Archiwum kategorii: Proza

MARCEL PROUST

Plezantropowi, Sławomirowi Majewskiemu, czytelnikowi twórczemu, człowiekowi bez przerwy udowadniającemu podobnym do mnie patałachom słowa, że niekiedy warto pisać.

M. Jastrząb (Owsianko)

…to, co dostrzegamy na horyzoncie, nabiera tajemniczego ogromu i, jak nam się wydaje, zamyka się nad światem, którego nie zobaczymy już nigdy; a jednak posuwamy się naprzód i niebawem to już my jesteśmy na horyzoncie w oczach pokoleń będących za nami; a tymczasem horyzont się cofa i świat, co wydawał się skończony, rozciąga się dalej.

Marcel Proust „Czas odnaleziony” PIW 1979 str. 901

I

Człowiek noworodkowy, prowizoryczny, jeszcze nie wiedzący, na czym polega życie wśród innych, jest pewny siebie i swoich zapatrywań, radykalny w nich i autorytatywny w ich wygłaszaniu; chce zmieniać, osądzać, ulepszać świat, nie dając mu w zamian nic, poza gołosłowiem swojego sprzeciwu. Celesta odwrotnie; intuicyjny Sokrates, z pokorą i na każdym kroku stwierdza, że wie, jak mało wie. Gdyby ludzie tacy jak Proust mieli swoje Celesty, ilu można by było uniknąć nieporozumień i ilu oszczerców straciłoby fach; szkoda, że nie zabrała głosu wcześniej.

Gdy zjawiła się na trochę, było rzeczą naturalną, że zostanie na dłużej, tak jak rzeczą najzupełniej naturalną było dla niej to, że Marcel żyje niezgodnie z jej przyzwyczajeniami: zasypia, gdy inni wstają, wstaje, gdy inni kładą się na spoczynek. Pochodzi ze wsi. Ma 21 lat, gdy zostaje przy Marcelu. Dopiero zaczyna rozglądać się po życiu, ale chce je poznać, jak najwięcej i jak najlepiej chce w nim być.

Jest mężatką; jej mąż pracuje u Prousta też. Jest kierowcą taksówki pana Marcela. Jej dotychczasowe, uregulowane życie, ulega zaburzeniu. Bez wielkiego żalu, spontanicznie i niezauważalnie dla siebie – rezygnuje ze starych nawyków do wczesnego wstawania, z coniedzielnych wypraw do kościoła. Dziwna fascynacja osobowością pisarza wywiera wpływ na nią tak ogromny, że nie odczuwa tęsknoty za poprzednim życiem, którego się dobrowolnie wyrzekła. Dziwna? Zastanawiam się, czy gdyby nie szczęśliwy traf, przypadek nazywający się Celesté Albaret, znalazłby drugą taką oddaną duszę, drugie tak mu wierne serce, kobietę zachłanną na życie przy nim, zastępującą mu matkę i będącą dla niego córką jednocześnie? Była to miłość, jaką przeżyć chciałby każdy, miłość nieczęsta i powiedzieć o niej prawdziwa, to nie powiedzieć o niej niczego.
Czytaj dalej

P o n i e d z i a ł e k

P o n i e d z i a ł e k

I M P U L S ,  by zobaczyć, co zmieniło się w mieście, zaskoczył go. Dawno już niczego nie pragnął i do niczego nie dążył; obrzydło mu rozumienie ludzi, którzy nie odpłacali mu tym samym, którzy nie odwzajemniali mu się bodaj minimalną próbą wniknięcia w jego charakter.

2

Przemieszkiwał hen pod samiuśkim lasem, za docierającym i tu, niekiedy cichym, a niekiedy natarczywym echem życia, w miejscu idealnym dla mizantropów,  co miało swoje niewątpliwe plusy i minusy.

Minusów jednak miało mniej, gdyż ze względu na odległość i trud, z jakim pokonywało się dystans uwalniający go od metropolii, w odosobnieniu tym czuł się lepiej niż ci, co do niego trafiali. Dziękował więc za spadkową chatynkę, dziękował za istny pałac umożliwiający mu powrót z wiecznego rozdrażnienia.

Przedtem nie zajmował się domem, nie troszczył się o to, co się w nim dzieje, nie poświęcał mu czasu, lecz gdy go odziedziczył, gdy stał się kawałkiem podpiwniczonego dostatku, nie było rzeczy, której by dla niego nie zrobił; zdał sobie sprawę, że poprzednio prowadził jedwabne życie idioty, osobistości przegranej, zrezygnowanej.

Przedtem do wszystkiego się przyczepiał, chciał o wszystkim decydować, na wszystko mieć wpływ, nie cierpiał krzyków, podniesionych głosów, nawet szeptów nie w porę; teraz mało co go interesowało, teraz chował się przed  problemami, które przestawały rozwijać się zgodnie z jego przewidywaniem. Był z nich wyłączony, był na krańcu tego, co go jeszcze pasjonowało, jakby zakończył w sobie pewien maniakalny etap doświadczeń i rozpoczął nowy, był elementem porzuconej  rzeczywistości.

Przedtem  zapowietrzał się, a kiedy się wykrzyczał,  przechodziło mu całe to napięcie i zaczynał z innej beczki. Skruszony, uwolniony od zalewającej go krwi, od wypełniającej go wściekłości, wnikał we własny świat, by, coraz rzadziej i coraz bardziej niechętnie,  pokazywać się na zewnątrz.

A dzisiaj przyznawał się do swojej niecierpliwości: uwidoczniona i znana prawda o niej, była zaledwie fragmentem, częścią niewyznanej i obiektywnej, wyimkiem prawdy z pewnością nie tłumaczącym go z zacietrzewienia, z rozdrażnionego, cholerycznego reagowania na otoczenie.

Tak o nim myślano, a on, z różnych przyczyn, nie chciał zmieniać im krzywdzącej go opinii; bo choć gdy po chwili niekontrolowanego wybuchu, miotania najgorszymi cholerami, a czasem, nie trzymającymi się kupy oskarżeniami – przenosił się do swoich spraw, cichł i sprawiał wrażenie skruszonego.
Czytaj dalej

monolog w zastępstwie milczącej

Skoro nareszcie zamilkła i gapi się w okno, skorzystam z chwili, by dodać kilka słów od siebie. No… Może nie kilka, ale znacznie więcej, bo nie szybko może mi się trafić kolejna okazja. Proszę się nie obawiać i tak nie usłyszy, co powiem. To już się zdarzało wcześniej. Potrafiła tak tkwić w ciszy i bezruchu parę godzin. Czasami tylko uśmiechnie się albo westchnie. Już jako dziecko doprowadzała tym milczeniem matkę do szału. Podejrzewam, że wtedy robiła to świadomie. Teraz chyba wpadła we własne sidła.

Ona i ja to jedno. Trafiają się dni, że tak to wygląda. Od jakiegoś czasu ta kobieta znowu przysparza mi problemów, a pana działania, jak widzę, zdają się na nic. Nie pomagasz człowieku, a tyle pokładałem nadziei w pana wiedzy i doświadczeniu. No cóż. Proszę się nie krzywić. To właściwie nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu.

Postanowiłem pomóc nam wszystkim: jej, panu i sobie, bo przecież w ogromnym stopniu moja rola też ma znaczenie w tym przypadku. Teraz z pretensjami? Wolałbym być wysłuchany i zrozumiany, a litanię żalu zostawmy sobie na później. Jeszcze nie czas na wzajemne ataki.

Potrafię czasami ją kontrolować tak skutecznie, że ustępują objawy, które pan analizuje od tygodni. Bywa też na odwrót. Jakimś cudem ona przejmuje stery i zaczyna na mnie działać destruktywnie.
Mogę to tłumaczyć sobie siłą jej ducha, moją gorszą kondycją, a przede wszystkim podstępami, którymi mnie raczy od dawna. Jestem dość wytrenowany i naprawdę coraz jej trudniej mnie oszukać, ale zdarza się i tak, że uśpi moją czujność na tyle skutecznie, że znowu oboje lądujemy w gościnie u takich jak pan. Zna mnóstwo sposobów, aby mnie zmącić i wykręcić numer, po którym czuję się jak ścierka, której nawet cerować nie warto. Sposoby na mnie? O panie… Nic z klasyki. Alkohol, tytoń, oczywiście w nadmiarze, to etapy, które mamy za sobą. Teraz jest bardziej wyrafinowana, ale o tym później albo i wcale. Jeszcze zdecyduję, czy warto o tym mówić.

Zawsze mam od niej sygnały, które mi uświadamiają, że zaczynają się kłopoty. Zwykle zaczyna się to tuż przed snem. Na przykład kładzie się spać i zamiast zamknąć oczy, i pozwolić mi odpocząć, zaczyna się buntować. Wstaje, otwiera okna, udaje, że myśli. Mówię, iż udaje, bo oznacza to walkę ze mną i już wiem, że znowu coś przeoczyłem. Zazwyczaj funduję jej potężny ból głowy, ale załatwia go prochami, a to mi wyjątkowo nie służy, bo przy okazji obrywam i tracę możliwość pełnej kontroli nad nią. Tak było i tym razem. Ponownie dałem się nabrać na sztuczkę oglądania świata z góry i pozwoliłem pobiec w stronę strychu. Zabrano nas z krawędzi dachu, a wcześniej musiałem nieźle wysilić poczucie równowagi, by nie zderzyć się z brukiem. Śpiewała jakąś głupawą piosenkę o groszkach i małym ogrodniku.

Jakiż byłby to banalny koniec. Zlecieć z dachu i tak prostacko rozmazać się na chodniku.
Proszę wybaczyć. Czasami popadam w stany tępoty i wtedy serwuję takie gnioty myślowe.
Pan się uśmiecha? Ona też tak potrafi złośliwie wykrzywiać usta.

Zaczynam być zmęczony tworzeniem pozytywnych wizji, wyciszaniem głosów, budzeniem intuicji, głaskaniem wyobraźni. Kiedy zmęczenie jest silniejsze ode mnie, pozwalam takim jak pan wkroczyć w nasz świat. To, że jestem częściowo na jałowym biegu, nie oznacza mojej całkowitej bierności. Gdzieś tam z boku obserwuję wszystko i właśnie uznałem, że nie mamy z pana żadnego pożytku. Tu jest tak samo jak w poprzednich miejscach: tabletki, lampy z niebieskim światełkiem, długie rozmowy, których potrzebę uznają chyba tylko psychiatrzy. Ona potrzebuje czegoś innego i muszę ją zabrać. Nie, nie powiem, dokąd pójdziemy. Tego jeszcze sam nie wiem.

Panie… Nie chciałbym być niegrzeczny. Znamy swoje prawa. Nie jesteśmy szkodliwi społecznie, nie stanowimy ani dla siebie, ani otoczenia żadnego zagrożenia. Bywa, że udajemy, iż nie wiemy, co robimy, ale to tylko gra w życie. Ona mówi, że o życie.
_________________