Reminiscencje

Dickens, znany z pisania o ukrzywdzonych dzieciach, w domowym zaciszu okazywał się dla nich tyranem. Rousseau, zwolennik wychowania poprzez naturę, w życiu prywatnym pędził życie perfekcyjnego niechluja. Gorki, wazeliniarz i wrażliwiec jednocześnie, na zawołanie lejący krokodyle łzy, podczas wizyty w jednym z obozów pracy opisywanej przez Sołżenicyna, wysmażył dziękczynną laurkę pod adresem oprawców. Inny artysta z tej samej oślej łączki, wszechstronny wariat o ksywie Stalin, do obecnej chwili jest wielbiony przez tłum. A dlaczego? Odpowiadam bez zwłoki: a dlatego, że niewielu pofatygowało się zapoznać z jego prawdziwą fizjonomią, wielu natomiast przesiąkło oficjalną propagandą.

O czym świadczą te przykłady? O naszym oddzielaniu twórcy od utworu. O różnicy pomiędzy tym, co tworzy na publiczny użytek, a tym, kim jest w domowych paputkach.
*
Autor pisze, a CZYTELNIK zastanawia się, gdzie ta kula i gdzie ten płot. Jednym słowem, puszcza się na intelektualne wygibasy, czyli interpretuje, analizuje, na serio wyjaśnia sobie, jak pojął to, co zrozumiał z tekstu, albo, czego nijak z niego nie kapuje.

Z szacunku dla słowa, z niedzisiejszego przyzwyczajenia do teorii mówiącej o tym, że utwór powinien skłaniać mnie do zadumy i pomóc mi widzieć świat nie takim, jaki jest, ale takim, jaki powinien być, rzadko kiedy zachwycam się współcześnie pisanymi. Choć obecny twórca opiera się przed stopieniem w tło z ferajną piewców nieudacznictwa, choć pragnie uchodzić za barda własnych przemyśleń, to jego wysiłki idą w gwizdek: dołącza do grona wrażliwców na skróty i jest kolejnym, stadnym indywidualistą epoki, która skończyła się, nim zaczął o niej pisać.

Zdarza się, że gdy autor tekstu zaczyna wsłuchiwać się w słowa ludzi oceniających jego robotę, ulega sugestiom i nagle widzi w tym, co napisał takie ich znaczenia, których przedtem nie dostrzegał. Ogarniają go więc wątpliwości, czy to, co wyraził, odpowiada rozumowaniu czytelnika. Że zaś każdy czytelnik ma prawo do własnych interpretacji, a rola autora kończy się w momencie napisania, problem odbioru nabiera osobliwego znaczenia.

Stara to prawda, że tekściarz nie wie, co napisał. A nie zdaje sobie sprawy, bo siedzi wewnątrz i brakuje mu dystansu. Jeżeli z grubsza umie powiedzieć o nim cokolwiek, to przeważnie opinie jego będą bardzo tendencyjne.
*
Nie ma nic żałośniejszego, aniżeli widok wesołka; swoim chimerycznym optymizmem wyprowadza w szczere pole niejednego wyznawcę posępności. Gdy uspokojeni zatroskani zostawiają go, widzi, że stosowane przez niego metody rozwiązywania problemów, to stary zwiastun naiwnej wiary w to, że nie wydobyte na jaw marzenia same wylezą ze skorupy, same z siebie zostaną odwzajemnione. Lecz jednak, niestety wie, że ponieważ są za szczelnie ukryte, nikt poważny nie zechce trudzić się ich zrozumieniem.

Rankiem, gdy wstaje, wolniutko dochodzi do pełni władz umysłowych. Natomiast w niespiesznych obrzeżach południa zaczyna się u niego proces odwrotny: odchodzenia od zmysłów. I ten proces martwi go na dłużej, bo razem ze świadomością dociera do niego pytanie o to, kim jest naprawdę.

Przecież jego rozpędzony optymizm nie ma żadnego umocowania w rzeczywistości. Wszak wyczuwa, że uczestniczy w grze o niewyjaśnionych zasadach, że nawet w środku nocy, wyrwany z krzyków, demonstruje, ze sztucznym uporem, że jest mu nieźle, wstrząsająco świetnie, niczego mu nie trzeba, niczego nie żąda i na wszystko się godzi, przy czym bucha z niego wręcz obrzydliwa pewność, że to, o czym bzdurzy, jest zgodne z tym, co o nim sądzą.
*
Tylko publikacja na poziomie drukowalności gwarantuje, że nie utoniemy w gównie. Przesyt likwiduje wrażliwość, gdyż to, co miało wstrząsać i budzić kontrowersje, prowokuje do rechotu i znieczula na świat; staje się smarkozielonym frazesem, wyrażając się językiem Joyce` a.

Joyce pozostawił po sobie dzieło nieprzemijającej wartości, nowatorskie i awangardowe naprawdę. Jeżeli tworzenie Ulissesa miało sens wczoraj, to dzisiejsze wyroby jego naśladowców są produktami cokolwiek zbędnymi.
*
Najtrudniej dyskutować z uodpornionymi na zapoznanie się z historią literatury. Znaczna część obecnie piszących sądzi, że odkrywa Amerykę, podczas gdy zamiast rozwijać i wzbogacać myśli swoich poprzedników, powiela ich dokonania.
*
Jerzy Putrament, towarzysz menda uważający się za literata, chwalił się, że co napisze, to od razu jest wspaniałe, a kto wie, czy nie wiekopomne. Toteż miotał swoimi tekstami jak jaki grafoman z językową cieczką. A taki Lowry – cyzelował, dopieszczał każde zdanie, akapit, rozdział i nigdy nie był do końca zadowolony z tego, co napisał. A pisał latami.

Jego proza, jak u Joyce’a, ciągle ulegała modyfikacjom. Miał, np. 20 wersji jednego zdania. Poszczególne fragmenty np. pierwszego spajał z najlepszymi fragmentami np. 18 i powstawało coś niepowtarzalnego. Hemingway pisał na stojąco jak Settembrini przy pulpicie. Bolał go kręgosłup, więc nie był wylewny. Za to przy adiustacjach rozsiadał się na piernatach i w tej wygodnej scenerii oddawał się stylistycznym szlifowaniom i kropelkowym degustacjom.
*
Kiedyś nie odczuwałem tak silnej potrzeby pisania. Cały ten harmider z publikowaniem wydawał mi się niekoniecznym dodatkiem do gnuśnego leżenia na kanapie. Teraz jednak uważam, że nie pisząc, pozbawiam się frajdy. A ponieważ pisanie jest nadal zastępczą formą mojego życia — za wiele się po nim spodziewam. Nie potrafię jednak uwolnić się od nadmiaru słów, porównań, myśli. Nie chcę pisać bez posługiwania się odrębną składnią i budowania rozwlekłych zdań.

Zbyt późno zauważyłem, że powinienem narzucić sobie językową dyscyplinę. Coś w rodzaju stylistycznej ascezy. Lecz świadoma redukcja, rzetelna rezygnacja z ubocznych wypadków, ograniczenie się tylko do opisu kluczowych zdarzeń, przedstawianie epizodów o przejrzystej formie, odejście od buszowania wśród myślowych odnóg, rozlewisk i zakoli, paradowanie między wspomnieniami upływającego czasu, było nierealne, bo ciągle pisałem zgodnie z samopoczuciem; niewyraźnie, mało pewnie, a często — nie najlepiej.
*
Pisarz, to człowiek zajmujący się nie tylko literaturą, ale i diagnozowaniem ludzkiej egzystencji, jej obyczajową ewolucją, przeszłością, przyszłością i obecnym stanem.

Pisarz nie jest kibicem rzeczywistości; jeżeli widzi zło, powinien o tym mówić. Jeżeli dostrzega niesprawiedliwość, MUSI na nią reagować.
*
Autorytety odchodzą, okopy i barykady znikają, inżynier dusz także salwuje się ucieczką, literatura traci koronę i robi za wieśniaka, przemowy ex cathedra denerwują, to fakty: nie uchodzi taplać się w tej samej rzece. Dusi nas relatywna logika, dwuznaczna przyzwoitość, komercjalizacja życia, nieuprawnione podawanie w wątpliwość wszystkiego, co było, nuworyszowskie wyważanie otwartych drzwi, wkurza systematyczna praca nad marnotrawieniem kulturalnego dorobku, pedagogiczny obciach z nauczaniem i wychowywaniem, przechodzenie do porządku dziennego nad poznawaniem dotychczasowej roli i historii naszego narodu, strata zbiorowej tożsamości, nadmierna, często niepotrzebna konsumpcja życia, jej zatomizowanie na pojedyncze, egoistyczne osobowości niezdolne do wspólnego działania.
*
W literacki krwiobieg wchodzą literaci niepamiętający życia na kartki, pogoni za niczym, walki o cokolwiek. Słowa takie jak sprawiedliwość, wolność czy niepodległość mają dla nich inne, zbanalizowane znaczenie, dotyczą spraw odległych, abstrakcyjnych, przebrzmiałych. Natomiast literaci odchodzących generacji wolą milczeć, pisać w ukryciu, siedzieć po salonowych niszach i zakamarkach dla wybranych.
*
Powiada się, że przed ciągniętym na egzekucję pojawia się niewidzialna przestrzeń, rozciąga intymna strefa zmarnowanej ambicji, ambicji umożliwiającej mu powrót. Jednak powrót ten nie ma starej, poprzedniej, znanej i swojskiej, przyjaznej i bezpiecznej formy: przybiera kształty jeszcze zamglone, a już nieosiągalne, jeszcze rozświetlające mrok, a już nasączone jadem pesymizmu; bezapelacyjnością własnego odchodzenia, która nadaje uciekającej spod nóg rzeczywistości — nowy szlif.

Lecz są i tacy, jak ja, którym żaden wyrok, żadna egzekucja nie przeszkadzają dobrze się trzymać, odwrotnie, od im większego kociokwiku się opędzają, tym bardziej chcą go sobie chwalić. Wtedy pociechą jest wiara w to, że mam wolę, kieruję się natchnieniami, dążę do celów, o których w gruncie rzeczy nic nie wiem, a cele te prowadzą mnie do doznań o niejasnym przeznaczeniu. I w tej osobliwej aureoli trwogi doznaję mieszanych wrażeń, ponieważ przychodzą do mnie skomplikowane obrazy uchodzącego świata, przejmujące widoki zakazanych owoców.

Mój wzrok, rozjarzony gasnącym ognikiem zmysłów, odsłania przede mną porzucone chwile zdziwień, które, stwierdzam, kiedyś należały do mnie i były kiedyś moim niepisanym przymierzem ze światem. Mówię więc sobie, że jestem teraz uosobieniem prochu: wierzę w nadzwyczajność swojej znikomości, w bycie pyłem, którego tragedia polega na nieskończonej degradacji.
*
Za każdym razem, gdy zabieram się za szukanie najświeższych wiadomości, czynię to z lękiem. Szczególnie ostatnio, czytając powiadomienia o śmierci ludzi wyciskających na mnie piętno. Czynię to z obawą, bo nie wiem, co znajdę. W zastraszającym tempie ubywa mi znanego świata, a na dodatek, razem z nim, obumierają we mnie — oczekiwania; mam wrażenie, iż za często odchodzą ludzie szlachetni, a na ich opuszczone miejsce wskakują komiczne figurki z kreskówek; wymykają się z istnienia takie potęgi, jak Kapuściński, Herbert, Lem, Gombrowicz, a zamiast nich gramolą się skwaśniali eksperci od spieprzania ich dorobku.
*
Wszystkie nasze oceny zależą od sytuacji; jak na dłuższą metę nie da rady udawać mądrego, bo wystarczy, gdy zabierze głos i od razu wiemy, że jest to głos durnia, tak, gdy tego głosu nie zabierze i będzie zawzięcie milczał, strojąc przy tym sprytnie UCZONE miny, przez długi czas może uchodzić za intelektualistę.

Tego rodzaju filuta opisał mój ukochany Balzak; namalował portret męża Marii Luizy Anais de Bargeton, pudernicowej kochanki głównego bohatera „Straconych złudzeń”. Otóż ten znakomity rogacz maskował swoją głupotę za pomocą trzymania języka za zębami, zdawał sobie bowiem sprawę, że kiedy coś powie, z mety wyjdzie, kim jest. Lecz że połowica prowadziła tak zwany salon literacki, co wiązało się z prowadzeniem domu otwartego, chciał – nie chciał, musiał odgrywać rolę wicegospodarza, nie miał innego wyjścia, tylko trzeba mu było być interesującym, mądrym, elokwentnym i zabawiać prowincjonalnych notabli przybywających tu z towarzyskiego obowiązku.

A że „zabawiać”, oznaczało dla tego milczka – tortury, wymyślił sobie cwany sposób na erudycję: przed inwazją gości uczył się, wkuwał w siebie łaciński cytat, jakiś fragmencik inteligentnego sformułowania użytego przez kogoś z górnej, filozoficznej półki, a w trakcie konwersacji z zaściankową śmietanką tak manewrował i naprowadzał rozmowę, by móc powiedzieć: NATOMIAST W TYM TEMACIE CYCERO RZEKŁ TO. I niedbale, przed rozdziawione gęby, rzucał łacińską sentencją. Co wzmacniało opinię o nim, że jest chodzącą encyklopedią.

A teraz wystarczy sobie wyobrazić, że nie jest w realu, ale siedzi w necie. Z racji umysłowej urody nie pisze długich postów i ogranicza się do komentarzy wielkości SMS. W ten sposób może przez lata uchodzić za mądrego i nikt go nie rozgryzie.
*
Dokonujemy systematycznych ocen. Stale je weryfikujemy. Co prawda możemy swobodnie poruszać się po dawniej nieosiągalnych obszarach wiedzy, lecz towarzyszy nam przygnębiające przekonanie, że nie potrafimy zmusić się do jej całkowitego poznania, więc ograniczamy się do stwierdzenia, że znajduje się w zasięgu naszych możliwości.

I na tym stwierdzeniu poprzestajemy. Zadowalamy się namiastkami. Jakbyśmy znaleźli się w środku kredowego koła. Rodzi to frustrację. Okazuje się bowiem, że zdobycze POSTĘPU, wpływają na nas negatywnie, a ich CENA, jest za wysoka i wpływa na nas rozleniwiająco (mogę zajrzeć na stronę, po cóż mam się jej uczyć na pamięć? Mogę zobaczyć cybernetycznie, po cóż mi rzeczywistość, prawdziwy dotyk na przykład lub całe to zawracanie głowy z Realem?).
*
Tylko intelektualny zaniedbałek i rozchichotany pleciugowicz chełpi się swoją mądrością; człowiek wiedzący nie za wiele i nie za wyraźnie, ma ten gust, by nie stękać o swoich szerokich horyzontach i niewyczerpanych zasobach wiadomości, gdyż zdaje sobie sprawę, że jego wiedza jest znacząco nikła, na wpół rzetelna i w w pewnej mierze trafna. Świadomość niedostatku własnej wiedzy jest pierwszym krokiem do samopoznania, a pokora wobec ogromu indywidualnej ignorancji, może być początkiem rozwoju osobowości.

Wykształcenie wpływa na poziom życia. Umożliwia zadawanie pytań, poszerza wyobraźnię, zwiększa horyzonty. Można powiedzieć: pobudzanie w kimś chęci poznania, zaszczepianie w nim ciekawości, wrażliwości, bezustannego głodu na świat, tworzenie mu warunków do zdobywania wiedzy, jest u c z ł o w i e c z a n i e m jego mentalności. Procesem nieustannego rozwoju. Nauką tolerancji wobec nieznanych zjawisk, a także wobec innych ludzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *