Usuwam podłogę, kolejne podłogi, fundamenty,
aż do jądra ziemię, litą skałę. Zdejmuję płaszcz,
stoję.
Pozbawiam przestrzeń sufitu, kolejnych sklepień, chmur;
nie ma atmosfery w przestrzeni nagich ścian.
Zdegradowało się wszystko. Już nawet pojęcie
mnie o mnie i we mnie nie jest niczym więcej,
niż cząstką w wielkim akceleratorze.
Czym tu zmierzyć lichą pozostałość nadziei
na bycie czymś ważnym? Zawieszeniem głosu,
rozpostarciem rąk, prędkością spadania?
Dlaczego jeszcze oddycham, jeśli nie na szczęście?
hm … totalne zwątpienie sens otaczającej przestrzeni a właściwie nie przestrzeni a jej wypełnienia
nawet w poincie totalny brak optymizmu choć iskierki
chociaż:
“Dlaczego jeszcze oddycham, jeśli nie na szczęście?”
dziękuję, Mirku 🙂
Szukanie spokoju w ciszy.
Oddycha, nie oddycha, oddycha – na szczęście.