Archiwum autora: Marek Jastrząb

Ruch, to zdrowie!

Dbamy o siebie tyle, co nic. Leczymy się incydentalnie. Ruszamy się niewiele. Przeważnie siedzimy. Jeżeli stoimy, to tylko w korkach.

W pracy odwalamy robotę przyspawani do dwóch urządzeń: krzesła i komputera. Po pracy jedziemy do domu. W domu siadamy przed telewizorem i czekamy na obiadek. W przerwie na rozruch pudła z nowinami, bierzemy z lodówki zgniłą wodę nazwaną pepsi oraz na przekąskę – nędzne kilo frytek.

Po godzinie rajskiego tycia przed ekranem, stara od garów wnosi talerz ociekający cholesterolem i z kanapy przemieszczamy się na krzesełko przy stole. Telewizor ma wygódkę w postaci pilota i nie musimy odrywać się od ukochanej kiełbaski, by zastąpić program o diecie – cud, programem o kurczakach z ropy naftowej.

Okno w pokoju mamy szczelnie zamknięte, bo słyszeliśmy w reklamie, że zepsute powietrze ma niszczący wpływ na frekwencję naszych wągrów, a cyrkulacja zaduchu zlikwiduje nam hemoroidy.

Czytaj dalej

MARCEL PROUST

Plezantropowi, Sławomirowi Majewskiemu, czytelnikowi twórczemu, człowiekowi bez przerwy udowadniającemu podobnym do mnie patałachom słowa, że niekiedy warto pisać.

M. Jastrząb (Owsianko)

…to, co dostrzegamy na horyzoncie, nabiera tajemniczego ogromu i, jak nam się wydaje, zamyka się nad światem, którego nie zobaczymy już nigdy; a jednak posuwamy się naprzód i niebawem to już my jesteśmy na horyzoncie w oczach pokoleń będących za nami; a tymczasem horyzont się cofa i świat, co wydawał się skończony, rozciąga się dalej.

Marcel Proust „Czas odnaleziony” PIW 1979 str. 901

I

Człowiek noworodkowy, prowizoryczny, jeszcze nie wiedzący, na czym polega życie wśród innych, jest pewny siebie i swoich zapatrywań, radykalny w nich i autorytatywny w ich wygłaszaniu; chce zmieniać, osądzać, ulepszać świat, nie dając mu w zamian nic, poza gołosłowiem swojego sprzeciwu. Celesta odwrotnie; intuicyjny Sokrates, z pokorą i na każdym kroku stwierdza, że wie, jak mało wie. Gdyby ludzie tacy jak Proust mieli swoje Celesty, ilu można by było uniknąć nieporozumień i ilu oszczerców straciłoby fach; szkoda, że nie zabrała głosu wcześniej.

Gdy zjawiła się na trochę, było rzeczą naturalną, że zostanie na dłużej, tak jak rzeczą najzupełniej naturalną było dla niej to, że Marcel żyje niezgodnie z jej przyzwyczajeniami: zasypia, gdy inni wstają, wstaje, gdy inni kładą się na spoczynek. Pochodzi ze wsi. Ma 21 lat, gdy zostaje przy Marcelu. Dopiero zaczyna rozglądać się po życiu, ale chce je poznać, jak najwięcej i jak najlepiej chce w nim być.

Jest mężatką; jej mąż pracuje u Prousta też. Jest kierowcą taksówki pana Marcela. Jej dotychczasowe, uregulowane życie, ulega zaburzeniu. Bez wielkiego żalu, spontanicznie i niezauważalnie dla siebie – rezygnuje ze starych nawyków do wczesnego wstawania, z coniedzielnych wypraw do kościoła. Dziwna fascynacja osobowością pisarza wywiera wpływ na nią tak ogromny, że nie odczuwa tęsknoty za poprzednim życiem, którego się dobrowolnie wyrzekła. Dziwna? Zastanawiam się, czy gdyby nie szczęśliwy traf, przypadek nazywający się Celesté Albaret, znalazłby drugą taką oddaną duszę, drugie tak mu wierne serce, kobietę zachłanną na życie przy nim, zastępującą mu matkę i będącą dla niego córką jednocześnie? Była to miłość, jaką przeżyć chciałby każdy, miłość nieczęsta i powiedzieć o niej prawdziwa, to nie powiedzieć o niej niczego.
Czytaj dalej

P o n i e d z i a ł e k

P o n i e d z i a ł e k

I M P U L S ,  by zobaczyć, co zmieniło się w mieście, zaskoczył go. Dawno już niczego nie pragnął i do niczego nie dążył; obrzydło mu rozumienie ludzi, którzy nie odpłacali mu tym samym, którzy nie odwzajemniali mu się bodaj minimalną próbą wniknięcia w jego charakter.

2

Przemieszkiwał hen pod samiuśkim lasem, za docierającym i tu, niekiedy cichym, a niekiedy natarczywym echem życia, w miejscu idealnym dla mizantropów,  co miało swoje niewątpliwe plusy i minusy.

Minusów jednak miało mniej, gdyż ze względu na odległość i trud, z jakim pokonywało się dystans uwalniający go od metropolii, w odosobnieniu tym czuł się lepiej niż ci, co do niego trafiali. Dziękował więc za spadkową chatynkę, dziękował za istny pałac umożliwiający mu powrót z wiecznego rozdrażnienia.

Przedtem nie zajmował się domem, nie troszczył się o to, co się w nim dzieje, nie poświęcał mu czasu, lecz gdy go odziedziczył, gdy stał się kawałkiem podpiwniczonego dostatku, nie było rzeczy, której by dla niego nie zrobił; zdał sobie sprawę, że poprzednio prowadził jedwabne życie idioty, osobistości przegranej, zrezygnowanej.

Przedtem do wszystkiego się przyczepiał, chciał o wszystkim decydować, na wszystko mieć wpływ, nie cierpiał krzyków, podniesionych głosów, nawet szeptów nie w porę; teraz mało co go interesowało, teraz chował się przed  problemami, które przestawały rozwijać się zgodnie z jego przewidywaniem. Był z nich wyłączony, był na krańcu tego, co go jeszcze pasjonowało, jakby zakończył w sobie pewien maniakalny etap doświadczeń i rozpoczął nowy, był elementem porzuconej  rzeczywistości.

Przedtem  zapowietrzał się, a kiedy się wykrzyczał,  przechodziło mu całe to napięcie i zaczynał z innej beczki. Skruszony, uwolniony od zalewającej go krwi, od wypełniającej go wściekłości, wnikał we własny świat, by, coraz rzadziej i coraz bardziej niechętnie,  pokazywać się na zewnątrz.

A dzisiaj przyznawał się do swojej niecierpliwości: uwidoczniona i znana prawda o niej, była zaledwie fragmentem, częścią niewyznanej i obiektywnej, wyimkiem prawdy z pewnością nie tłumaczącym go z zacietrzewienia, z rozdrażnionego, cholerycznego reagowania na otoczenie.

Tak o nim myślano, a on, z różnych przyczyn, nie chciał zmieniać im krzywdzącej go opinii; bo choć gdy po chwili niekontrolowanego wybuchu, miotania najgorszymi cholerami, a czasem, nie trzymającymi się kupy oskarżeniami – przenosił się do swoich spraw, cichł i sprawiał wrażenie skruszonego.
Czytaj dalej