Film, to nie życie; bohater z ekranu, strzelający z półobrotu; wraca na rodzinne łono, by dokończyć dzierganie szalika. Reżyser ciśnie go, by się wykazywał, odznaczał, wiódł prym, błyszczał tam i sam. Nie chce na planie ciepłej kluchy, pokornego cielaka ssącego dwie krasule. Faceta mdlejącego ze strachu na widok trupa w szafie. Pragnie macho stawiającego czoło problemom, a nie dupka zwiewającego w krzaki za lada podmuchem zagrożenia.
Natomiast zarysowany tu gostek preferuje spokój, ciszę, pastelowe klimaty i wodne farby. Tryska dzielnością jedynie podczas filmowego seansu. Seansu pełnego niespodziewanych niespodzianek, szybkich zwrotów akcji, huku petard, martwych zwłok i chrzęstu popkornu. W domu, oderwany od reżyserskich wymagań, uwielbia natomiast dzierganie przy naftowej lampie.
Sytuacja, w której się znalazł, godna pozazdroszczenia jest nie bardzo. Pilnowano, by nie zawiódł. Bez opamiętania wrzepiano mu w mózgownicę, że ma być powściągliwy w emocjonalnym ujadaniu. Bez przerwy szturchano go w ambicję, deptano mu po odciskach, on zaś, z dalekiego daleka obserwował, co przydarza się takim, co to nadal są fabularnymi bohaterami w przyciasnych gaciach w różowe słoniki.