Odchodzą od swoich rodziców, raniąc
najbardziej własne życia. Nie zauważają
wracających kamieni,
ale orbity wcześniej, lub później, w końcu
zamykają elipsę bolesnym zdziwieniem.
Skąd się bierze w nich tyle nienawiści,
skąd w matce tyle miłości?
Znosi ten bunt z cierpliwością żółwia,
albo oceanu.
Nocą, kiedy nikt nie widzi, wyrzuca z siebie
jęk pękającego falochronu, rozbija przypływ
na miliardy kropel, które zdobią kryształkami soli
jej aureolę.
Wraz ze świtem wychodzi na brzeg. Wypatruje
rozbitej łodzi, czegokolwiek, znaku.
Chwyta się najmniejszej deszczułki,
zanurza dłonie w lodowatych spojrzeniach,
w stalowych grzywach dnia; jak brzytwy
uczepia się każdego uśmiechu.
Rozbite muszle nie szumią o swoim dzieciństwie,
nie opowiadają o szczęśliwych wyspach.
Ranią bose stopy, a one zostawiają swój ślad
na wilgotnej ziemi.
Do następnego przypływu,
do wyrzuconych w gniewie słów:
Nie chcę cię w swoim życiu!