Upiększanie realizmu

Zacznę od Kongresu futurologicznego, opowiadania Stanisława Lema pochodzącego z tomu o tytule Bezsenność. Napisane w latach siedemdziesiątych poprzedniego wieku, w epoce oczekiwania na lepsze czasy, aktualne jest i w tym stuleciu. Lecz choć napisane w sposób prześmiewczy, to nie jest to śmiech bezrefleksyjny. Jest utworem nietuzinkowym, bo zachwycającym odkrywczością językowych sformułowań; to arcydzieło warsztatowej sprawności, które stanowi ostrzegawczy komentarz do horroru dzisiejszego czasu. Przestrogę przed upiększaniem niewygodnych realiów świata. Przed procederem zastępowania prawdy o nim za pomocą fałszu.

Równie dobrze mógłbym rozpocząć od innych książek ulubionego autora. Zresztą nie tylko mojego, bo wielbicieli kunsztu Stanisława Lema liczy się w milionach; nakłady jego przetłumaczonych dzieł biją rekordy popularności.

Wydawałoby się więc, że za ich znajomością podąża lekturowa percepcja. Niestety; za często coś się nam tylko wydaje: to, że Lem jest czytany i nadal podziwiany, nie oznacza, że jest dogłębnie rozumiany. A zwłaszcza, że wyciąga się z jego tekstów jakieś sensowne przestrogi. Przeciwnie: czyta nader powierzchownie. Powiedziałbym nawet, że nie tyle czyta, co wertuje od niechcenia. Pilnie wyławia się kawałki popychające akcję, starannie wydobywa z fabularnych trzewi co rzadsze, lub co zabawniejsze miejsca, a skwapliwie pomija części ciężkostrawne w odbiorze. Treści zmuszające adresata do wysiłku. Do niewdzięcznej pracy nad samodzielnym wyciąganiem wniosków z lektury.

Był w moim życiu podobny epizod: pasjami czytałem fragmenty z dialogami, natomiast ochoczo pomijałem gęste i usypiające partie z opisem przyrody. Ale ta pryszczata przypadłość opuściła mnie razem z mlecznymi zębami i teraz mam ochotę na degustację całości. Na poznanie powodu, dla którego książka została napisana: ciekawią mnie myśli zaklęte w jej przesłaniach.

Frapują mnie też jego dzieła popularyzujące naukowe podejścia do przyszłości. Filozoficzne rozmowy z adresatem. A także skonfrontowanie jego utworów z lekturami innych literatów.
*
Pierwszoplanowym herosem jest Człowiek, podróżnik po planetarnych wertepach – Ijon Tichy, drugim – wszechobecna chemia w roli wybawicielki od katastrof, masowe stosowanie halucynogenów, zastępników, retuszowców i zagłuszaczy smrodu: ekumeniczne pigularstwo stosowane na szeroką skalę.

Wszystko to razem wzięte i podniesione do entej potęgi, było uniwersalną odpowiedzią na demograficzny kataklizm, było jedyną w swoim rodzaju receptą na nieuchronną, ogólnoludzką zapaść: chemia w społeczeństwie przyszłości, wpływała na każdą dziedzinę ludzkiego życia: sterowała nim i decydowała o kształcie podejmowanych działań.

Bohater przebywa w krainie uszminkowanej szczęśliwości. Nie ma wojen, ludzie są wobec siebie uprzedzająco grzeczni, żyje się wielokrotnie, dzieci uczą się czytania i pisania poprzez zażywanie ortograficznych syropów, prognozę pogody ustala się z miesięcznym wyprzedzeniem i w drodze głosowania, nie trzeba chodzić do szkoły, bo wiedzę zdobywa się doustnie: zażywając płyn z odpowiednim podręcznikiem. Lecz za efekt zbyt chciwego przyswajania uczoności, trzeba zapłacić braniem środków na przeczyszczenie wyobraźni, gdyż ubocznym skutkiem zażywania wizji jest posiadanie fizycznych defektów. Np. rozedmy płuc, łuszczycy, świerzbnicy i dorodnego ogona.

Opisywany przez Lema świat składa się z przesłon maskujących faktyczny widok rzeczywistości. Miraży poukładanych w piętrowe warstwy, które mieszając się, łączą nawzajem, a jedna stanowi podszewkę drugiej. Żadna z nich jednak nie jest ostateczna, bo za każdą spodziewać się można następnej.

Ijon Tichy, który znalazł się w nim w wyniku zaproszenia na kongres futurologiczny, gubi się w domysłach, plącze w przypuszczeniach, sam sobie zadaje pytania o to, gdzie jest na pewno i czego doświadcza naprawdę. A natykając się na egzystencjalne zagadki, udziela sobie odpowiedzi, że nie wie niczego konkretnego. I, tęskniąc za utraconą przeszłością, nieprzerwanie zastanawia się, dokąd zmierza ten przyszłościowy świat.

W jego nowym otoczeniu trwa ciągły proces zmian: ewolucyjne i rewolucyjne wrzenie, powtarzająca się modyfikacja ulepszeń, nieustanne wzbogacanie, udoskonalanie, przeróbka kształtów świata rzeczywistego i dopasowanie go do stale pogarszających się wymogów chwili. Tak zmoderowane realia były iluzoryczne, bez przerwy kreowane od nowa, istniały jako rezultaty urojonych zrządzeń losu i odległe pogłosy fikcyjnej realności.

Była to utopia. Niewykonalna, stworzona w oparciu o mylne założenia. Było to ulizane piękno, które w swojej ukrytej istocie stanowiło przerdzewiałą konstrukcję. Wedutę nasyconą dychawicznym narodem. Bo prawda była taka, że w tym świecie panowały gigantyczne biedy i monstrualne przeludnienia. Nagminnie występowały aprowizacyjne braki, szwankowały materiałowe fabryki, a produkcja czegokolwiek znajdowała się w stanie agonalnym.

Wyjściem był kamuflaż, udawanie, że istnieje to, czego nie ma. Życie bez zmartwień było więc iluzją: zamierzona konstrukcja okazuje się konglomeratem niepożądanych zjawisk, samobójczą próbą zaradzenia przeludnieniu, rozpaczliwym spektaklem poronionych usiłowań. Festiwalem zmarnowanych szans. Odwieczną ilustracją konfliktu praktyki z idealistycznymi założeniami. Stworzona rzeczywistość była zlepkiem sterowanych wymówek, monstrualną manipulacją, mętnym usprawiedliwieniem, sofistycznym tłumaczeniem porażek przekuwanych w sukces.

W istocie ten idylliczny krajobraz był następstwem działalności psychotropów. Rezultatem zażywania proszków, mikstur, legumin i aerozolowych specyfików rozpylanych w zatrutej atmosferze: na spełnienie zachcianek podawano właściwą miksturę, a wywoływanie odpowiedniego nastroju wśród ludzi, było fraszką: wystarczało rozpylić w powietrzu odpowiedni specyfik, by zamiast społecznej rewolucji wybuchł opętańczy entuzjazm.

Ów świat miał postać upiorną, a pętający się po nim ludzie nie byli grzeczni, niczegowaci, przyjemni w obyciu. Nie żyli w luksusach i dobrobytach, tylko w zamaskowanym ubóstwie. Na skutek przewlekłej wegetacji i w efekcie częstego zmartwychwstawania na życzenie, ich fizyczny wizerunek przypominał szpetny magazyn liszajów i odprysków nadgniłego ciała.

Lecz ten wygląd zroszony był chemikaliami, zapachowymi dolepszaczami cuchnących i rozkładających się ciał. Rozkosznymi woniami dającymi złudzenie bycia w środku sielankowego konterfektu.

Terytorium, stworzone przez pisarza, przenosi adresata do sztucznej krainy miraży; zamiast miejsca do elizejskiego życia, postacie otrzymują farmaceutyczne złudzenia. Nie są to zadowolone sylwetki przechadzające się ulicami ekskluzywnych metropolii, wysportowane, tryskające zdrowiem i opalone postacie, lecz sapiące, zgrzybiałe i zatęchłe ludzkie zjawy galopujące w atrapach nowoczesnych samochodów. Marionetki składające się z protez, pasów przepuklinowych i ortopedycznych wihajstrów.

Przedstawianie ruin jako enklawy powszechnej szczęśliwości było fikcją lecz fikcją zamierzoną. Prowokowaną rozpadem świata i deficytem miłosierdzia wobec ludzi. Źle pojęty humanitaryzm nakazywał zatajać przed mieszkańcami wiadomości o niezmyślonej liczbie ludzi i o rychłej, a nieuniknionej zagładzie planety.
*
Fantastyka, to dla Lema dekoracja: kosmos jest na Ziemi. Dlatego książki autora Cyberiady sprowadzają nas na ziemię; na pierwszym miejscu nie są więc ciała niebieskie, próżnia i gwiezdne pejzaże, ale bliźni. Bliźni zmuszeni do podejmowania nierównej walki z Naturą.

Nie buńczuczny zuch, zwycięska i pyszałkowata figurka wyrwana z komiksu, jest dla niego źródłem zainteresowania, tylko zwykły człek w przeciętnym opakowaniu. Niejednokrotnie groteskowy, częstokroć doskonały inaczej, lecz zwykle górujący rozumem nad elektronicznymi fetyszami; na przykład w niezapomnianym Solaris lub w utworze Eden godzi się na porażkę człowieczego intelektu. Świadomie rezygnuje z walki z Niepokonaną Naturą i uznaje ograniczenia ludzkiej wiedzy.
*
Myślę tu o pisarzach zajmujących się przyszłością jako konsekwencją teraźniejszości. Przeważnie są to epigoni, kopiści zdolni do powtarzania nośnych wątków. Niezdolni jednakże do wyjścia poza już zastosowane i stale te same, schematyczne wątki, standardowe rozwiązania, niezmienne obrazki z wrogimi obcymi (reguła, czy prozatorskie wygodnictwo sprawiają, że obcy portretowani są jako nieprzyjazne maszkary. Figurynki przebiegłe i złośliwe, które swoją wyższą inteligencję wykorzystują w niecnych celach zawłaszczenia naszej biedy), portrety złych i dobrych czarodziejów, stworków z laserowymi mieczami, natłoki galaktycznych wojen o pietruszkę, chaos i kolejną degenerację.

Zapanowała wściekła moda na nieustanne kreowanie wymyślonego świata, maniera zabudowy przestrzeni nasyconej magią, cudownością i uproszczonymi rozwiązaniami. Bajkowe miejsca przedstawiane w identycznej scenerii, wiążą się z tymi samymi zachowaniami opisywanymi podobnie; sztampowo, stereotypowo, banalnie.

Akcja tych prefabrykatów przeniosła się w inne rejony. Już nie dotyczy Ziemi, lecz obejmuje różnorodne, nieistniejące konstelacje. Lecz mimo zmiany czasów (bardzo odległe lata) i pomimo zaopatrzenia bohaterów w nadprzyrodzone umiejętności, zmieniła się w nich tylko – dekoracja; problemy zostały te same: te same dylematy, stare nawyki i przesądy ludzi szwendających się po niewyobrażalnie odległych galaktykach.

Towarzyszy nam bezmyślne mnożenie nieistniejących, a identycznych bytów; o wyobraźniowej nędzy popełniania podobnych „dzieł” świadczy to, że nawet stwory z gwiazdozbioru oddalonego o miliony lat świetlnych od planety Ziemia, mają problemy podobne do naszych: te same historyczne uwikłania, dworskie intrygi, tytuły szlacheckie i walczą o to samo (np. o podatki w „Gwiezdnych wojnach”).

Tym sposobem znajdujemy się w „nowym”, lecz jakże epigońskim środowisku nierealnego świata. Zjawisko to nazwać można zniwelowaniem głębszych myśli. Refleksji, wrażeń, sposobów widzenia. Rezygnacją z niepowtarzalności człowieka. Zrównaniem go z pozostałymi indywidualistami i zmajstrowanie „indywidualisty w tysiącach egzemplarzy”.
*
Współcześni fantaści zadowalają się kostiumem, a homo sapiens, to dla nich dodatek do fabuły; kontentują się malowaniem przerażających obrazów z nadciągających bitew pomiędzy astralnymi koboldami; brakuje pisarzy – kontynuatorów lemowskich przemyśleń. Twórczych naśladowców wyciągających wnioski z np. Summy technologiae, kluczowego, filozoficznego eseju o cywilizacyjnych rozdrożach. Jakkolwiek wydana w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, do tej pory cieszy się wzięciem naukowo uzasadnionym profetyczną zawartością. Cieszy się niezmienną poczytnością u tych, co trudnią się używaniem logiki.

Odczuwa się brakuje pisarzy zdolnych dźwignąć temat człowieka zmagającego się z naszymi aktualnymi problemami. Jak choćby przeludnienie, klimatyczne perturbacje czy głód. Lecz zamiast tego można zaobserwować kłębowisko jego naskórkowych powielatorów zapominających, że Historia, to proces, z którym nie trzeba się godzić.

Przeciwnie, należy próbować zmienić jej wpływ na przyszłe wydarzenia. Nie wolno poprzestawać na banalnym stwierdzeniu, iż ma jedynie odzwierciedlać koszmarny stan rzeczy, gdyż obowiązkiem futurysty jest wyjść z propozycją zmiany jej kierunku.
Brakuje pisarzy, których wizja czekającego nas jutra przedstawiona byłaby jako czas zdeterminowany ziemskimi wstrząsami.
*
Od czasu genialnego Tolkiena obecni autorzy nie wyłabudali się z kopiowania jego dokonań. To samo rzec można o Lemie.

Fantastyka zrezygnowała ze ścisłości wyrażania myśli. Z naukowego podejścia do fabuły. Za to z ekspansywną werwą skupiła się na baśniowych przygodach głupkowatych zjaw. W ten sposób, kosztem logiki i zamiast fantastyki naukowej, na miejsce zarezerwowane dla mądrych, wskoczyła jej populistyczna odnóżka: Fantazy. Tu przytoczę słowa H. Heinego: „...pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu, był wielkim poetą, ale następny był cymbałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *