Bajka dla Dagny

– Opowiem Ci bajkę, chcesz?
– Słucham… Bardzo lubię, kiedy ktoś opowiada mi bajki…
Siedzieli. Świecił ogromny łeb księżyca. Gdzieś daleko było życie. Był czas. Kiedy nawet zwykła filiżanka otwierała szeroko oczy. Słońce właśnie przywitało ją jednym ze swoich najczulszych dotyków. Jeszcze wtedy słońce posiadało najczulsze dotyki. Ale to już inna bajka. Może jeszcze nawet smutniejsza.
Za siedmioma górami, za siedmioma morzami, ale nie za tymi samymi górami i morzami, za którymi opowiadają się inne bajki, tylko za takimi specjalnymi, takimi nieopowiadalnymi, świecił więc księżyc. A może to wcale nie był księżyc… A może będzie to jednak bajka o komecie… ?

* * *

Słońce przywitało ją właśnie jednym ze swoich najczulszych dotyków. Nie było to zwyczajne muśnięcie. To była magia. Coś się musiało zdarzyć. W domu filiżanki, jak zwykle o tej porze, było spokojnie. Jeszcze nikt nie zajął się życiem (dlaczego ludzie nazywają to tak dziwacznie?), jeszcze nikt nie wyrządził krzywdy Matce Ciszy.
Filiżanka otworzyła oczy. Uśmiechnęła się do słońca.
– Imbryczku, trzeba wstawać! – zawołała do ślicznego miedzianego imbryczka, który miał na imię Imbryk. Jak się łatwo domyślić, filiżanka miała na imię Filiżanka i dlatego właśnie Imbryk powiedział:
– Nie śpię, Filiżanko… – właśnie dlatego. Nie żeby się odgryźć, nie żeby ją zranić. No i jeszcze dlatego, że rzeczywiście już nie spał.
Ci, którzy nie byli w tym domu, mogą nie wiedzieć, że Imbryk nigdy nie budził się przed Filiżanką. To najpierw ona uśmiechała się do słońca, budziła Imbryk i zabierała się do porannej toalety. Dopiero chwilę później Imbryk wesoło pogwizdywał – tak jak niektórzy ludzie przy goleniu. Imbryk zawsze naśmiewał się z ludzi, że próbują naśladować jego radosny gwizd.
Ale teraz Imbryk wcale nie był w nastroju do śpiewania. Filiżanka zrozumiała. Wiedziała, że musiało się coś stać.
– Czy ona odeszła? – spytała Filiżanka. Imbryk milcząc uronił łzę.- Będzie nam jej brakowało, prawda? – spytała.
– Myślę, że będziemy musieli się z tym pogodzić, Filiżanko.
– Nie wyobrażam sobie, żeby to okropne słońce budziło mnie swoim ohydnym uśmiechem każdego rana, kiedy jej już nie będzie.
Tego ranka nawet Wieczny Cukier zbielał, choć zawsze był blady, jak pomięta kartka, na której ludzie próbowali wyznać swoje uczucia. Tego ranka pożółkła delikatna Firanka, tego ranka umarł motyl, choć był to zaledwie siedemnasty dzień jego życia…
Tego ranka po prostu wszystko stanęło na głowie. Do tego stopnia, że w jednej chwili zapadł zmrok i Księżyc otworzył swoje jedyne oko. Zdziwił się bardzo widząc cierpiącą Filiżankę. Zdziwił się jeszcze bardziej! Bo to, że Filiżanka cierpiała, można było zrozumieć. Ostatecznie to krucha istota i ktoś mógł ją urazić, ale żeby Imbryk? Księżyc zawsze uważał go za twardziela. Pewnie dlatego musiał zdziwić się aż tak bardzo, że teraz było go pełno za oknem, za pożółkłą Firanką.
– Co jest, dzieciaki? – Księżyc próbował ich rozweselić.
Księżyc znany jest z tego, że zjawia się czasami i przynosi radość. Taką zwyczajną, chciałoby się powiedzieć – ludzką, ale to byłoby nie w porządku. Trudno jest wprawdzie powiedzieć, a jeszcze trudniej wyobrazić sobie filiżankową radość, ale uznajmy, że właśnie taka ona była – filiżankowa, imbrykowa… Po prostu przynoszona przez Księżyc stawała się nieoczekiwanym prezentem.
– Ach… – zaszlochała Filiżanka.
Księżyc zmartwił się, że jego radość przynoszona w tej chwili na nic się tu zda. Jest nikomu niepotrzebna. Co gorsza, zauważył, że Filiżanka zachowała się jakby to za przeproszeniem powiedzieć – po ludzku. To jej „ach” był dla Księżyca nie do zniesienia. Już pomyślał, że lepiej byłoby dla niego zgasnąć na zawsze, niż doczekać tej chwili, kiedy przemówił Imbryk:
– Och… – przemówił? Ładnie mi przemówił!
Księżyc nabrał nagle ochoty, żeby zawyć tak, jak to robią psy, ale trochę było mu głupio tak wyć do księżyca.
– Zostaliśmy sami… – powiedziała Firanka.
– Sami… – jęknął Imbryk.
– …Zupełnie… – dorzucił swoje trzy ziarenka Wieczny Cukier.
– No, to teraz wszystko jasne! – uradował się Księżyc i zawył. Nie po piesku zawył, ale po księżycowemu.
– Nareszcie!…
– Niestety… – delikatnie wtrąciła Firanka – Dla nas to nie jest powód do radości… – Firanka puściła oko do Księżyca i zżółkła jak sama prababka Melancholia.
Spytacie pewnie, dlaczegóż to Firanka puściła oko do Księżyca? Otóż Firanka, wbrew pozorom, wiedziała dużo więcej, niż Filiżanka i Imbryk. Wiedziała, ale swoją wiedzę starannie ukrywała. Częściej oglądała świat, widziała prawdziwe życie… No a w dodatku, od czasu, kiedy ludzie zrobili ją na drutach z prawdziwie smutnego Kordonka, Firanka, jak na prawdziwą firankę przystało, Firankę strzegącą, osłaniającą, towarzyszącą, była starą panną.
Bycie starą panną oznaczało, że musiała poczuć się w swoim życiu samotnie i musiało jej być z tym źle… No cóż, nie będę przed Wami ukrywał, że był czas, kiedy Firanka rzeczywiście czuła się samotna. Ale to mądra firanka, nie kawałek jakiegoś tiulowego fiu-bździu! Ona rozumiała jakie jest jej zadanie. Pogodziła się więc, że zostanie samotną, starą firanką. Ponieważ była odpowiedzialną damą, nigdy nie narzekała i nawet, powiedziałbym, cieszyła się. No bo powierzono jej ważne zadanie. Jej i tylko jej!
Księżyc zrozumiał co chciała mu przekazać Firanka, zamilkł na chwilę, po czym – jak to Księżyc, który niejednego zaznał od zimnych i zdradliwych gwiazd – wzruszył tylko ramionami.
– Słuchajcie, dzieciaki… – zaczął swoją opowieść – Samotność to naprawdę nic strasznego. Nie mówiąc, że wszyscy dookoła powtarzają niepojęte brednie na jej temat, na temat swojej samotności. Och, jacy oni są naiwni! Filiżanko, spójrz przez okno, Imbryk, spójrzcie oboje! Co widzicie? Widzicie wielki, ogromny, czarny błękit. A co na nim? Na nim widzicie wielki, ogromny mój łeb. Taki jestem teraz… No cóż, jak wiadomo, i ja mam swoje lepsze i gorsze dni. Czasami wyjrzę tylko ukradkiem zza mojej czerni, żebyście nie zapomnieli, że jestem i żeby zobaczyć, co u was słychać. Ale są takie dni, kiedy nie mogę sobie poradzić z samym sobą. Wtedy zamykam oko, czując się jak wierny pies, zbity za to, że ujadał do mnie pod nieobecność swojego boga. Nawet ja mam takie dni… Ale daję uroczyste słowo: wcale nie narzekam! Teraz spójrzcie trochę uważniej. Tam, za moją głową, są Gwiazdy. Myślicie, że są zimne, zdradliwe? Że są złe, zepsute i lepiej na nie uważać? Nawet nie patrzeć? Macie rację. Ale, jeśli tak myślicie, to jesteście biedni, bo nigdy w życiu nie znajdziecie odrobiny ciepła. One, w gruncie rzeczy, są dobrymi towarzyszkami. Są daleko, to prawda. Prawda też, że kiedy któraś zbliża się do mnie, lub ja do niej (chociaż to raczej się nie zdarza, bo jestem naprawdę nieśmiały), to i tak kończy się tym, że zostaję zraniony. Ja chciałbym taką gwiazdę mieć na własność. Chciałbym, żebyśmy byli jednością absolutną. Żebyśmy razem udali się w ten fantastyczny taniec po niebie – od kąta do kąta!
(Nie uważacie, że Księżyc troszeczkę się zagalopował z tymi kątami? Ale ostatecznie cóż my – zwykłe śmiertelne i nieśmierteinie poważne istoty – możemy wiedzieć na temat kątów kosmosu?)
– Czy rozumiecie o co mi chodzi? – kontynuował Księżyc – Ludzie to nazywają jakośtam. Jest to tylko słowo, które wymyślili. Tak samo wymyślili, jak wiele innych słów. Ale to jedno jest nadzwyczajne, bo dotyczy zarówno was, jak i mnie, który na niebie, owszem – czasem jestem prawdziwym mężczyzną, a czasem, jak mówiłem, nie wart jestem funta kłaków wygryzionych w bójce najsłabszemu z psów w sforze. Nawet tego nie jestem wart.
Swoją drogą to dziwne, że ten pies wył najpiękniej, najmelodyjniej, najbardziej przekonywująco, wył tak wzruszająco, że gdybym mógł, to bym się rozpłakał… Tak wył ten najsłabszy… Żeby do mnie tak zawyła jakaś gwiazda! Ach dzieciaki – rozmarzyłem się…
Filiżanka, ze swoim delikatnym, filigranowym uszkiem wyglądać by mogła w pozie jaką przyjęła, jak zwyczajny kubek, albo stara przekupka, ale w rzeczywistości (cóż my możemy wiedzieć o rzeczywistości?!) podparła się mimo woli. Taka była zasłuchana, że w tym zasłuchaniu i w tym podparciu wyglądała jak prawdziwe, małe cudo, jak porcelanowa gwiazda.
– Księżycu, jakie to słowo? – spytała zaciekawiona Filiżanka.
– Nie pamiętam… jakośtamtobyło… – Księżyc pokrętnie wzbraniał się od odpowiedzi, gdyż uznał widocznie, że Filizanka ma jeszcze czas na rozczarowanie i prawdziwą Samotność.
– To miłość… – wyszepteł wstydliwie Imbryk.
Na chwilę zapadła cisza. Ach, jakaż to była ciszą nabrzmiała, jak gruszka sokiem cisza!
Księżyc zachichotał cicho, widząc jakim wzrokiem Filiżanka spojrzała na Imbryk.
– Księżycu, czy nie powinniśmy podarować im odrobiny samotności? Czuję, że dzisiejsza noc, to również i dla nich coś więcej niż tylko noc… wyszeptała zaaferowana Firanka.
– Ależ moja pani, oczywiście, że tak! Oczywiście! Każda noc jest niezwykłym podarunkiem, kiedy oni są sami… No, wiesz o czym mówię… Nie tylko oni… Ale ta noc, ta noc jest zaczarowana. To najbardziej niezwykła z nocy jakie znam. Specjalnie dla niej włożyłem najelegantszy z moich garniturów!
– Księżycu, wszystkie twoje garnitury od wieczności, od wynalezienia wszystkiego, co istnieje, łącznie z maszyną do szycia, wyglądają tak samo i są szyte według tego samego wzoru, według tego samego, staromodnego kroju. – Firanka, jak to w naturze starych panien, od czasu do czasu bywa zrzędliwa i ukąśliwa.
– Co ty tam widzisz w tej nocy niezwykłego, to ja nie wiem.
– Nie tylko jest niezwykła! Powtarzam ci: jest magiczna!
Kiedy oboje tak rozmawiali, Filiżanka i Imbryk poznawali magię od podstaw. Nie było w tej magii nic z palenia czarownic, latających mioteł, diabłów, aniołów, nie było nic z bogów – chociaż czuli się bosko i anielsko, kiedy oboje poznawali tę magię… Magię, która tryska wszystkimi możliwymi kolorami, przeradza się w gejzery namiętności, w szczere rozmowy, w brak rozmów, w coraz rzadsze spojrzenia, dotknięcia, słowem magię, która powoli staje się magią czarną wypalając do głębi to, czego nie zdołali w nich, a mówimy tu przecież o Filiżance i Imbryku, zepsuć życzliwi ludzie. Na razie jednak o tę magię zaledwie się otarli. Otarli się jednak na tyle silnie, aby pragnąć coraz więcej i więcej poznać.
To też nie dziwcie się, że mimo iż ta urocza dwójka tak bardzo się sobą zajęła – sobą i zgłębianiem tajemnych sił – usłyszeli jednak ostatnie zdanie wypowiedziane przez Księżyc. Właśnie dlatego prawie jednocześnie wykrzyknęli:
– O jakiej magii mówisz, Księżycu?!
Księżyc poczuł się zakłopotany, gdyż nie chciał przedwcześnie ujawniać swojej tajemnicy. Nie chciał także, żeby Filiżanka i Imbryk rozczarowali się, że jego sekret niezupełnie dotyczy ich dwojga. Wiadomo przecież, że w takie noce magiczne chce się słyszeć to, co chce się słyszeć. Te romantyzmy wszystkie wymyślone przez ludzi i o skowronkach… I pewnie by się rozczarowali, bo w istocie chcieli słyszeć to, co chcieli słyszeć. Jednak to, co usłyszeli, wprawiło ich w prawdziwe zdumienie. Po prostu nie zdążyli zamknąć ust, jak po filmowym pocałunku i jeszcze chwila, a dwie jakieś szalone muchy, które nie wiadomo skąd się wzięły, a z pewnością były szalone jakąś magią, więc wybaczmy im, że znalazły się w bajce, to te muchy szalone wpadłyby do tych rozdziawionych ust, gdyby nie to, że Firanka zatrzepotała mimochodem powiekami, przepędzając całe to szaleństwo i całą magię. Zostało zdumienie.
Powiedział Księżyc: – Jestem zakochany…

Jak to bywa w bajkach, powinniśmy powiedzieć, że mijały lata, a cisza wciąż trwała. Tak naprawdę, to nie trwała zbyt długo, chociaż dla
Księżyca zdawała się być wiecznością. Nie trwała zbyt długo, bo – jak na starą pannę przystało – rezolutna Firanka dwuznacznie spojrzała na Księżyc.
– On jest zakłopotany! Słyszeliście? – powiedziała do zakłopotanej Filiżanki i zakłopotanego Imbryka. – Miałeś nie używać brzydkich słów! A poza tym, to znowu?! – powiedziała do Księzyca.
– Ona będzie wspaniała, piękna. Ona będzie wielka, gorejąca, fantastyczna, szampańska; ona będzie początkiem i końcem, alfą i omegą, ona owinie mnie swoim warkoczem; ona złotym pyłem mnie obsypie, ona będzie świętem radości, muzą, rogiem obfitości, syren cudownym śpiewem; będzie moim niebem i jeszcze wszystkim, o czym nie wiem, że istnieje w kosmosie, ona będzie biegnącym słońcem po rosie; ona będzie kwiatuszkiem, stokrotką, myszką, robaczkiem, modliszką, id… id… i do tego jeszcze wszystkiego, jakby wam było mało, nie będzie jakąś tam ko… ko… kobietą! To będzie, o spójrzcie! Już leci! Czyż nie jest wspaniałą kometą?
(W tym miejscu stosowna przerwa. Nie wiem jak was, ale mnie zamurowało. Skąd taki sobie kawał głaza, jakim jest księżyc, może znać takie słowa? Żeby to jeszcze było coś oryginalnego. Ale nie! On klepie na modłę tych wszystkich brukowych powieści, romantycznych miłości,
co to myślą jakby to Ale oddajmy głos tym wybajkowionym.)
– Co?! Tylko tyle?
– To zwykły meteoryt!
– To cała twoja, że tak powiem…?
– A reszta gdzie?
– To był ten wielki ogień?!
Tylko Firanka nic nie mówiła. Najwidoczniej zauważyła, jak w oku Księżyca zakołysał się ciężki, rozpaczliwy smutek, kiedy tych dwoje się śmiało. Kiedy tak im było wesoło, że nie zauważyli nawet jego zniknięcia.
Nie zauważyli zniknięcia Księżyca, tak bardzo zajęci byli swoją miłością, bo przecież poznali to słowo, jak się poznaje smak soli. Trochę ich to zdziwiło, że noc uciekła, że magia…
Tak już w bajkach jest, że żyją potem długo i szczęśliwie… Kto wie? Wszystko się może zdarzyć. Bo to przecież bajka. Ale ci, którzy zbali życie, wiedzieli, że nie można im było zaufać na dłużej, niż na jedną filiżankę i imbryk. Nie jest to żadna miara czasu, bo też i czas bajek wydaje się być odległy. Uwierzcie mi jednak, że tak było. Ja tam byłem, smutek i łzy piłem… I na tym właściwie mógłby być koniec, prawda?
Winien jestem jeszcze wyjaśnienie, co się stało tej nocy, kiedy… I co się stało z Firanką, i kto opuścił tych dwoje…
Nie powiniennem był tego robić, bo przecież są to sprawy oczywiste, wiadome. To jasne jak słońce, że Firankę porwał Wiatr do tańca. Skąd się wziął? To ta kometa nieszczęsna, która przeleciała, wprowadziła tyle zamętu. Do dzisiaj Wiatr raz po raz podrywa Firankę do tańca, do wściekłego wirowania i porzuca jak całun nad światem beznadziejnych uczuć. Co się zaś tyczy zniknięcia Księżyca… Firanka opowiadała, że kiedy wirowała w ramionach Wiatru, widziała Wodę, w której ukrył się Księżyc.
W takiej, czy innej bajce mówi się, że tak naprawdę nie jest to już ten sam Księżyc. Że tamten Księżyc z magicznej nocy rozpadł się na miliardy tryliardów okruchów, które rozkradły prowracające do krainy cieni wrony. A tamten, o którym opowiadała Firanka? To pewnie ta jego druga twarz. Ta lodowata. Ta twarz z filmów grozy, po prostu – ludzka. Ta codzienna. Ta twarz, w którą mogliby godzinami wpatrywać się po latach Imbryk i Filiżanka. Gdyby tylko chcieli poczekać ze swoim smutkiem jeden krótki dzień. Tego dnia ona – ta, po której tak boleśnie rozpaczali – ona wróciła. Zaczęła kapać powoli z kranu. Potem coraz szybciej, aż wreszcie polała się strumieniami. Zdrada. Woda zdraliwa. Obłudna. Zaraźliwa. Taka ludzka. Tak przejrzysta. A jednak mącąca to, co mogło świecić jedynym w soim rodzaju blaskiem.
Nie, to nie tak. To jeszcze nie jest koniec, choć właściwie niewiele zostało do dodania. Od tego czasu ta właściwa twarz Księżyca została zapomniana, Woda cieszy się nieustającym powodzeniem, a Firanka?
No cóż Z sympatycznej starej panny zrobiła nam się jakaś taka plotka
bibelotka. A Wiatr? Jak wiał, tak wieje do dzisiaj…
I na zakończenie jeszcze jedna sprawa. Pewnie zastanawialiście się, jak potoczyły się losy Filiżanki.i Imbryka?
Po tamtej nocy, kiedy wyszydzili magię, w którą wierzył samotnik Księżyc, kiedy nazwali słowem to, co tylko Samotnik okiem swojego Księżyca mógł zobaczyć. Coś, co przeleciało jak kometa, jak słoneczny wiatr….
Kiedy rano słońce swoim najbardziej lubieżnym dotknięciem obudziło Filiżankę, ta spojrzawszy na swojego niedawnego kochanka pękła ze śmiechu. A Imbryk? No cóż – spalił się ze wstydu…
I to już koniec bajki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *