Jacy byliśmy, jacy mali jak kamyk, jak źdźbło?
Jacy byliśmy, kiedy wielka woda czasu
dała nam połysk i słój i zło imieniem człowiek?
Dla naszych nóg otwarły się drogi,
dla naszych rąk zamknęły się morza.
Ugięły się chmury pod nami, rozstąpiły błękity.
Wymyśliliśmy wygodne wymówki tak prawdziwe,
że śmierć w ich imieniu to doprawdy błahostka.
Więc nieśliśmy ją z dumą i dla zgrozy
na chorągwiach, proporcach, sztandarach
i w wypalonych oliwnych dzbanach
naszych pustych serc.
Uklękło przed nami niejedno miasto,
co miało kolana uklękło.
Upadło przed nami niejedno państwo.
Umilkły pieśni i psalmy.
Dziś tylko nadobne skorupy po pisklęciu,
tylko ślady na wodzie, kamień na drodze.
Ty, który się wyklułeś z kosmicznej czeluści,
jakim imieniem mam cię czcić, jakim laurem
przystroić włos i skroń, przed jakim ołtarzem
spotkam cię i milcząc zrozumiem
każde ze słów, których nie wypowiesz,
rozpoznam każdy gest i każdą myśl twoją
odczuję jak swój najgłębiej ukryty ból?
Jacy będziemy, kiedy ucichnie wiatr?
Jacy będziemy, kiedy ciemność
wyśle z poselstwem swoje długie cienie?
Jak zabrzmi ostatni dzwon?
Na imię mi potworność.