Archiwum autora: Marek Jastrząb

Wahadło

Kostropatym świtem
w rozkwaszony zmierzch
na oślep
do przodu
do głupiego wciąż
nieżwawymi sprintami
wciąż idzie i idzie
i po gongu też
kreator niedzielny
łachmyta pod wiatr
fachura na stos

wybitny powszedni
za mało na schwał
jak zwykle nie to
i nigdy w sam gust
i znowu nie tak

Więc się wpędza w sen
dudami co w miech
więc ciągle i stale
opada na wznak
więc nadal i niemal
omija swój czas

Martusia

Jechałem szukając jej pokoju. W kącie jednego z nich dostrzegłem siwą i pomarszczoną Martusię. Leżała w dziesięcioosobowej komnacie zgrzybiałych piękności.

Zajmowała miejsce tuż przy oknie wybałuszonym na ulicę. Dzięki temu była właścicielką połowy parapetu.

Trzymała na nim dorobek swojego życia, sfatygowane radio, paczkę pampersów, wytłamszony batonik i dwie puszki z czymś słodkim na niedzielę. Pozostały dobytek chowała do szafki.

A właściwie – chowano za nią, gdyż nie opuszczała łóżka. Obok niego znajdowało się krzesło.

W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić. Skonsternowany, podjechałem do niej i przedstawiłem się. Przypomniałem, skąd się wziąłem, powiedziałem, że znamy się od dawna, jesteśmy spokrewnieni przez nasze Matki, że bawiliśmy się u dziadków, a teraz wpadłem do niej po drodze.

Lecz nie spotkałem się ze spodziewaną reakcją; patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu.

Nie dawało się nawiązać z nią porozumienia. Dawniej elokwentna, roztropna i wesoła, teraz nie poznawała mnie.

Moje widzenie świata pozostało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy. Z minuty na minutę zmieniało się poprzez wrażenia, poprzez doznania odzwierciedlone rysunkiem jej twarzy.

Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią, wyciszoną rozmowę, jak gdyby milczała do mnie i za mnie, jak gdyby wyręczając mnie, wiodła ze mną bezdźwięczną dyskusję z przeszłością.

Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc w jej twarzy wysiłek, byłem z nią zalewie duchowo. Istniała tylko w swoich przeżyciach, wśród kwiatów i pąków, podczas gdy ja znajdowałem się w zupełnie innym wszechświecie. Nie w otoczeniu kwiatów, ale w ich owocach, nie w urojonych tęsknotach i fantazji, ale w codzienności.

A kiedy zdarzało mi się ją dogonić i zrównać z nią, kryła się już w innej porze myślenia i znowu była ode mnie za daleko. Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem; przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jest odwiedzający ją pan, a będąc wyłącznie ze sobą, znalazła się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami: pragnąłem porozmawiać z Bossem i oznajmić mu, że zabieram ją do domu.

Niekulturalnie o kulturze

Czytajmy, bądźmy zorientowani w otaczającej rzeczywistości, bo tylko wtedy dyskusja będzie miała sens, tylko wówczas nie stanie się kolejną słowną przepychanką: zbiorem emocjonalnych obertasów! Czytajmy, pogłębiamy wiedzę, ale nie tą uproszczoną, czerpaną z demagogicznego mędrkowania, gołosłownych pochrząkiwań i zaściankowych uprzedzeń, tylko tą, która wywodzi się ze sprawdzonych źródeł, z wieloletnich badań i realnych doświadczeń, opisów sporządzonych przez ludzi takich, jak Malinowski, Kapuściński, czy Ciechanowski, naukowców, historyków, reportażystów o ugruntowanej renomie.

Niestety, na temat historii lub kultury w mentalnościowo odmiennych krajach wypowiadają się ludzie, którzy zaledwie otarli się o PROBLEM; ich namaszczona i niepodważalna wiedza o stanie duszy człowieka z Afryki lub państw Bliskiego Wschodu jest tak samo przenikliwa, jak wiedza polskiego faszysty o patriotyzmie. Nic dziwnego: współczesny człowiek skazany jest na medialne uproszczenia, na ustawiczne bombardowanie tendencyjną papką podawaną mu w zależności od przekaźnika. Zazwyczaj są tu surogaty masowej wiedzy, a że nie wszystkim uśmiecha się weryfikacja tych uproszczeń – u źródeł, większość zadowala się plotkami, pogłoskami, zapatrywaniami powielanymi mechanicznie. I ta poznawcza inercja ma duży wpływ na częstotliwość popełnianych przez nas błędów.
*
Zacznę od zgubnego nałogu. Jesteśmy przyzwyczajeni do uważania, że tylko Europa ma kulturę, a reszta kontynentów potworzyła jakieś namiastki. Stąd antycypacja: wszelkie inne są gorsze, niewarte poznania, prymitywne kadłuby, karykaturalne twory, przypadkowe zlepki; nie to, co nasza, górująca nad resztą, w związku z czym uprawniona do rozszerzania się po całym świecie.

A przecież wiadomo, że wszystko, czego nie znamy, jest obce, a przez to wrogie. Pisał już o tym Herodot, ale to jego spostrzeżenie jeszcze nie dojechało do zalęknionych umysłów współczesnych ludzi; ciągle jesteśmy na aroganckim etapie rutynowanych przeświadczeń o swojej doskonałości.

Maria Janion w książce Niesamowita Słowiańszczyzna (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, s. 221.) powiada: „Jeśli mierzyć kulturę umiejętnością czytania i pisania rozpowszechnioną wśród mieszkańców (nie kleru), to trzeba przyznać kręgowi bizantyńsko-słowiańskiemu znacznie wyższe kwalifikacje niż Zachodowi.”
O kulturowym współistnieniu pisał Malinowski, a w jego antropologicznych tekstach nie ma miejsca na ich dzielenie, wyodrębnianie lepszych od gorszych, nie ma nawoływania do wycinania innych w pień i narzucania własnej.

W każdej z pięciu części refleksyjnej książki o wspólnym tytule Lapidaria, jej autor, Ryszard Kapuściński, zwraca uwagę na bezpodstawne przekonanie o przewadze kultury europejskiej nad pozostałymi. W innych książkach, choćby w Rwącym nurcie historii, czyni analogicznie, trudno więc fakty te przeoczyć.
Mówi też o konflikcie Islamu Z Chrześcijaństwem, o niemożności jakiegokolwiek porozumienia. Pisze o znikomym procencie terrorystów w przeszło miliardowej grupie wyznawców tej religii. Zwraca uwagę, że zjawisko terroryzmu w państwach afrykańskich nie występuje, a jest w państwach arabskich. Zwłaszcza w Iraku, Afganistanie, Syrii.

Islam, co trzeba zaakcentować, jest młodszy od Chrześcijaństwa o siedemset lat. O ile Chrześcijaństwo ulegało reformatorskim przetworzeniom, to Islam jest pod tym względem nieugięcie konserwatywny; choć zmieniły się czasy, nadal kurczowo trzyma się skostniałych przepisów koranicznych i zdecydowanie odrzuca asymilację.
*
Arbitralne wytyczenie sztucznych granic pomiędzy krajami poddanymi kolonizowaniu, zaowocowało rozdzieleniem plemion, rodzin i klanów, a późniejsze odzyskanie wolności, obudziło w narodach – nacjonalizm: chęć zdobycia własnych praw. Praw do swojej religii, swoich obyczajów, praw do etnicznego zjednoczenia i osiągnięcia kulturowej tożsamości.

Odrodzenie się nacjonalizmów w państwach postkolonialnych udowodniło, że zaprowadzanie europejskiego modelu kultury nie powiodło się na terenie Afryki: nie przyjęły się plany transplantowania europejskich obyczajów.

Co innego w Ameryce Łacińskiej. Tam doszło do swoistego synkretyzmu, kulturowej symbiozy, wzajemnego poszanowania odmienności, tam Europejczykom nie przeszkadzała żywiołowa religijność, wielobóstwo i wiara tubylców, ich fanatyczne pietyzmy i rytuały.

Warto zastanowić się, dlaczego jedne nacje potrafimy zaakceptować, innych natomiast nie tolerujemy. Dlaczego nie uwzględniamy faktu, że są rożne formy Islamu: łagodny w Azji (np. Indonezja) i radykalny, wojowniczo wynaturzony w Afryce (np. Syria). Dlaczego potępiamy go ryczałtem, nie troszcząc się o zrozumienie przyczyn jego podziału.

Działa na pikniku

– teraz nie bardzo nam pasuje, ale na wiosnę, gdy będą trawy, ruszymy – powiedział niejaki Bohdan Chmielnicki na pytanie o wojnę Kozaków z Polakami. I otóż, mówiąc językiem niesienkiewiczowskim: jak będą sprzyjające okoliczności. Czyli kiedy stepy pokryją się paszą, gdy nastaną odpowiednie klimaty, znaczy się żadne tam srogie deszcze, upały, wiatry niespokojne lub zanadto przenikliwy ziąb, wtedy dokopiemy wrażym synom, że hej.

Zaczerpnęliśmy z jego zachowania całą wymówkową mądrość. Kontentujemy się bohaterskim, acz paruosobowym kucaniem w pobliżu sejmowych zasieków. Z migawkowym oburzeniem, wesoło, acz z umiarkowaną troską, przestępując z nogi na nogę spoglądamy, jak nam złorzeczą i wymachują kijami na „niegrzecznych” przechodniów, jak robią z nami, co chcą. Jak apatycznie przyglądamy się własnej egzekucji.
*
Na pytanie, czym walczyć ze społecznym rakiem, dopowiadam: mamy armaty. Są nimi WIELOMILIONOWE i DŁUGOTRWAŁE PROTESTY, a nie sporadyczne marsze w trakcie majówek. Nieużywane od lat, zardzewiałe na nasze życzenie, parszywieją od jednostronnych i parusekundowych nawoływań o pojednanie.

Powoli zapominamy, do czego służyły. Ludzi pamiętających wojenne czasy, lub czasy walki z komuną jest niewielu, a młodych, przyzwyczajonych do spokoju, wychowanych na internetowej pożywce, nie obchodzą problemy ojców, matek i dziadków, obchodzą natomiast problemy związane z michą. Z przykazaniami obowiązującymi w XXI wieku: żyj najszybciej i bierz z niego najwięcej. Jesteś istotą wyjątkową. Niepowtarzalną. Patrz na nich jak na konkurencję: zimno i cynicznie. Nie oglądaj się na innych. Zwłaszcza kiedy masz przekonanie, że ci inni są od ciebie gorsi.

Obecne pokolenia nie wiedzą, co to wolność, co to demokracja, na czym polega sądowa niezależność. Nie znają historii, o politycznych zawirowaniach, układach i zależnościach też niczego konkretnego nie potrafią powiedzieć, lecz nie jest ich winą, że mamy skandalicznie niski poziom edukacji.

Nie jest ich winą, że nie uczestniczą w śmiesznych demonstracjach. W protestach groteskowych, bo traktowanych jako rodzinny, weekendowy wypad do McDonalda, supermarketu lub na prozaiczne łono miejskiej natury.
I tak niepostrzeżenie obrastamy w tłuszcz samo zachwytu. Gnuśniejemy, nie zdając sobie sprawy, że o wolność należy walczyć bez przerwy na TE DNI.
*
Do rządzących przemawia ogrom sprzeciwu. Jego masowość. Widoczna siła.
Już nie wystarczy pokazać się obok aktora, prezentera, kogokolwiek wyznającego nietłumokowe poglądy, by w Polsce zaszły radykalne zmiany. Już nie możemy sobie pozwolić na żmudne człapanie unijnego prawa zwlekającego z wyrokiem w sprawie TK i SN.

Moim zdaniem kiedy plują, obrażają i leją po mordach, trzeba się bronić, a nie „bawić w godność i subtelność”, które to pojęcia ubezwładniający nas mają w czterech literach. A mają, bo podobnie jak słów: odwaga cywilna i honor – także nie rozumieją.

Przeważnie jesteśmy przesadnie ostrożni z obawy przed utratą swojej dotychczasowej stabilizacji. To nasze wygodne usprawiedliwienie powszechnej apatii. Bezruchu i biernego wyczekiwania na cud.

Obietnice realne na niby

Niektórym śmiertelnikom wydaje się, iż starczy znaleźć się w ławach poselskich i bredzić ile wlezie, by zasłużyć na miano jasnowidza zbawcy narodu.

Osobnicy tego pokroju żyją poza rutyną codzienności: odrębnie. W chmurach z krainy marzeń. W doktrynerskim raju i w otoczeniu kolorowych fantazji.

Oderwani od przyziemnych spraw, bytują w światach bezkompromisowych ideałów, urojeń czy utopijnych wyobrażeń. Nie muszą konfrontować swoich objawień z realiami; szybują ponad nimi.

Dzięki temu mijają przewagę nad stąpającymi po ziemi i są przekonani, że nie grozi im znalezienie się w Brudowniku Historii.

Wyobraźmy sobie jednak, co by było, gdyby ich wizje zostały zmaterializowanie i choć przez chwilę zastanówmy się nad konsekwencjami, jakie wiązałyby się z ich wdrożeniem.

Na przykład, czym zaowocowałby moralny apel o niepicie, niezażywanie i rzetelny umiar w staczaniu się na manowce.
O notorycznym chlaniu napomykałem onegdaj, więc teraz tylko w skrócie powiem, że gdyby wszyscy nałogowcy przejęli się tą odezwą, potraktowali ją serio i któregoś dnia postanowili zerwać z owym zamiłowaniem, byłaby to katastrofa przekraczająca najśmielsze wizje Zorby.

Ludzie żyjący z produkcji wyskokowych używek podnieśliby uzasadniony raban, że im się koniunktura wali, tracą finansową płynność, eksport pada na mordę, wzrastają wskaźniki z bezrobociem wśród meliniarzy, a w browarach, kapslowniach i Przemyśle Napitkowym hula filuterny wiatr.

Na widok pustych gabinetów i więdnących kozetek, psychoterapeuci od kieliszka zaczęliby wzmożone pielgrzymki do domów biboszy błagając ich o szybki powrót do nadużywania.

Instytucje Do Walki Z Ubzdryngolonymi straciły sens istnienia i podzieliły los zamykanych Izdebek Wytrzeźwień.

Rzecznicy Praw Łachudry alarmowaliby po sejmowych i senackich kuluarach, że przemysł trunkowy idzie ku zatraceniu. Wskazywaliby na rozwojowe pomniejszenie zainteresowania zjawiskami patologicznymi.

Minister Gospodarki Wirtualnej byłby nękany interpelacjami pod tytułem „kiedy skończy się skandal z rujnowaniem BUDŻETU”, a buduar Głównego Ochlapusa zapełniłby się zdesperowanymi producentami bimbru.

Ludzie zatrudnieni w Przemyśle Procentowym oraz lobbyści odpowiedzialni za Wizerunek Państwa wysyłaliby do nawróconych opojów czołobitne prośby o dynamiczną rezygnację z trzeźwości. Oferowaliby specjalne zniżki cen dla wstrzemięźliwych zakapiorów.

Tak samo z byłoby z poniechaniem palenia papierosów, sprzedażą broni, pokojowymi walkami o wojnę; obrońcy nie mieliby czego bronić, terroryści przerzuciliby się z rakiet na dzidy i proce, a międzynarodowa dyplomacja ograniczyłaby się do wymiany poglądów na ważki temat o tym, co na obiad.

Ale to tylko moje widzimisię! Tak nigdy nie nastanie, gdyż jesteśmy normalnym narodem i nie w głowie nam pląsy z głupotą!

Laura i Filon

Muszę powiedzieć, że nigdy przedtem nie było aż tylu matuzalemów w jednym miejscu. Jeżeli dotychczas zdarzały się większe imprezy, jak, dajmy na to stypy, jeśli wcześniej wszyscy zgromadzeni ciekawscy mieścili się w nim swobodnie, to teraz panował ścisk, powszechny entuzjazm, zaaferowany zgiełk.

Kiedy zaś po domu zaczęła krążyć wieść, że oblubieńcy dawno już przekroczyli siedemdziesiątkę, chętnych ujrzenia samobójców przyszło co nie miara, a sala dosłownie pękała w szwach.

Historia jak z filmu: pan młody miał dosyć poprzedniej, o niej mówiliśmy – ciepła wdówka, a że czuli się jeszcze całkiem do rzeczy i każde z nich miało ryzykanckie usposobienie, postanowili „wyjść naprzeciw kosmatym skłonnościom”, jak powiedział świadek, kumpel z sąsiedniego wyra, zawistny, że to nie on zdobył się na odwagę i przepuścił taką okazję do kontaktu ze słabszą płcią Co w pewnym sensie było i moim udziałem, gdyż i ja miałem chrapkę na kobierzec, toasty, pompę w otoczeniu lampionów.

Był więc nie wiedzieć z czego dumny Boss z bukiecikiem fiołków, wyjątkowo bez białego fartucha, za to w reprezentacyjnym garniturze z czasów, gdy budził w nas popłoch, była też nasza przewodnicząca, przysadzista babina o armatnim głosie.

Pojawiły się pielęgniarki prosto z dyżuru, okoliczni tubylcy z niedalekich pokoi, wszyscy zaaferowani, podnieceni, odstrojeni w co kto miał, a wybranek, przebrany w smoking, wystrzyżony, ogolony, pachnący lawendą, prezentował się dostojnie.

Panna młoda tryskała szczęściem; umalowana, lecz bez przesady, wystąpiła w sukience zabielanej krepą. Robiła wrażenie nieśmiałej, potulnej, mimo to jak jaka zalotnisia, kokietka, flirciara, kobieta już nieco w latach, ale dysponująca wyraźnymi fragmentami urody, nie mogła się powstrzymać od strzelania zalotnym oczkiem.

Tak czy inaczej, oboje spotkali się dopiero na egzekucji; ślub należał do niezapomnianych wydarzeń, był częścią atrakcyjnych zajść kończącego się lata, urozmaiceniem codziennych rozmów w trakcie codziennej nudy, gdy nie było co robić i pozostawało nam tylko tępe słuchanie wiatru za oknem, kropel bębniących o dach.

Gęgałka wczorajszego człowieka

Możemy być dumni: technika coraz szerzej wkracza do naszego świata. Jeszcze 15 lat temu nie istniała tak rozbudowana, szybka i sprawna wymiana informacji; razem z rozwojem wynalazczości, zmieniło się życie. Na naszych oczach poprzedni sen przerodził się w jawę.

Elektroniczny papier, czcionka, fotografia, taśma magnetyczna, cyfrowy zapis na płycie, aparaty telefoniczne bez połączenia z drutem, poczta elektroniczna ułatwiająca kontakt z całym światem, wynalazki te zmuszają do refleksji nad czekającą nas przyszłością. Ale zmuszają kogo?
*
Telefon przyspieszył obieg wiadomości, samolot skrócił subiektywny czas i zmniejszył obiektywną przestrzeń. Jak wynalezienie fotograficznej rejestracji miało wpływ na poszukiwania w malarstwie i doprowadziło do odmiennego spojrzenia na jego funkcję (poprzez rezygnację z wiernego odzwierciedlania rzeczywistego obrazu), tak wynalezienie doskonalszego sposobu wyławiania i gromadzenia informacji, pozwoliło artystom przeznaczyć więcej sił na właściwą twórczość.

O ile jeszcze nie tak dawno temu autor naukowego opracowania, np. historycznego, całymi latami biedził się nad zgromadzeniem niezbędnych danych i w tym celu musiał przedzierać się przez dziesiątki tomów, roczników, starodruków, map porozsiewanych po różnych archiwach, to teraz, mając bezkolizyjny dostęp do Internetu, może (bez opuszczania swojego pokoju) uzyskać potrzebne wiadomości z każdej biblioteki na Ziemi.

Przypuszczam, że cieszący się uznaniem dzisiejszy mól książkowej erudycji, straci uprzywilejowaną rangę, jeżeli nie będzie człowiekiem światłym w pojęciu jutrzejszym, jeżeli jego wiedza polegać będzie tylko i wyłącznie na szczegółowym gromadzeniu faktów, a nie na szybkości ich kojarzenia, przetwarzania i wyszukiwania istniejących między nimi połączeń.

Tak więc jego dotychczasowa zaleta (mrówcza pracowitość) stanie się jego błachostką, bo jeśli nadal miałby gromadzić informacje bez ich przetworzenia, zostanie uznany za oczytanego analfabetę, nie będzie zaś, jak do tej pory, użyteczną i cenioną osobowością.

Nauka rozwija twórcze możliwości. W miarę powiększania się obszaru naszej wiedzy, przesuwają się granice poznawanego świata, a znaczenie faktów niezbitych do wczoraj, dzisiaj jest już wątpliwe. Zatem w nieodległej przyszłości ulegną diametralnej zmianie obecnie obowiązujące kryteria dotyczące wkładu pracy; społeczną pochwałę zyska to, co pozwoli uczynić świat lepszym i szybciej mądrym.

[b]Szybciej mądrym, lecz nie wszędzie jednakowym![/b]
*
Postęp w sprawach technicznych jest nierównomiernie rozłożony: dajmy na to w Indiach, lepianki z gliny i nawozu sąsiadują z wieżowcami naszpikowanymi elektroniką.
Przeciętny nomada z Arabii Saudyjskiej, legitymujący się ilorazem inteligencji nieco mniejszym od swojego wielbłąda, posiada telefon satelitarny.
W Korei Północnej większość społeczeństwa opycha się trawą po to, by kilku kacyków mogło sobie pozwolić na atomową broń.
Do jakiej dziury nie wejdziesz i gdzie nie zajrzysz, widzisz podejrzliwców, nieufniaków i węszycieli, a wszyscy ci szpiegunowaci ludzie są zaflegmieni podsłuchami, kamerami przemysłowymi, chipami.
Są wyposażeni w jednakie metki, stroje, fryzury, kałasznikowy i reklamy.
Mają bidony, wiaderka, lekuchne butelki z masy plastycznej; cała globalna wiocha upstrzona jest jednakowymi dekoracjami: od Alaski po Madagaskar ciągną się bezmiary McDonaldów i nadruki pepsi na koszulkach z Chin.
Od tajnych lodowców na pustyni Hulajdusza po niewidoczne lasy deszczowe Islandii, mamy namiastki luksusu.
Mamy atomowe sposoby na udowodnienie, że panujemy nad florcią i fauną.
Powiodły się nam eksterminacyjne obozy i odfajkowaliśmy palący problem ludobójstwa.
Wyszło nam z efektem cieplarnianym i przeludnieniem, chodzimy w skórach owiec zżerających wilki.
Polujemy na cudze kły, wieloryby i lwy.
Nie obcyndalamy się z Puszczą Białowieską i wycinamy w pień wrażą deltę Amazonki.
Przymierzamy się do jawnego klonowania człowieka, a jednocześnie pchamy się na Marsa, by i tam zaszczepić swoje mózgowe osiągi i wykony.
Z jednej strony jedziemy, by chwalić się myślowym prostactwem, a z drugiej – nie możemy uporać się z nędzą i życiem na własnoręcznie skonstruowanej bombie zegarowej.
W miłej i rozkosznie jałowej atmosferze akademickich dyskusji, spędów i kongresów, przy stole uginającym się od zmodyfikowanej żywności, debatujemy o głodzie i zarobkowych dysproporcjach.
Umożliwiamy narodziny warunków do rozszerzania się stref powstawania konfliktów po to, by się im na zimno przypatrywać i mieć co zażegnywać, gdy się za bardzo przybliżą do naszych granic.
Dla uspokojenia wiotkich sumień tworzymy Komitety Zwalczające Niekonstytucyjną Etykę i Międzynarodowe Trybunały do rozkładania rąk i łagodzenia skutków własnych pomyłek.
A równocześnie brakuje nam elementarnej wiedzy o odrębnych obyczajach i temperamentach tamtejszych mieszkańców, o ich odmiennej kulturze.
Z premedytacją nie wnikamy w przyczyny takiego czy innego ukształtowania ich losów, ich historii i naukowych osiągnięć.
Ze złośliwą zajadłością nie chcemy mieć pojęcia o istnieniu państw, odrębnych wierzeń i ziem, które pacyfikujemy i ugniatamy na swoją modłę.
Na wzór własny, zapyziały, ponieważ jesteśmy przekonani, że tylko nasza kultura i religia zasługują na istnienie i tylko one warte są narzucenia światu, a inne powinny sczeznąć.
Tak to w aspektach mentalnego rozwoju jesteśmy duchowymi paralitykami.
Tum się rozmarzył: ech, gdyby nie było telewizji, atomówek, cybernetycznej pajęczyny i nagraniowych urządzeń w rzyci!
Do Australii jechało by się z pół roku.
A z powrotem, to najmarniej ze dwa, bo tyle do zobaczenia po drodze!
O Marksie, Leninie i pomniejszych Putinach nie byłoby wzmianek, bo zanim by trafiły pod moją strzechę, już byłyby nieaktualne.
Nie trapiłaby mnie informacyjne chaosy i natłoki zbędnych wrażeń.
Byłbym wolny od powierzchownego rozumienia świata.
Nie miałbym oczopląsu do obserwowania szybkich zmian i jeszcze szybszego ich porzucania.
Nie doskwierałaby mi zblazowana nuda i rącza dekoncentracja, ta programowa niemożność skupienia uwagi przez dłuższy czas.
Nie dręczył by mnie przymus pogoni za coraz to nowszymi wrażeniami.
Nie byłbym wielozadaniowym połykaczem doznań, w zamian zaś wolałbym być wczorajszym człowiekiem!

Lecz wykrzyczawszy to, co rychlej wycofałem się z niewczesnych marzeń, bo uświadomiłem sobie, że w takim razie i mojego felietonu by nie było!

Wnioski dwa
1
Komputer, to tylko narzędzie. Zależnie, jak i do czego używane, zdoła pomóc w byciu lepszym, albo może jeszcze bardziej ogłupić. Jednak by człowiek zmądrzał, potrzebne jest ZACHOWANIE RÓWNOWAGI pomiędzy jego mentalnym rozwojem, a wykorzystywaniem ułatwień w postaci nowinek technicznych.
2
To, że jest jak jest, nie stało sią TERAZ. Sęk w tym, że i w odległej przeszłości nie potrafiliśmy wyciągać z nie wniosków i nie popełniać tych samych błędów po raz setny.

Cv

Ostatnio czuł się mało rozrywkowo: medialne nośniki olewały go, na froncie rzeczywistości wiodło mu się pod wiatr, wszędzie było nędznie i dychawicznie, toteż jako zakompleksiony facet, odczuwał globalny deficyt pochwał; urwały mu się tłuste lata prerogatyw, zażył więc pigułki na odwagę i poszedł walczyć o utraconą pozycję.

Lecz odmówiono mu jakichkolwiek wyrazów współczucia. Stwierdził równocześnie, że stracił specjalne przywileje. Nikt nie schodzi mu z drogi, a przeciwnie, popychają go na niewinną szafę, trącają łokciem, nabijają i dają sójkę w bok. A kiedy idzie, pryskają na boki, zaczynają przestawiać go po kątach i ośmielają się prosto w nos, drwić z niego,
ośmielają się komentować, wykpiwać i podważać każdy jego krok i wszelkie posunięcie.

Z niego, co było niesłychane!

Naraz przestano mu się kłaniać, adorować, pić z warg każdą myśl. Nastąpił dla niego szarawy i mdły czas: różni tacy odesłali go ad acta. Jak to w pracy: zapomnisz wsadzić właściwą maskę, z mety tracisz kontrolę nad sobą i zamiast wyglądu szubrawca, pokazujesz światu twarz uczciwego człowieka. Trzeba się więc pilnować, stale baczyć, by nie chlapnąć byle czego, co trzeba dementować; pomylą się strony i po karierze.

Już nie dopuszczali go do udziału w lukratywnych przedsięwzięciach. Już nie był dla nich fundamentem, filarem i wyrocznią. Zatem odszedł. Salwował się wygnaniem z dotychczasowych immunitetów. Lecz jakkolwiek ratował się, jak mógł i umiał, to spostrzegł, że nowe czasy wymagają od niego nowej aranżacji.

Przedtem nie było dnia bez czapkowania: cięgiem gadało się o nim. Gdzie nie przebywał, witano go solonym chlebem, a delegacje robiły wyścigi o pierwszeństwo do obłapiania mu kolan.

Często trafiał do radia, a w telewizji siedział na okrągło. Praktycznie mówiąc zmieniał tylko pokoje z audycjami, tak że nieraz trudno było odróżnić go od prowadzącego program.

Pytano go o różne kierunki i trendy prowadzące gdzie bądź. Odpowiadał wtedy, snuł obleśne dywagacje, przypuszczenia, proroctwa i wizje. Krótko mówiąc, wyrażał troskę, zawieszał głos, w odpowiednich miejscach robił wielomówne pauzy. Udzielał wywiadów na tematy, które wydawały mu się interesujące, miotał poradami, mówił, jak żyć, jak pójść po rozum do głowy, słowem, zwierzał się, komu popadnie.

Nie stronił od plotek, insynuacji, niewyraźnych pomówień; specjalizował się w zdradzaniu przygód typów z określonych kół.

Zaś kiedy podróżował po prowincji, z pogardą patrzył na okoliczną dziatwę z transparentami, na cały ten wiwatujący tłumek składający mu hołd. Wtedy słyszał dosłowny furkot uwielbień. Spragnionym uchem łowił co lepsze kawałki entuzjazmów. Serce pływało mu w rozkoszach, omdlewało w uniżonych oklaskach, szmerkach aplauzu, niekłamanego podziwu i kaskadzie braw.

A teraz, gdy czekała go bryndza, zero przyjemności i zgrzybiałe uciechy, tym snadniej zachciewało mu się wrócić do gry, tym częściej marzył o powtórce z rozrywki.

Od momentu gdy postanowił że najwłaściwszą drogą dla niego jest uparte dążenie do odzyskania kariery, do ponownego osiągnięcia sukcesu, do bezkompromisowego i zupełnego panowania nad resztą ludzi, a co za tym idzie – do wszechwładzy nad mierzwą – poczuł się od nowa potrzebny.

Lecz zanim do tego doszło, zrozumiał, że musi posiąść taktyczną umiejętność sterowania zbiorową duszą, nagminnymi poglądami, odpowiednim kształtowaniem tychże; musi nauczyć się mówienia sprzecznego z myślą.

Spostrzegł też, że aby ów cel osiągnąć, powinienem zapoznać się z mechanizmami stosowanymi przez innych. Podpatrzeć już obecnych, już głośnych, już oswojonych z gadaniem od rzeczy, pełnymi garściami czerpać z takich, z którymi zdecydował się utożsamić.

Taktycznie i radykalnie zmodyfikował swoje podejście do życia: zmienił opcję, członkostwo i koncept. Odtąd był wolnym strzelcem jakichkolwiek idei: Nabożnym Ateistą lub pieczeniarzem w komży i jarmułce jednocześnie. Czym kto chciał.

Utrzymywał, że ma wymienne zasady, że od dziecka wierzy gorliwie w cokolwiek.

Na początek przyjrzał się sposobom, jakimi oblepli miejsca, w których zamierzał być. Obserwował je z daleka, ukryty za trybunami sejmowych wystąpień, które to wystąpienia obnażały ich umysłową mizerię i ostentacyjne prostactwo.

Znowu więc czuł się na właściwym miejscu.

I tak, cichcem, sprytem i bez nadmiernego wysiłku, osiągnął to, na czym mu zależało: miał diety, gabinety, poczciwe apanaże, przewodniczył niejednej spółce, piastował, zasiadał, bito mu brawko i otrzymywał owacje, działał na niwie, udzielał się po linii, na bazie i na polu.

Poddawał surowym analizom ich wystudiowane miny, mowę ciała, pewnego rodzaju metody bycia na luzie. A w trakcie tych analiz doszedł do wniosku, że mizeria, prostactwo, nonszalancja, rzekoma pustota ich zachowań, to tylko pozór, gra, technika, element szerszej układanki, zimny, wykalkulowany proces siłowego zaistnienia: oficjalna maska na doraźny użytek. Że kierują swoimi gruntownie przemyślanymi postępowaniami, te zaś są adresowane do potocznej publiki.

Oficjalne, stosowane z premedytacją, cynizmem, udawaną bezczelnością, różniły się od prywatnych, bez makijażu, źle widzianych na zewnątrz, odartych z widoku fleszy, wyposażonych w kostropatą codzienność; osobiste, wykraczające z łagodnych i sztucznych, populistycznych ram, nie miały nic wspólnego z dekoracjami medialnego teatrzyku.

Oddaleni od środków masowego rażenia, wolni od strojenia min i wypuczania klat, na urlopach, okazywali się interesującymi, skromnymi wrażliwcami, postaciami o niebanalnych poglądach. Lecz z chwilą gdy powracali do szpanowania i kabotyństwa, zaczynali dobrze płatny, zawodowy udział w przedstawieniu pod wezwaniem HUCPA.

Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się dawno nie używany i od nowa promienny uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to obciach i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić i zredukować do mało ważnego bycia łapserdakiem, może teraz, z nocnikiem w dłoni, zamiast z ręką w środku, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.

Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkie chude lata i ofiaruje swoim prześladowcom wdowi grosz niespodzianego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantelę karnawałowych podskoków.

ODWAGA PAPKINA

Ciężko to pojąć urodzonym dzisiaj, ale w uprzedniej epoce nie było życia tak bardzo uzależnionego od prądu, kabli i telefonów, od seksu z chipami, religijnego kultu świętego Pugilaresa, natrętnej wszechobecności kamer, niekoszernych portali czy ujeżdżania po nich. Nie istniał krzykliwy świat reklam, kupowania za darmo i tylu oszustw w pakiecie. Istniały za to sklepy handlujące kartkami na ocet.

Gier komputerowych czy laptopów z pozytywką nie wynaleziono jeszcze i być może z tego powodu żyło się ludziom prawie pełną piersią. Swobodnie, bez mała na wolnych obrotach. Internetu nie uświadczyłeś, komórki były jeno na węgiel, a kiedy na drodze popsuł się samochód, do najbliższego telefonu po pomoc drałowało się parę dni pod wiatr.

Bunt przeciwko władzy i marsze w obronie gwałconych praw człowieka kończyły się zimnym prysznicem: tak zwanymi ścieżkami zdrowia, a więc milicyjnym pałowaniem, represjami polegającymi między innymi na utracie pracy. Za wyrażanie poglądów niezgodnych z partyjnymi ustaleniami szło się do więzienia lub do krainy pasów i kaftanów na elektrowstrząsową resocjalizację.

Strach władał ludzkimi sumieniami. Nielicznym nakazywał postępować uczciwie, po rycersku, zgodnie z poczuciem sprawiedliwości. Lub podyktował większości zastraszonych ludzi bezpieczne kroki w rodzaju chowania głowy w piasek, siedzenia pod miotłą i dbania o uzębienie.

W odróżnieniu od dzisiejszych czasów, trzeba było ponosić konsekwencje swojej odwagi. Nie każdego uczestnika społecznego protestu było na nie stać. Dlatego była tak cenna i trudna.
Krótko mówiąc: choć na ogół wiodło się podławe egzystencje, to jednak jakoś się je WIODŁO. Co prawda nie istniały tak wielkie wądoły międzyludzkie i nikt tak ostentacyjnie nie chwalił się brakiem rozumu, jak dzisiaj, ale przyznać trzeba, że człowiek do człowieka miał ciut bliżej; łatwiej było mu znaleźć wspólną płaszczyznę, nawiązać kontakt, porozumieć się bez gróźb karalnych.

Nikt na tak masową skalę, anonimowo lub oficjalnie i w majestacie bezprawia, nie deptał cudzej inteligencji. Nie usiłował błyszczeć umysłową nędzą. Nie chlubił się cudzymi sukcesami, nie całował po swoim posągowym ego i nie wmawiał wszystkim naokoło, że białe to czarne.

Owszem, też zdarzały się wariackie wypowiedzi, ale nie wychodziły poza szpital.

Zatem był to zupełnie inny świat i nie można o tym zapominać: nie można do tamtych warunków przykładać dzisiejszych ocen.

Myśl tombakowa

Intelektualista nowej generacji posiłkuje się sformułowaniami zaczerpniętymi z brewiarza głupka po to, by tym dosadniej i uczeniej wyrazić dętą myśl, że nie ma nic do powiedzenia, a przy okazji, by jego wypowiedź wyglądała na mądrą.