Niebo błękitne nade mną, a we mnie
wspinający się po piszczelach mrok
hoduje hipotermię.
Nie poruszam się, wrastam między kamienie,
kaleczę samym staniem skórę i mięśnie,
przeciekam przez ostre krawędzie,
między korzenie, między ślepe stworzenia,
tam, gdzie jest bezpiecznie, aż na drugą stronę.
Póki nie jest skończone, póki jeszcze
nie zamarzło, nie zarosło, nie struchlało,
póki nie zaszło, nie pociemniało,
nie zagwieździło się i nie wypiszczało,
póki dzwon nie wydzwonił, a orszak nie odszedł,
póki gawrony i wrony, póki czas,
a ziemia jest ziemią, a słońce słońcem –
to nic. Nawet koniec
nie musi być końcem.