Kurz

Widziałem cię na marach, moja droga, moja kochana.
Twój przyjaciel, mąż, stał tam, przy wezgłowiu trumny.
Nic nie zostało z dumy, bo i o jakiej dumie może być mowa?

Że w takiej sytuacji się nie płacze, że raczej
z kamienną twarzą, z pamięcią, z tym, przed tym
ostatecznym ołtarzem
zachować się należy z pokorą?

Na długo przed tą chwilą widziałem
śmierć twoją, która przysiadła,
nie chciała odejść. Było do niej wiele podejść:
każda noc zwiastowała koniec, każdy dzień
przepowiadał ***, ale nic się nie działo
do teraz.

Agonię rozpoczęłaś już dawno.

Dzisiaj nad ranem wreszcie, dzisiaj
powietrze jest takie niebezpiecznie ciężkie,
że gdybyś nie umarła, to upał
załatwiłby całą resztę.

Przez chwilę zrobiło się rześko, była burza.
Popołudniami lepiej nie wychodzić,
lepiej się skryć, ale dzisiaj

idziesz w kurzu ulicy, którą dopiero za pół wieku
pokryją asfaltem. Masz siwe włosy jak teraz,
masz wzrok uparty i serce zaparte.

Twój mąż wraca do domu po pracy w kopalni.
Ulica, uliczka, dukt – po obu stronach wiśnie,
opłotki, płoty.

Nad wszystkim powiewa coś jakby sztandar,
coś jak wspomnienie, coś jak

smak kurzu na ustach przy lekkim posmaku
truskawek z cukrem zalanych kwaśną śmietaną.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *