić, to przyłączyć się do naszego protestu.

W imieniu redakcji http://www.pisarze.pl/

Marek Jastrząb