Mógłbym znaleźć to miejsce w nokturnie,
w którym krawędzie nie mają znaczenia.
Gdyby tylko Whistler malował mi noc,
nie biel, nie świst komet (no bo przecież świszczą).
Nie potrafię, jak on, dobierać kolorów.
To w gruncie rzeczy kwestia natężenia zmysłów,
krzyk ciszy (no bo przecież krzyczy).
Mógłbym znaleźć sobie jakiekolwiek miejsce,
ale miotam się w nowelecie, w nieustannym rondzie,
zamykam się w ramach przeciągłego dźwięku
i jak ofiara puszczyka nieruchomieję.
(No bo przecież nieuchronne jest zamknięte w obraz).