Chciałem się wznieść, ogrzać w słońcu,
choć prawdziwym celem i tak była ucieczka.
Zawierzyłem ojcu. W końcu, bo nie od razu
zrozumiałem, że na obraz i podobieństwo,
na przekór prawom, bliżej chmurom, niebieskim
ptakom.
Teraz, kiedy już jest po wszystkim, prawie
zapomniałem, że nie można pozbyć się cienia.
Kiedy była noc, było jakby prościej, choć
to tylko przygodna rozumowi iluzja.
Zaświeciło, zabłysło, rozgorzało i jest.
Żadne potem.
Lotem, nie ziemią się żyje. Obłokiem, powietrzem,
nie kamieniem karmi. Marniej być zamarzniętym
oddechem, ale być może – zabawniej? Bo ile
można powstań, padnij na rozkaz, bez?
Myśleć syntetycznie, ale bez polotu, to i
bez upadku – bezkarnie.
…to prawda;
jak ja Ci zazdroszczę widoku na ziemię….
/widzę, że właśnie jesteś; pozdrawiam Cię, niestety już śnieżnie/
pozdrawiam również 🙂
taaak…. ten widok na ziemię może być również przekleństwem…