Niech umiera w cierpieniu, kto nie zaznał bólu,
niech nie cierpi nad miarę, komu dopiekło, styrało.
Nazbyt lekko się mają, zbyt ciężko odchodzą
dni karawany płochliwe. Pustynie
bez oznaczeń, bez stygmatów, blizn, ścieżek
przez czoła gładkie, dłonie bez piętna,
nie spłowiałe z czasem kolory.
Noce natomiast są krwawe.
Przez nie idą pochodnie, długie noże, zamęt.
Każda sekunda rozrywa mięśnie kłem,
pazurem wdziera się głębiej
i pozbawia kości.
Chwile rzucają się z mostów,
minuty czekają na osobowy z Kielc.
Leżą na szynie lewej, przytulają prawą.
Godziny nie mijają, lecz się odurzają
do nieprzytomności utrwalając wieczność
w poderżniętym maju.
Tygodnie, wkrótce lata, wszystko jest na pozór
inne, przesycone tobą, całe epoki
trawą zarosłe, zdziczałe.
Boli, ale jak pięknie w tym przeklętym sadzie
dojrzewają jabłka, jak ładnie spadają!
To nic, że zatrute.