Archiwum autora: Marek Jastrząb

Rura

Z naszej paczki tylko ja wyszedłem na ludzi: dopadł mnie zły los i zostałem niedzielnym artystą. A przynajmniej tak myślę, kiedy zbiera mi się na oglądanie wstecz. Albo gdy odwiedzają mnie dawni przyjaciele, z którymi nic mnie nie łączy poza niegdysiejszymi śniegami; patrząc na nich uzmysławiam sobie, że na próżno silą się, by mnie zabawić, uwolnić od styksowych rozważań, odwrócić moją uwagę od ryzykownych torów.

Kiedy siedzą przy moim łóżku i trzymają mnie za rękę, dostrzegam, jak męczą się tym nachalnym pocieszaniem, jak drobiazgowo, nie pomijając żadnych detali, zdają mi chaotyczne relacje ze swoich przygód, incydentalnych wędrówek i zaliczonych podróży. Zaczynam wtedy rozumieć, dlaczego są zakłopotani i czemu próbują obdarzyć mnie współczuciem, którego nie potrzebuję.

Ich nieporadne, daremne wysiłki natrafiają na sprzeciw: obronny mur sceptycyzmu. Podejrzliwości. Spekulowania, co kryje się za ich troską i czy faktycznie jest autentyczna. Kłamię, że niczego traumatycznego nie pamiętam, napomykam, że nie warto nurzać się w zaszłościach, wracać do czegoś, co już od dawna nie ma znaczenia. Nalegam więc, by dali mi święty spokój i nie wzbraniali schować się do muszli; skorupa jest moją przystanią. Skwapliwie, z niekłamaną ulgą wyrażają aprobatę, toteż znikam w sobie, cichnę, odgradzam się od nich plecami i nakrywam kołdrą.

Mimo to jestem im wdzięczny: mam wówczas namiastkę swobody. Luzu. Wytchnienia. Nie muszę odstawiać przed nimi szopek z wielkim przeżywaniem. I ta wspólna chęć – prędkie porzucenie łączących więzi – wiodła mnie do przechodzenia na drugą stronę pamięci, w miejsce, gdzie miałem pewność, że nikt mnie nie usłyszy i gdzie bez obawy mogłem zanucić: którędy nie pójdę, tam jestem za późno.

A kiedy nie miałem wyjścia i w żaden sposób nie mogłem uniknąć spotkania, zapędzony w pułapkę pozdrowień, pogodny i zrelaksowany, odprawiałem przed nimi ceremonię wzajemnych cackań i czułych serwusików. Co miało świadczyć, że, przyparty do muru, potrafię znaleźć się w towarzystwie, bo nadal kołaczą we mnie resztki ogłady. Zwykle jednak nie mam chęci na pogawędkę.

Ale z rzadka, zmuszony okolicznościami, konwersuję. Machinalnie, pobieżnie, byle zbyć. Jak gdybym za wszelką cenę usiłował dostrzec w tych rozmowach – wyłącznie dodatnie cechy, a z premedytacją opędzał się od niedyskretnych i opresyjnych, których, lękając się i broniąc przed nimi, oczekiwałem. Jakbym podświadomie wyczuwał, że pozostało we mnie coś wstydliwego, coś, co wisi nade mną jak miecz podobny do grzechu ożywionego wspomnieniem, coś, od czego nie powinienem uciekać, a uciekam, do czego nie powinienem wracać, a wracam.

Lecz mimo iż zależy mi na znalezieniu w przeszłości bodaj ostatków cieni po onegdajszych pozytywach, natrafiam na same minusowe zalety. Choć różni zawistnicy powiadają, że jestem wykwaterowanym z rozumu, zdeklarowanym besserwisserem, kreaturą określaną jako człowiek o przesranych poglądach, to gdy się z tymi poglądami zdradzałem, towarzyszyło mi urągliwe, nieodmiennie powątpiewające spojrzenie spode łba, a gdzie się nie pojawiałem, czekała mnie ironia, sarkazm, poruta. Tu zaznaczę, że już nie przejmuję się podobnymi opiniami, tylko ciągle i konsekwentnie, ze skrytą nadzieją i zdwojoną siłą zmierzam w kierunku pogubionej przyszłości.

*

W czasie, gdy umacniano mnie w przekonaniu, że jestem nominowany na następcę Spielberga, ponoć tkwiły we mnie „niewyczerpane zasoby” i „diamentowe pokłady”. Podobno zamierzałem popieścić przestrzeń amatorską kamerą, sfilmować ją w sposób odległy od tradycyjnego, wybitnie awangardowy, a tak sugestywny, nowatorski i przesycony ZNACZENIEM, że nie pozostawało mi nic innego jak bić sobie pokłony i nie wychodzić ze zdumienia, że oto ja, nieszczególny aspirant do filmowego Parnasu, zasiądę wśród luminarzy, koryfeuszy niemal i że to mnie będą słuchać jak pies trąby, chłonąć moje słowa i mówić do mnie kolego.

Już na myśl, kim będę, jak zostanę okrzyknięty oczekiwanym Canalettem kina, ogarniało mnie roztkliwienie. Bo faktycznie: coś we mnie drzemało. Na przykład, zdzierałem z oczu zasłonę i odsłaniał się przede mną niefikcyjny konglomerat; utkany z krajobrazów, powstały podczas wszystkich moich upalnych czy deszczowych wędrówek, dziennych lub nocnych włóczęg, spontanicznych wypadów w nieznane: melanż wyrosły ze wzajemnego przenikania.

Gdy maszerowałem ulicą, to nie patrzyłem na chodnik pod kątem trywialnych wybojów, dziur i łat, tylko widziałem w nim zbiorowisko wszystkich dotychczas przemierzanych dróg, dzielnic napojonych mgłą, uliczek między blokami, bulwarów tchnących bryzą.

Jednym słowem chciałem stworzyć prekursorską kategorię herosa. Nie pojedynczego, zmanierowanego, lub prostolinijnego człowieka, człowieka wpędzonego w galimatiasy przeżyć, lecz bohatera – ulicę, bohatera – trotuar, bohatera – wedutę; pragnąłem obsadzić miejski bruk w roli głównej, przewiercić się przez jego betonową duszę i poddać PSYCHOLOGICZNEJ obróbce.

Ciekawiło mnie, jak radził sobie z chodnikami dajmy na to Fellini, lub pozostali wielcy, Antonioni, Bunuel, już nieaktualne, lecz jeszcze gigantyczne postaci, na temat których wiodłem niekończące się dyskusje z Rurą, pierwszym gościem, który się na mnie poznał, jedynym, który krzyknął: objawienie!

Rura wywierał na mnie onieśmielające wrażenie: dwumetrowy blondyn z kręconymi loczkami, masywny facet o powłóczystym wejrzeniu tępaka. Co było wysoce mylące, bo należał do bystrzaków. Ale bystrzaków z cicha pęk; jego sylwetka o nieobecnym wzroku, błądziła po naszych twarzach majestatycznie i sennie; poddając je ustawicznym ocenom, górując nad otoczeniem.

Krążyła o nim krzywdząca fama, jakoby czego nie tknął, we wszystkim był przeciętny. Wprawdzie krążyła, lecz wyłącznie wśród tych, którzy nie zdołali wygramolić się spod ciężaru własnej nijakości. Owszem, co jakiś czas męczyła go prostracja, prześladowały obiekcje, gniotły psychiczne sinusoidy. Wtedy mógłby odnieść sukces w prowadzeniu sklepu ze skrupułami; porzucał racjonalne myślenie, tracił dystans do siebie, nie przemawiały do niego żadne logiczne argumenty. Ogarniała go rozpacz, ulegał irracjonalnym przygnębieniom, kłębiło się nad nim coś na kształt czarnowidztwa.

W takich chwilach mawiał, że jest intelektualnym słabeuszem, niczego nie umie, nic nie potrafi, a co robi, robi źle i z wolna stacza się w kwas. Gderał, że czuje się izolowany od reszty społeczeństwa i jako odszczepieniec ma przed sobą denny los. Marudził, że tak się uczyniło, iż kto bezwarunkowo wierzy w przemożne znaczenie guseł, ten jest cywilizacyjnie do przodu, a komu nie po drodze z bełkotami, temu zewsząd nędza.

Twierdził, że do tej pory nie szedł za właściwym postępem, w związku z czym ma feudalne życie, co z góry skazuje go na kwękające wynurzenia. Jednak na razie nie ma dla niego wyjścia i zadowala się pokazywaniem strutej miny. Jak też zastanawianiem, gdzie popełnił błąd i do kiedy mu będzie łyso. Rozważaniem, co będzie dalej i czy komuś uda się cofnąć opadanie kurtyny.

Wówczas trzeba go było utulić. Przygarnąć do serca. Wszelako zrobić to należało tak serio i szybko, by nie zdążył się połapać, że rozmiary jego tragedii nie wzbudzają dostatecznego zainteresowania i są banalnej wielkości. Bo gdy zorientował się, że nie zaimponuje swoimi zgryzami i nikt się nie pali, by mu współczuć, szparko zmieniał strategię: obracał pochopne zwierzenia w żart, zniekształcał je, umniejszał i albo zbaczał z trajektorii, albo kluczył nieopodal swojej wpadki, by móc udowodnić, że słyszymy to, czego nie słyszymy.

Ale jeszcze częściej zdarzały mu się porywy, olśnienia i weny. Lubił wówczas myśleć, że jest gigantem, niepoślednim twórcą z najwyższych półek; przeświadczenie to dominowało nad nim ilekroć podnosił się do życia. Przepadał wtedy za pouczaniem, strofowaniem, belferskim przymuszaniem do artystycznego otoczenia do pójścia w ślady.

Z tym, że były to ślady niesprecyzowane i mało wyraziste. Prędzej grząskie przeczucia, zarysy, niedokończone projekty. Głównie zaś kochał prowokować, wpędzać w konfuzję; z miną niewiniątka, z wyżyn swojej pychy, zadawał wywrotne pytania i sycił się widokiem protagonistów, lojalnych totumfackich, przybocznych akolitów, giermków doprowadzonych do wściekłości, wprzęgniętych w trudne odpowiedzi.

Cieszył się wtedy; bawił go widok cudzej piany na pysku; był mistrzem w mówieniu nie wprost. W okrążaniu spraw istotnych i rzucaniu ich na pastwę śmichów – chichów. Jednak żeby okazał się w czymkolwiek średni, to nie powiem.

Kiedy wczoraj przyszedł do mnie, zaskoczył mnie tym, że zjawił się znienacka, bez uprzedzenia, jakbyśmy nie rozstali się w gniewie. No i że jeszcze nie zdziadział. Wyprostowany, nad wyraz rześki, świeżutko po kapitalnym remoncie w SPA, ogorzały, tryskał energią i nie miał w sobie ani śladu po onegdajszych zgryzotach. Opuścił go też zmyłkowy, taktyczny wygląd sennego tępaka. Twarz mu wyszlachetniała, a blond-rurki spłaszczyły się, przerzedły i wypłowiały.

Zamiast kurtuazyjnego wstępu zapodał, że od kiedy zmienił stan cywilny, z kretesem odżył i już jest nie ten sam. Ma zaległą ochotę na poznawanie świata, podróżowanie, zwiedzanie miejsc, które były dla niego niedostępne, dalekie, zakazane z przyczyn materialnych. Tu od niechcenia łysnął koronkową robotą: złotymi zębami otrzymanymi jako ślubny prezent, jako dodatek do intercyzy.

Z dumą też powiedział, że małżonka siedzi w hotelu, nie pozwala mu pracować ponad stan i w ogóle spoziera na niego krzywo, ilekroć zaczyna coś dłubać na boku. Kazała mnie pozdrowić, dodał, dodał jednak z takim przytupowym akcentem, jakby oczekiwał z mojej strony wyrazów wdzięczności. Jakbym powinien być zaszczycony, że nieznana kobieta zaocznie i bezinteresownie pofatygowała się z uprzejmościami do faceta o zaprzeszłym znaczeniu.

Od niechcenia strząsnął z garnituru niewidoczny pyłek i oznajmił, że patrzy na świat prościej, inaczej, niż jakeśmy się ostatnio widzieli; z dnia na dzień porzucił filmowanie, śmieszą go płytkie dyskusje o metodach reżyserowania, o różnicach widzenia wśród starych i młodych. Poniechał i od razu przestały go interesować dawniejsze priorytety, pasje, przelotne fidrygałki.

W dupie ma obecnego ducha spróchniałego czasu, zobojętniał na niegdysiejsze frasunki o przyszłe losy tak zwanych artystów, twierdzi bowiem, że wyziębło mu całe to śliskie zaangażowanie w problemy, które nikogo poza nim nie interesowały. Zastanawia się, jakim cudem udawało mu się dotąd istnieć bez dzisiejszego dobytku, uganiać się za bezwartościowymi wartościami, balansować w dyskusyjnym rozkroku, na krawędzi, między przepaściami. Co dziwi go niepomiernie.

Mimo to ilekroć napada go uczucie nostalgii za przeszłością, za każdym razem maltretuje się wspomnieniami z poprzedniego wcielenia i odwiedza dawnych znajomych, przyjaciół z artystycznej kołyski. Dzisiaj, oznajmił, padło na mnie. A ponieważ nie widzieliśmy się „te dziesiąt lat”, gadaliśmy jak nigdy: popijając pod to były piękne dni.

Raptem przestaje nawijać, puszcza moją rękę i na milcząco w sufit się wgapia, co dużo znaczy, bo zwykle był z niego mowny koleś, zaczyna więc wspominać jak z katapulty, nudzić o tym i siamtym, na przykład, gdy siedząc w ciemności okraszonej kubełkiem popcornu, w mroku przerywanym klaksonami komórek, rozparci w pierwszych rzędach, usiłowaliśmy dostroić się do atmosfery poważnych prelekcji o niczym, lub gdy z otwartymi koparami słuchaliśmy niszczycielskich mędrkowań o surrealizmie Bunuela, podniosłych bajd o przeintelektualizowanym przedmiocie pożądania i postmodernistycznych wizjach niejakiego Almodovara, w których to stekach bzdur roiło się od nietrafnych cytatów i lapsusowych odniesień z pogranicza filozofii – ten powiedział tak, tamten przyłożył mu owak – same głodne kawałki.

Nie da się ukryć, że było to dla nas niestaranne uczestniczenie: po dłuższym siedzeniu w kinie brakło nam zdrowia na porządne robienie bokami, czuliśmy więc, że odpływają nam wszystkie pozostałe soki mózgowe, a po białym prześcieradle nie śmiga strażnik Teksasu, nie galopuje też John Wayne na swym wiernym pony, za to po ekranie przetacza się czarnobiała, korpulentna twarz Obywatela Kane, my zaś zastanawiamy się, co tu robią nasze zwłoki, za jakie karmy daliśmy się wtłoczyć w nieproszone przeżycia.

Lecz diabeł majtnął ogonem i piorun strzelił w kalkulator: zadziałały promille i okazało się, że pozostaniemy głupkami na zawsze, a kto wie, czy nie na dłużej. Dopiero teraz, gdy nam się odwidziało z artystycznym nabzdyczeniem, gdy nareszcie zrozumieliśmy, żeśmy obaj kompletne zera i żadne z nas prekursory, ot, dwa ubzdryngolone cymbały nad cymbałami, gdy załapaliśmy, że z naszej strony nie mogło być mowy o żadnym znawstwie, koneserstwie czy profesjonalizmie, toteż nie powinniśmy zadzierać nosa, uważać, że coś w nas drzemie, jesteśmy niezastąpieni, nieodzowni, namaszczeni na Wielkich Człowiekowatych, bo, de facto, co my takiego wiemy?

Toteż po złożeniu niniejszej samokrytyki pokropionej ognistą wodą, zgodnie wyznaliśmy, że zabawa w tworzenie filmu winna polegać na dostarczeniu widzowi gołych fotografii. Publika ma otrzymać worek ze zdjęciami i niech sama sobie kleci fabułkę.

Pomimo tego wciąż marzymy, by zobaczyć pejzaż bez akcji; ani szybkiej, ani wolnej, same neutralne pstryki z kapką barw, żadnych moralnych dygotów czy rozważań zmuszających do chlipiącego bądź rechotliwego myślenia. Naszym zdaniem reżyser nie powinienem dawać przyszłym widzom instrukcji prawidłowego przeżywania: podpowiadać, gdzie pogrzebał psa. Ale cały czas nie możemy wyzbyć się myśli, że w naszym życiu zaszły aż tak duże zmiany na lepsze: Rura wydoroślał, a ja zapłaciłem za Izbę Wytrzeźwień.

Psychoterapia

Chce wstać, lecz rozumie, że jest to niemożliwe i popada w osobliwy stan otępienia. Jest już za późno. Rezygnacja, oto, co mu pozostaje. Pozostaje mu pogodzić się z miejscem, w którym się znalazł. Dociera to do niego z gwałtownością przeszywającego bólu. Daremnie próbuje wyzwolić się spod panowania trwogi. Oplątany siecią kabli, podłączony do monitorów, leży na wznak: zamroczony, obolały.

Może tylko przypuszczać, co się dzieje. Ma wrażenie, jakby definitywnie umarł. Docierają do niego głosy, urywane, porozumiewawcze szepty, a jego wyobraźnia produkuje coraz to nowsze zestawy chaotycznych przywidzeń. Lecz z jego strony nie ma żadnej reakcji. To znaczy na zewnątrz. W środku natomiast odczuwa strach, że ktoś poweźmie za niego ostateczną decyzję; w każdej chwili mógł ktoś uznać, że już nie nadaje się do ratowania, że już dobiegł do mety, że już nie ma po co uciekać przed przeznaczeniem.

Błaga o nieustający znak, irracjonalnie ufa, że jego obawy staną się barierą do wyłączenia go z zasilania. Lecz znak, to mrzonka; ufność zależy od dźwiękowej sygnalizacji. Wadliwy zapis przetworzony w obraz i koniec, i przerwa na reklamy, lekarze myją ręce, piją kawę, rozmawiają, jak zawsze są gotowi nieść pomoc następnym. Ponownie, tak samo fachowo, nie zastanawiając się nad moralnymi dylematami, zgrabnie i beznamiętnie ingerować będą w mięsne perypetie tych, co chcą zmartwychwstać.

Ale czy chcą żyć bez względu na przyszłą jakość życia? Zastanawia się, czy dotrwa do odpowiedzi. Zanurzony w koszmarnym grzęzawisku ewentualności, chce odzyskać utracony optymizm. Wyobraża sobie najgłupsze scenariusze: upadł i złamał kręgosłup. Lub: w trakcie nieudanej operacji, odkryto liczne przerzuty i pozostawało kwestią godzin, czy odzyska całkowitą jasność umysłu, czy zniesie nowe jarzmo, czy nowe brzemię będzie prześladowało go już na zawsze.

Wyobraża sobie, że jest napiętnowany bezbronnością, że wśród obcych czekają go szykany, żmudna inność, daremne starania o cokolwiek. Zniechęcony podejmowaniem ciągłej walki o swoje niemrawe życie, zaczyna, w czekającym go teraz, dostrzegać nie urodę, ale niewątpliwą szpetotę.
*
Początkowo jest wściekły, że tak ostentacyjnie grzebią mu w ciele, jednak, w miarę upływu czasu, coraz łatwiej jest mu oswoić się z ich bezceremonialnością. Co nie oznacza, że ją polubił; nie może przystać na podobną interpretację; może, w zamian, ofiarować im niechętną uległość, poddać się niejasnym następstwom. A i to okazuje się nadmiernym ciężarem.

Nie wie, co się stało, a pamięć nie podpowiadała mu niczego. Ogarnia go więc panika, gorączkowe, chaotyczne poszukiwanie swojej zapodzianej tożsamości. Co moment, jak refren, dobiega go przymulająca myśl, że nie przypomina sobie już niczego. Ani, skąd tu się wziął, ani, kim jest. Męczy go fakt, że wszystko się rozpłynęło. I ogarnia go trwoga, przestrach, że co było w nim, definitywnie odeszło, odtoczyło się, by już nie powrócić.
*
Pragnie zdobyć się na grymas świadczący, że jeszcze nie jest z nim tak fatalnie, chce rozstrzygnąć o czymś, co pozostaje poza nim, w zaciszu papkowatego odosobnienia. Dlaczego tu leży, od kiedy i czy naprawdę znajduje się w stanie nicości? Sądząc po wyglądzie, z pewnością ma jakieś nagromadzone doświadczenia. Kryzysy, o których istnieniu nie wie.

Prawdopodobnie przeżywa, lub już ma za sobą kryzys wieku średniego. Wszedł w smugę cienia. Albo w niej tkwi jak w zawiesinie z rozpaczy. Są to przeczucia gorączkowe, wrażenia i domysły bez ładu i składu; nie niosą pokrzepiających wieści.

Złości go, że jest skazany na spekulacje. Może jest mądry. A może głupi, jak but. Tego nie jest w stanie ustalić. Na razie. Ma nadzieję, że niebawem odzyska utracone siły, wróci do siebie, odzyska to, czego o sobie nie wie. Lecz tymczasem dziwi się, skąd po jego głowie kłusują określenia w rodzaju smuga cienia czy kryzys wieku. Skąd je zna i dlaczego pewne określenia wydają mu się bliskie, o pewnych natomiast, nie umie nic powiedzieć.

Podobnie z pamięciową dziurą na temat miłości, małżeństwa, rozwodu. Zastanawia go, czy ma żonę? A jak jest, to gdzie? Dlaczego nie ma jej przy nim? Dlaczego przy nim nie czuwa, nie pomaga mu (o ile mu pomagała kiedykolwiek), czy jest szczęśliwsza bez niego, jakby nagle odzyskała zdrowie, nareszcie wyzwolona, oswobodzona z ciężaru, męczącego obowiązku opiekowania się nim? Jaka jest, o ile jest? Piękna, wyniosła, niedostępna? Kłótliwa, mądra, wyrozumiała? Potrafi wybaczać, czy raczej jest małostkowa, nasączona pretensjami, żalami, urojonymi krzywdami?

Albo: czy jest samotnym, obdartym z przyjaciół singlem, facetem upędzającym się za przefujarzoną młodością, melancholijnym durniem żyjącym wspomnieniami? Albo: czy nie jest zgorzkniałym wdowcem, którego poprzednie życie polegało na codziennych odwiedzinach cmentarza, na żałobnej rutynie?
Pytania te zadaje sobie i nie znajduje na nie odpowiedzi. Słyszy, jak mówią do niego Panie Wiktorze, jak pochylają się nad nim i uśmiechają się do niego przyjaźnie, porozumiewawczo, a on nie potrafi wykrztusić słowa, nie daje rady odwdzięczyć się podtrzymaniem konwersacji, tylko bezradnie, przepraszająco, rozciąga usta w czymś od biedy przypominającym grymas błogości i milczy.

Milczy jednak w sposób wymowny: wyczekujący, jakby swoim nieruchomym ciałem zachęcał do kontynuowania tej dziwacznej, jednostronnej rozmowy, jak gdyby jego wyczekująca postawa obiecywała im: poczekajcie, wkrótce do was przemówię, wkrótce znowu będę sobą!

Z początku ma nadzieję na wyzwolenie się spod macek bezwładu, żywi otuchę podsycaną przez najbliższych lub życzliwych z egoizmu, próbuję imać się sprawdzonych sposobów na godne wymaszerowanie ze ślepych uliczek medycyny i ze swojego cierpienia, jednak po latach obłudnego zamazywania rzeczywistości, udawania, że nic mu nie dolega, po latach wiary w cud i fałszywe przepowiednie, po latach ufności w ratunek medycznych eksperymentów, wstrząsany mirażami, znużony codziennym rozpadem swojego wnętrza, zawiedziony, zniecierpliwiony, podenerwowany własnym niedołęstwem, już nie umie ukryć swojego rozczarowania do tych mocy, wobec których buntował się bez powodzenia.

Buntuje się jeszcze, lecz już coraz mniej zdecydowanie. Opuszcza go pewność, a w miejsce niewzruszonych przeświadczeń, pojawiają się zastrzeżenia i bojaźń. Boi się mózgowej redukcji, percepcyjnych półświateł, grozy cieni tańczących na ścianie, hecnego dygotania ociężałych myśli skąpanych w mroku, trzyma się więc na uboczu świata, który nie należy do niego.

Opiera się ostatkiem sił; przenika go świadomość, że zbliża się moment wycofania, odejścia, zrezygnowania z poszukiwań daremnej ulgi.
*
Nagle ma dosyć udowadniania, że jest żywy. Odtąd nie toleruje widoku chronicznie zdrowych, beztroskich, non stop tryskających energią, odtąd sądzi, że działała na nich deprymująco i że z tego powodu odchodzą od niego, opuszczają go, ponieważ jest monotematyczny i mimozowaty. Chytrze zarzucają mu, że wpływa na nich hamująco, że obniża ich loty.

Według ich oceny, wydaje się sobie bezbłędny, normalny i wszystkowiedzący; Z tego powodu każą mu zajrzeć do lustra.
Lusterko mówi, że jest chory na zgagę z nieszczęścia. Tym zwierciadłem chcą go przerazić, wtłoczyć w przyziemność, pragną sprawić, by był tak samo pokancerowany, jak oni.
Upaja się samotnością, chełpliwą dumą, wisielczym cynizmem, a wszystko to dlatego, by nie trząść się z obawy o zachowanie resztek swojej nędznej powłoki, by, w sytuacji zagrożenia, móc wyzwolić się z letargu, odrzucić śmierć, obronić się przed nią, kurczowo trzymać się życia.

Tak rośnie i rozprzestrzenia się w nim grzeszne uczucie nienawiści wobec zdrowych i tak pogrąża się w nieopanowanym natłoku sprzecznych myśli. Toteż, gdy odchodzą, odczuwa ulgę i postanawia, że choćby nastąpił nie wiadomo jaki kataklizm, już ich nie zawoła: niech idą gdzie bądź i zginą mu z oczu, tkwiąc w mylnym przekonaniu, że jest stracony.

Łańcuszek nieszczęścia

Zaczęła mnie gnębić SPRAWA. Nurtować przyczyna jej istnienia. A mianowicie: kiedy rozpanoszyła się w nas niewrażliwość i dlaczego powstaje. Od kogo zależy, kto jej ulega, jaki ma na nas wpływ. Niestety, na jej temat wypowiadają się ludzie, którzy zaledwie otarli się o PROBLEM; ich namaszczona i niepodważalna wiedza o stanie duszy człowieka, jest tak samo głęboka i przenikliwa, jak wiedza turysty o kraju znanym z krótkiego postoju na lotnisku.

I gdy popadłem w zasmucenie, przypomniałem sobie, jak to bywałem świadkiem różnych wydarzeń z udziałem naszych milusińskich. Przypomniałem sobie obrazki z ulic i parków swojego miasta: ulicą idzie matka. Trzyma za rączkę dziecko. Mała dziewczynka lub nieduży chłopczyk są rozbawione, coś gorączkowo mówią, żywo gestykulują, zawzięcie podskakują wdeptując w każdą napotkaną kałużę, starając się dopasować do dorosłego kroku.

Mama obserwuje uważnie mikrusa, dostrzega, że malec jest rozbrykany, zaaferowany, podekscytowany, że rozpiera go energia i wolałby pobiec szybciej, bo wszędzie jest coś ciekawego, nowego, nieznanego, jak na przykład ten dziwny pan jadący ku niemu. Cudaczny pan wygląda na człowieka, lecz chyba nim nie jest, bo czegoś mu brak i w ogóle stanowi zagadkę toczącą się w jego kierunku.

Fąfel wyrywa się i ucieka w przód. Chciałby poznać go z bliska, pragnąłby dowiedzieć się, czemu zamiast nóg ma kółka. Mężczyzna w inwalidzkiej limuzynie uśmiecha się przyjaźnie, zachęcająco. Lubi dzieci. Lubi je, bo są szczere, ufne, bezpretensjonalne. Nawet jeśli zadają głupie pytania, to nie są one podyktowane złośliwością czy prześmiewczymi zamiarami.

Ale zanim zdążył powiedzieć cześć, wszechwiedząca mamusia dopada do córki lub syna, by zapobiec tragedii. Tragedią bowiem byłby kontakt jej dziecka z UFO; człowiek należący do kasty ludzi nietypowych i wybrakowanych jest generalnie be: trzeba trzymać się od niego z daleka, bo jest inny. Nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy i dlaczego jest inny.
Tak jej mama mówiła, tak została wychowana i przekazuje te brednie swoim pociechom. A one, skarcone za chęć poznania drugiego człowieka, dzielą się tymi dyrdymałami ze swoim potomstwem. A ono z rówieśnikami.

Tym sposobem rosną nam pokolenia ignorantów wychowanych na przesądach; rodzice, szkoła, otoczenie, wszelcy ludzie w mniejszym lub większym stopniu kształtują nasz charakter, nasze wewnętrzne „ja”. Chłoniemy świat, a proces ten trwa non stop: mama z parku odziedziczyła te przekonania po swojej mamie, ta od swojej i w ten sposób dochodzimy do biblijnych początków tego łańcuszka.

Bądźmy jednak sprawiedliwi: zdarzają się wyjątki, środowiska wolne od idiotyzmu. Normalne rodziny wychowujące normalne dzieci. Na ogół wszelako żyjemy w kłamstwie, w obłudzie, w masce dopasowanej do okoliczności, do sytuacji, w której jesteśmy: gdy rozmawiamy z dziećmi, przez chwilę wydajemy się sobie ważni, mądrzy, surowi, wymagający, niezastąpieni.

Przeważnie wtłaczamy im do zdezorientowanych głów nasze kompleksy i lęki, skutecznie zarażamy je strachem przed otaczającą rzeczywistością, wszczepiamy obawy wyniesione ze swojego dzieciństwa, wciskamy w nich zabobony, którymi faszerowali nas wujowie, mamy, tatusiowie i kumple z podwórka.

A dziecko widzi i słyszy. Jest w tym początkowym okresie rozwoju, kształtowania się psychiki – zapatrzone w rodziców jak w obraz; bezkrytycznie przyswaja ich słowa, gesty, wyrażenia i poglądy. Uczy się: jak gąbka nasiąka banałami i farmazonami, ufnie i bezkrytycznie wchłania wszystkie pedagogiczne toksyny, uprzedzania, gusła.

Z tym garbem idzie do szkoły. Więc to nie szkoła ponosi winę za jego braki w kindersztubie; przybywa do niej już wyrzeźbione, ulepione przez dom i kolegów z podwórka. I zastanawia się, kiedy my, rodzice, jesteśmy prawdziwi. Czy wtedy, gdy wymagamy współczucia i wrażliwości dla drugiego człowieka, czy gdy zabraniamy się zbliżać do niego.

Toteż na nauczycielu spoczywa obowiązek zmiany mentalności dziecka. Zajęcie syzyfowe, gdyż co z tego, że wszczepi mu do psychiki prawidłowe normy społecznego zachowania, uwrażliwi spaczoną wyobraźnię, ukaże właściwe priorytety, wyprostuje mu hierarchię wartości, spionizuje moralny kręgosłup, skoro po lekcjach wraca ono do swojego środowiska i znowu nasiąka frazesami?

Jak ma go przekonać, jeśli uczeń ma więcej praw od niego? Bez liku, a żadnych obowiązków poza skończeniem budy? Jeśli ma mocne poparcie rodziców, którzy wszelkie próby psychicznej rehabilitacji swojego dziecka traktują wrogo, jako atak, jak szykany i znęcanie się nad jego pociechą?

Więc może by sprokurować kodeks praw i powinności ucznia, szkoły i rodziców? Bo teraz jest tak: dzieci dorastają i podejmują pracę w Instytucjach zajmujących się edukacją maluczkich lub unikaniem niepełnosprawnych. Lub idą w stronę (na stronę?) polityki i zabierają się za decydowanie o przyszłości następnych pokoleń, za radosne tworzenie reform w czymkolwiek, co jeszcze można popsuć, zagmatwać, rozmontować i oskalpować z sensu, choćby w Służbie Zdrowia, Oświacie, Kulturze…

Wychowanie, to dla niektórych rzeka doraźnych teorii, zlepek prowizorycznych metod, niepewny ciąg eksperymentalnych wizji; co przymiarka do edukacji, to przetarg na poronione pomysły i powód do grania marsza żałobnego.

Jak w każdej dziedzinie życia potrzebny jest jakiś długofalowy projekt, jakaś nie tymczasowa, lecz konsekwentnie wdrażana myśl, tak i tu, w kształtowaniu narodowej przyszłości, konieczna jest systematyka, stabilizacja naprawczych planów; wszak nie chcemy mieć w przyszłości społeczeństwa złożonego z rasistów i dewotów! Na to się jednak zanosi (tak sobie gorzko medytowałem, kiedy zaczęto wdrażać pokopane wizje rozmaitych Czarnków).

Święta

W dni szczególne przybywamy z odległych stron. Opowiadamy – wśród drinkujących zwierzeń i naskórkowych rozmów – o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, zapodziane anegdotki, barwne szczegóły słuchane w towarzystwie milusińskich, a pikantne momenty, gdy dziatwa śpi.

Podniośle ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i godnym idziemy na spotkania, imprezy, uroczyste zjazdy. Przepełnieni wewnętrznym blaskiem, nastawieni do świata przychylnie, siadamy za stołem czekając na spóźnialskich.

Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, gdy zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią nam o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy.

Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija i wrasta w zmierzch.

A niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, zamglonymi figurami nieznanych wujów i dalekich ciotek. Są z nami, bo tak nakazuje obyczaj. Skuleni w sobie, milczący i nieobecni duchem, zamazani w pamięci, przyjechali zakłócając ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy skropionej nalewką.

Mają odwieczne problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą, by znowu żyć do lustra, by, jak opłatkiem, łamać się ze swoimi zmartwieniami. I w tym wstydliwym nastroju ktoś oznajmia, że pora coś zjeść.

Rozpoczyna się. Na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma jednak swój kres, więc rozpoczynają się rozmowy i chóralne śpiewy. Z początku smutne i nieśmiałe, lecz z każdym kieliszkiem nalewki – żywsze i coraz bardziej do tańca, niż różańca. Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne i możemy się zabrać za spanie do południa.

A po deserze i maluchu na drogę, wracamy żegnając się do następnego razu. Obiecujemy sobie i wszystkim, że będziemy do siebie pisać częściej, utrzymywać ze sobą kontakt. Całujemy się na schodowej klatce, ale tuż po wyjściu, zapominamy o wzruszeniu sprzed chwili, bo oto widzimy nowe: stajemy na wprost człowieka, którego co dnia spotykamy na przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, raptem chcemy go poznać bliżej. Traktujemy go serdecznie. Zauważamy jego postać, ale, ogarnięci procentową czułością, już następnego dnia nie możemy sobie przypomnieć skąd go znamy i czego od nas chce.

Pan Ryszard

Poniższy, a tutaj zacytowany we fragmentach tekst, powstał wcześniej. Zanim narodziły się obecne protesty. Zanim zaczęły się sarkania na niebogobojne słowa o spieprzaniu.
Przytaczam go, by po raz koleiny dowieść, że pisarstwo mojego Mistrza przekracza limesy potocznego rozumienia zachodzących zjawisk. Ale czy powiedzenie o Nim, że jest znany i lubiany wyczerpuje sprawę Jego talentu?
Poddaję ten frazes uzasadnionym obiekcjom. Kwestionuję zwłaszcza nazbyt pochopne wyciąganie wniosków z lektury; z całym szacunkiem dla czytelników, ośmielam się wątpić w stereotypową interpretację Jego dzieł. Przypuszczam nawet, że większość z nich nie pofatygowała się wniknąć w ich głębszy sens i potraktowała Jego twórczość jako histeryczny dodatek do lustracyjnej sensacji rozpętanej wokół niego.
Zagadnienie, czy był donosicielem i ilu ludzi utłukł swoimi książkami, stało się nagminnie modne. Ważniejsze od nich. Wzbudziło zawistne reakcje wśród chętnych do piętnowania lepszych, wyrastających ponad poziomy.
A zatem: jeszcze raz wio!
„W dziełach Kapuścińskiego fakty i daty nie są tak ważne, jak aura wytworzona wokół nich. Interesuje go sedno problemu, istota rzeczy, synteza sprawy, reminiscencje i zbitki przeżyć zapamiętanych z różnych miejsc kontynentów. Tworzy z nich kolaże, mozaiki złożone z przenikających się zagadnień. Tym samym buduje własny świat „ogólnych” uczuć; za nic ma drobiazgowe przedstawianie szczegółów; przesadny weryzm – zamula wyobraźnię”.
„W odróżnieniu od innych korespondentów zagranicznych, nie lubi przebywać w komfortowych warunkach hotelowych państwa, którego jest gościem. Woli być blisko opisywanych wydarzeń. Wśród autochtonów. Uczestniczyć w ich życiu. Ciekawy nieznanego świata, pragnie go poznać gruntownie, ponieważ zdaje sobie sprawę, że inaczej nie będzie uczciwy w tym, co ma zamiar opowiedzieć.”
„Jest obsesjonistą: uwielbia obserwować początkowe wybuchy i końcowe akordy dogasających rewolucji. Rodzące się nadzieje i odwieczne rozczarowania. Eksplozje ulicznych zamieszek i przejściowe fajerwerki pałacowych przewrotów. Polityczne i społeczne rozgardiasze warte skomentowania”.
„Pisze nie zawsze zgodnie z konkretnym zdarzeniami i ich dosłowną lokalizacją, natomiast zawsze wiernie z emocjonalnego punktu widzenia. Lecz ten jego konfabulacyjny styl ma uzasadnienie w specyfice formy przekazu: pojawia się tylko w książkach. Ale w konwencji serwisów informacyjnych kierowanych do PAP, pan Ryszard ściśle trzyma się zdarzeń. Dlatego należy oddzielić lakoniczne raporty przesyłane do kraju, od literackiej twórczości.
W niej mógł sobie pozwolić na rozmach i głębię przemyśleń. Natomiast teksty płodzone na zlecenie PAP, z konieczności niedługie, kłócą się z jego niepokornym i żywiołowym temperamentem epika; niejednokrotnie chciałby pogalopować po zawiłościach tematu, poszerzyć go i wzbogacić, ale redakcyjne wymogi krótkich depesz ograniczają mu wypowiedź do mikroskopijnych rozmiarów. Nad czym ubolewa.
Narzeka, że zamiast pisać książki, rozmienia się na drobne pisząc komunikaty, sprawozdania, mało istotne, polityczne meldunki nie mówiące o przyczynach wydarzeń, ale przedstawiające ich skutki. Tęskni więc za spokojem, domem, za chwilami, gdy będzie mógł bez reszty oddać się prawdziwej pracy.
Zanim to jednak nastąpi, męczy się i przycina swoje teksty. Zmusza go to do bezustannego dokonywania wyboru, miotania pomiędzy tym, co może, a tym, co powinien umieścić w artykule; galernicza praca nad słowem przynosi efekt w postaci stworzenia unikalnego stylu”.
„Kapuściński, mistrz lekkiego pióra, maniakalny wędrowiec po literaturze, chodząca encyklopedia i doskonały znawca pisarskich technik, w trakcie tworzenia kieruje się intuicją, wyczuciem. Podobnie, jak Malcolm Lowry, autor powieści „Pod Wulkanem”, jest chorobliwym cyzelatorem słów: konstruuje swoją prozę z fragmentów wielu wersji jednego zdania, rozdziału czy akapitu, ze ścinków zanotowanych myśli i spostrzeżeń, w rezultacie czego powstają teksty impulsywne i rozedrgane.”
„…nikt nie dostrzegał tylu istotnych różnic pomiędzy europejskim pojmowaniem kultury, a kulturami pozostałych kontynentów. Kulturami lekceważonymi i umniejszanymi przez naszą, bezpodstawnie zadufaną w sobie i swoich dokonaniach. Dla Kapuścińskiego każda była ważna. Niezależnie od wielkości obszaru, na którym występowała”.
„To, co stworzył, nazwać można prekursorskim reportażem opartym o reminiscencje. Osobistą relacją z odniesionego wrażenia. Relacją z atmosfery opisywanego miejsca. Co budzi bezpodstawne opory i wesołe nieporozumienia w środowisku dziennikarzy hołdujących tradycyjnym definicjom tego literackiego gatunku”.
*
Książki Kapuścińskiego powodują, że zastanawiam się nad rolą, jaką odegrał w moim rozumieniu pisarstwa: co go skłoniło do napisania słów będących potwierdzeniem faktu, że jesteśmy odporni na wyciąganie wniosków z poprzednich wydarzeń?
W trakcie lektury Jego reminiscencyjnych i doskonale niewagonowych utworów staram się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego powstały w tym właśnie kształcie. W jakim celu dokonywał analiz poszczególnych rewolt i szukał dla nich wspólnego mianownika, wspólnego mechanizmu występującego w każdej z nich.
Ciekawił go moment rozpoczęcia masowego buntu: kiedy zostaje przekroczona granica ludzkiej wytrzymałości na niesprawiedliwość, zniewagi, szykany, kreatywne prawo, lęk i ból? Odpowiadał na zadawane pytania w sposób niewygodny dla rządu wiszącego na włosku: z chwilą przełamania psychicznej blokady: paraliżującego strachu. W rezultacie długoletnich obserwacji zachowań manifestantów stwierdził, że od kiedy ludzka, bezładna i chaotyczna masa przestaje się bać wroga i nie ucieka przed grożącymi represjami, staje się narodem. Narodem świadomym swoich zamierzeń i już niesterowalnym bojaźnią.
Przełamanie lęku wobec władzy jest zapowiedzią narodowego sukcesu. Powodem do odwrócenia ról: od chwili, gdy ludzie przestają reagować strachem, strachem reaguje rząd. Lecz powinniśmy pamiętać (i o tym pisał Kapuściński), że obywatelskie zamieszki mają bohaterów innych na ich początku, innych w takcie, a innych po ich zakończeniu. Podobnie z hasłami wypisywanymi na transparentach i okrzykami wznoszonymi przez uczestników: ulegają ewolucji w zależności od potrzeb.
Refleksje skłaniające go do tego wniosku znaleźć możemy w licznych publikacjach autora, najdobitniej jednak wybrzmiały one w „Szachinszachu”, książce będącej tym, co polityk czytać powinien zamiast elementarza: syntetyzującym opisem prawideł każdej rewolty.

Muzykant

Po ciężkiej nocy uparta myśl o stworzeniu symfonii wracała jak bumerang i znowu, niczym zadra, tkwiła w nim. Było to zamierzenie wielkie, przeczyste, warte mszy. Zwłaszcza dla niego, rzępoły z dansingowych ochlajów. Miało go uratować z nijakości i przedstawić jako wyjątkowego twórcę, którym pragnął być od zawsze.

Lubił być w sytuacji pociąganego za język, indagowanego, któremu różni ludzie, krytycy, profesjonaliści narzucają się z pytaniami, a on składnie i z finezją, swobodnie i z prostotą, stojąc skromnie z boku, odpowiada rozsiewając błyskotliwe uśmiechy.

O, tak! Mógł zgodzić się na mówienie o pracy nad swoją muzyką, lecz pod warunkiem usłyszenia czyjejś wyraźnej prośby lub nacisku, ale czy nie szkoda zachodu opowiadać o niej bez zachęty? Nie chodziło przecież o przekonywanie do swoich rewelacji, tylko o wzbudzenie zainteresowania, które służyło mu za pretekst do malowania własnych wizji zamierzonego utworu.

Wizje te zmuszały go do ścisłości i demonstrowania sądów, pomagały widzieć opisywany świat w kontekście słuchaczy, pozwalały nanosić nań ewentualne poprawki, sprostowania, nakazywały uwzględniać zastrzeżenia pytających gości. Uznał, że muzyka jako taka jest nieistotna, ważny natomiast jest sam proces dochodzenia do niej, rodzenie się, wykluwanie z próżni, powstawanie tego, o czym myślał: bezustanne komponowanie dzieła, w którym nic się nie dzieje, a wszystko przebiega opodal, między wierszami, poza narzuconą treścią.

Rozumowanie to nakładało na niego uciążliwy obowiązek, wymóg tłumaczenia się z podejmowanych prób, toteż miotał się wśród przyczynków i refutacji, a wszelkie ułatwienia traktował jako zbyteczne.

Pogodził się z myślą, że jest producentem muzyki, której nikt nie słyszy i że zwariował na punkcie talentu, którego nie ma. W trakcie natchnieniowej posuchy znajdował równe swojemu, panierowane ucho schabowego melomana. Odgrażał się w nie, sapał w zakąskowe dodatki. Zawiane ucho słuchało go z wypiekami na małżowinie, z tężcowym uśmiechem wyższości.

Przy podpitym stoliku nadrabiał spore luki w swojej niewiedzy; poufale konwersował na tematy uważane za bulwersujące, gorączkowo szukał okazji, by dostać się do towarzystwa ludzi, którzy mogli by go wywindować z nizin i wyłuskać z niego to, co mu w duszy pitoliło.

A kiedy już nie miał forsy, noga za nogą i cień w cień – szedł do domu, nie dogadany, na tarczy i z obitą ambicją. Wpełzał do swojego legowiska, układał przy nieważnym boku aktualnej Muzy, przykrywał się nutami jakiegoś tam Chopina, grajka, od którego czuł się niebywale doskonalszym, by, przed zaśnięciem, dokończyć swoją rozbulgotaną kwestię o symfonii, której, holipka, nikt nie chce.

Człowiek, to brzmi dumnie

W pierwszej części niniejszej bazgraniny nastąpi wywód oparty na starej, lecz bez przerwy jarej piosence o mądrości Polaka po szkodzie. Kolejna odsłona powtórzeń wyświechtanych frazesów o przekornym charakterze ludzi znad Wisły, Odry i Bugu.

Przeważnie bywamy kłótliwi, nieżyczliwi w stosunku do bliźnich, skłonni do wyrządzania zła tłumaczonego zbożnymi intencjami. Usprawiedliwianego szczytnym celem: postępowaniem w imię czynienia dobra.

Dbamy o własne pomyślności, natomiast cudzy los nie obchodzi nas wcale. Chyba, że jesteśmy od tego losu zależni; wtedy stać nas na okazywanie życzliwości, wrażliwości, subtelności świadczących o posiadaniu sumienia.

W toczących się leniwie i poniekąd gnuśnych okresach wydarzeń, zajść niejako wolnych od niepokoju, w przerwach od wojen, kataklizmów i epidemii, gdy wydaje się nam, że znajdujemy się w bezpiecznej strefie stabilizacyjnych idylli, okazuje się, jakby jakaś odwieczna siła popychała nas ku przepaści.

Są to jednak przypadki rzadkie. Incydentalne, gdyż występujące TYLKO w momentach wiszącego nad nami zagrożenia.
Historia dziejowych turbulencji dowiodła nam nieraz, że gdy w oczy zagląda strach, odżywają poczucia społecznych więzi. Odradza się świadomość realnej, nie zaś pozornej wspólnoty. Solidarności Obywatelskiej. Sprzężenia celów.

Okazuje się wówczas, że gotujemy się w tym samym rondlu i jesteśmy skazani na ten sam zdechlaczy los. Wtedy umiemy się zmobilizować. Reagować na zagrożenia w imię zdrowego rozsądku. Wtedy potrafimy zdobyć się na szlachetne odruchy. Wykazać się zdyscyplinowaniem i odpowiedzialnością. Troską nie tylko o własny pępek, ale o wszystkich: wierzących i niewierzących. PiS-owców i lewaków. Moherowy ludek i popaprańców maści dowolnej.

Okazuje się nagle, że bez wielkiego trudu przychodzi nam zrozumienie drugiego człowieka. Lecz tu nasuwa się pytanko: czy gdy stwierdzamy, że nie jesteśmy dla siebie wrogami, koniecznie musimy znaleźć się w sytuacji cymbała tańczącego przed poderżnięciem gardła?
*
Druga część tego wypracowania dotyczy postaci zalęgłej w każdym społeczeństwie. Człowieka dynamicznie pazernego. Intensywnie zachłannego na dewastowanie Ziemi. Na jej podporządkowanie osobistemu widzimisiostwu.

W miłej i rozkosznie jałowej atmosferze akademickich dyskusji, podczas zebrań i wiwatów, przy stole uginającym się od genetycznie zmodyfikowanej żywności, debatujemy o dysproporcjach społecznych, a stwarzając warunki do powstawania konfliktów po to, by się im na zimno przypatrywać i mieć co zażegnywać, gdy się za bardzo przybliżą do naszych granic, a na odczepnego lub dla zabicia czasu profilaktycznie tworzymy Martwe Etyczne Komisje i tworzymy Trybunały do łagodzenia skutków własnych niepowodzeń.

Mamy atomowe sposoby na udowodnienie, że panujemy nad Naturą. Powiodły się nam eksterminacyjne obozy. Poszło nam nieźle z obozami niewolniczej pracy. Odfajkowaliśmy palący problem ludobójstwa. Wyszło nam z efektem cieplarnianym i możemy cieszyć się malowniczymi klęskami. Chodzimy z maczugą zamiast oliwnej gałązki. Drepczemy w skórach owiec zżerających wilki. Polujemy na cudze kły, futra, wieloryby i lwy. Wycinamy w pień amazońskie i białowieskie lasy. Przymierzamy się do klonowania człowieka, a równocześnie pchamy się na Marsa, by i tam zaszczepić swoje mózgowe wykony i osiągi.

Z jednej strony jedziemy tam prezentować prostactwo myślowe, a z drugiej – nie możemy uporać się z nędzą i życiem na własnoręcznie skonstruowanej bombie zegarowej.

Muza

Miał obcą duszę na drętwiejącym ramieniu. To ciepłymi, to zimnymi strużkami potu żłobił go lęk. Gdy zdarzało mu się uczestniczyć w życiu całkiem nowym, jeszcze nieznanym, a już podniecającym, obracał się na wznak.
Przez kraty lśniły gwiazdy i czuł się wtedy jak jedna z nich.
Goniły go przekleństwa, raziły światła, ścigały wspomnienia.
Nawet przytłumiony blask pochodni dopadał go z większą intensywnością.
*
Zakryty po szyję, miał oczy zamknięte, właściwie lekko niedomknięte i wydawało mu się że obok stolika z przyborami do fajki stoi gruba kobieta w czarnej sukni, patrzy na niego uważnie, przenikliwie, z ironią.
Przysiadła na łóżku i bez żadnych wstępów, zaczęła mu klarować : „skoro mówi się, że między ludźmi nie ma porozumienia, należy być konsekwentnym i opisywać własny świat tak, by być zrozumianym przez siebie i w sobie, a czytelniczą wygodę postawić na drugim miejscu. Dać sobie spokój z wyjaśnianiem go, założyć, że, trudno i darmo, niech się sam boryka z tym, co mu bredzą ślepcy o kolorach; ile pojmie, tyle jego.

Trzeba być własnymi oczami. Widzieć rzeczywistość ignorującą obcy gust. Język literacki powinien być inny od języka urzędowego, zgrzytającego banałami.

Nie ma w nim śladu po sucharkowej akuratności, sezonowych przepisów, paragrafów i namolnych frazesów stosowanych w pralni, w kotłowni, czy w innej biurokratycznej melinie.

Od administracyjnego różni się tym, że jest przetworzony przez wspomnienia, projekcje i życiowe doświadczenia pisarza – umilkła, lecz po chwili ,powiedziała: „a teraz tak pisz, jakby te zasady istniały naprawdę”.

Rozmowa z lustrem

Ty
co myślisz według instrukcji
Przed dojściem do rozumu
nie zabieraj głosu

Możesz być tylko delatorem wyznań
których brak nie oznacza potrzeby

Ty
co sądzisz że wystarczy wymigać się
z odpowiedzialności
za cokolwiek
żeby być człowiekiem
i dosłużyć się szacunku
popełniasz błąd

Zamknięty na codzienność własnych bełkotów
na wyrzucony klucz od cudzego pożądania
umierasz.

Pozostało ci wzruszenie ramion
przeczucie które mówi ci o tym że znikniesz
w otoczeniu nędznych ochłapów goryczy

bo kto wspomni na twoją nieuchwytność
jeżeli zostaniesz nieuchwytny
kto uczyni z ciebie człowieka
jeżeli nadal pozostaniesz jego obietnicą?

Mur

– Doświadczyłem w życiu niejednego, z różnych pieców jadłem zakalec, jestem więc stary wyga, lecz mimo wszystko znajduję się tutaj, w ścisłym kółku paranoików; pełnię funkcję wykwalifikowanego idioty. Oczywiście naukowo wygląda to inaczej: wmawiają we mnie różne prześmieszne rzeczy, jak dysfazję i dystonię, również nie obeszło się bez wertykalnego oczopląsu, okropne, a na dodatek sprawa światła. To zakrawa na świństwo: w nocy nie można, w dzień nie wypada, pilnują cały czas, te przeklęte żarówy oświetlają wszystkie łóżka i człowiek zmuszony jest zwlekać się z wyra, tam zaś w toalecie… co wam będę opowiadał, przychodzą do głowy historyjki, że tylko patrzeć, jak rano wyskoczy nowy objaw. No i ten zapach; lizol, czy inne licho. W tym miejscu aż prosi się, by przytoczyć wam dykteryjkę. Mówił mi tutejszy znajomy, że jeden taki z osłupieniem, osobiście nie wierzę, bo niby jak w osłupieniu można tak działać, precyzyjnie dajmy na to, ale fakt pozostaje faktem, bo ja teraz nie jestem blagierem i ostatnio czuję się lepiej. Jak rano jest obchód, to docent Kiwadło nie może się mnie nachwalić, a w zaufaniu wam powiem, że jegomość spiskuje z blondyną od EEG, jednak wracając do sprawy, to umówmy się, że nazywają mnie Jotem, zresztą nie nazwisko się liczy, tylko wnętrze, a wnętrze posiadam, choć mam dopiero dzieśiąt lat z hakiem i nie raz wiem, że nic już nie zwojuję, co najwyżej poszwendam się po cudzych życiorysach i padnę na zawał sumienia. Choć niegdyś – kiedy to było – chciałem zrobić coś wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby ludźmi. Teraz mogę najwyżej schować się za rogiem korytarza i stamtąd postraszyć pierwszego lepszego hipochondryka, któremu wydaje się, że żyje, a jest plugawym donosicielem. Odczuwam wtedy satysfakcję, zwłaszcza gdy uda mi się gruntownie zdemolować jego poczucie przyzwoitości, a czym wobec tego jest niesubordynacja pracownika cmentarnego i jeżeli już mamy wziąć pod młotek sprawę grabarzy, to od razu wiadomo, że ich zrzeszenie funkcjonuje równie kulawo jak ta manufaktura, z czego wynika, że prędzej można wśród wariatów znaleźć prawdziwego człowieka, niż z tamtej strony klamki, gdyż niewątpliwie, jest w tym ociupinka półprawdy, a cząsteczka mieszaniny, czy też odwrotnie, bo słowa nie odpowiadają symbolice znaczeń, ale rzecz nie w tym, by mówić, co się myśli, tylko żeby myśleć, co się mówi, amen –

Odwrócił się, znużony.

Stali, bardziej zdumieni, aniżeli wówczas, gdy przyszli. Umysł Jota, napompowany oburzeniem, bulgoczący nadmiarem rozpaczy, bełkotem, który wyciekał spoza zębów, przypominał niezrozumiały jazgot obranego ze skóry wieloryba.

– Żałosna karykatura dawnego Jota – powiedział trzeci i wyszli na papierosa, podczas gdy Jot wpatrywał się w zamknięte drzwi, w zacuchnięty medykamentami korytarz. Zamyślił się, otrząsnął, powrócił do pobliskiej rzeczywistości.

Przy oknie, wychodzącym na skrawek rzeczki, obserwował, jak wszystko mija. Zamyślił się nad przemijaniem pamięci; ludzie, którzy poczłapali zafajczyć, całkowicie mu zobojętnieli. Zmuszać się wobec nich do gramatycznej ekwilibrystyki byłoby nonsensem.

Wrócili godni, odprężeni, Jot zaś pomyślał, że przyszli, by ostatecznie przekonać się o rozmiarach jego rozkojarzenia. Korytarzem, po cichu i prawie niezauważalnie przemknął kitel Kiwadły. Docent mimo to trzymał się za głowę, może w celu przygłaskania łysiny.

– Jesteśmy- oznajmił pierwszy. Majestatycznie wypiął pierś i wyjrzał przez okno. Z rozpiętej marynarki wyglądało mu zdeformowane ciało.

– Jak tam samopoczucie – oschle zapytał drugi, abstynent intelektualny. Wzruszył ramionami, czym speszył Jota, który oznajmił: – okay (Jot wyobrażał sobie, że mógłby, jak we śnie, wykładać i nie jest, gdzie jest, na korytarzu, lecz w sali, przy tablicy, a ci ludzie, to uczniowie i że zaraz odezwie się dzwonek na przerwę, który będzie wyzwoleniem. Z czego – nie wiedział).

– Przyszliście zobaczyć, jak się rozkładam – stwierdził, jakby nie ulegało to wątpliwości. Zgodnie z waszymi oczekiwaniami jestem na skraju przepaści. Przez wrodzoną uprzejmość będę znosił wasze odwiedziny, jak też dobrodziejstwo inwentarza w postaci piekła tutejszych zabiegów –

Zapanowało pobłażliwe milczenie. Jot, słysząc ciszę – czy był to dzwonek obwieszczający pauzę? – postanowił wytrwać w narzuconym sobie tonie, jak zardzewiały żołnierz na granicy wojen.

– Tak więc nie żałuję, że tu leżę. Z różnych powodów. Choćby dlatego, że zdobyłem doświadczenia, które potwierdziły i wzbogaciły mnie, a czego się tu nauczyłem, z pewnością nie zapomnę. Nie zapomnę między innymi pierwszego wrażenia. Oto stoję przed wami w znanej postaci, te same ręce i nogi, jednak tylko zewnętrznie jestem, jak dawniej. Moje wnętrze zostało brutalnie spacyfikowane i nikt nie zapytał mnie, czy chciałbym być czemukolwiek poddawany. Jedynym wtedy pragnieniem był spokój, absolutna bezszmerowość istnienia.
Jestem tu za człowieka niższej kategorii. Nikogo tutaj nie interesuje, że zgromadziłem książki, że piszę, bo co czytać i pisać może psychiczny? Najwyżej bzdury, które zdolne są wciągnąć klozetową babcię, ponieważ sądzą, że taki jak ja, nie potrafi wyciągnąć piernika spod wiatraka. Ale jeśli uda mu się przeleźć przez ich nieufność, zostanie poklepany po łopatce jako nieszkodliwy matoł i niedzielny fantasta –

Rozpalał się i gmatwał, jednocześnie miał wrażenie, iż mówi do ściany. Było mu przykro, jak wówczas, gdy przygnębiło go spostrzeżenie, że świat trzyma się w kupie tylko przy pomocy ustawicznych zmian ciśnienia. Bo jakże inaczej zrozumieć, że podczas niżu zamiera w człowieku chęć do walki. Roześmiał się na myśl, że znajomi i niż są identyczni w działaniu (pomyślał, że w jednej ze swoich książek natknie się na sytuację, w której się znalazł i że dowie się, jakim jest kołkiem).

Byli mu teraz idealnie obcy. Otaczał ich mur, byli właśnie tym murem: nieprzystępni, ufortyfikowani, jednocześnie skoro cały świat jest szpitalem, zasługiwali na litość.

Stwierdził, iż wszystko jest zarazem: więzienną pajdą tortury i miastem, niezależnie od ponownie przechodzącego korytarzem Kiwadły, od faktu, że ktoś, jak ci tutaj, udają istnienie: spoceni, otoczyli się nieprzystępnością, która pokrywała naskórkową troskę.

Patrząc na nich, zamiast trzech twarzy, widział jedną, za to idealnie wypucowaną z wątpliwości, miast sześciu nóg – dwie, olbrzymie narośle, a generalna twarz była konsekwentnie pusta.