Święto zarzynania owiec

Zdawało mi się, że śnię sen żałobny.
Do drzwi zapukał cień. Na dzień dobry
wdarł się, rozłożył, na lampie zwiesił chałat.
Bez słowa wyjaśnienia, bez cienia wątpliwości,
uczepił się myśli, omotał czasy przyszłe,
tak się rozgościł, jakby wpadł z wizytą
przyjaciel.

Zacienił sobą teraźniejszość i przeszłość.
Był tutaj od zawsze? Ten gość,
ten zupełnie ktoś-nie-ktoś
kazał mi spojrzeć swoimi oczami.

Zanim się obudziłem, byłem już
po czterdziestce. Widziałem

stare ręce matki, po tym, jak ją okradli,
same mówiły, że one same, że nimi samymi –
na nic;

zaczerwienione oczy ojca, nuta obłędu,
kiedy kolejny raz stracił wszystko –
za nic;

w nich siebie, z nich siebie, malowane
na kruchym szkle, na pożółkłym papierze –
nic więcej.

Dziecię, chłopcze, któryś jest we mnie,
jako i ja jestem w tobie, idą z wizytą
pasterze. To nie świt blady, nie
gwiazda poranna – ostrzą już długie noże.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *