Archiwum kategorii: Felieton

Dwaj pisarze

…w momencie, kiedy wszystko nam się wydaje stracone, pojawia się znak zdolny nas ocalić; kołatano już we wszystkie drzwi wiodące donikąd, na jedyne zaś, którędy można by wejść i których daremnie szukalibyśmy sto lat, natrafiamy bezwiednie i otwierają się one.

Marcel Proust – „Czas  odnaleziony” PIW 838.

najpiękniejszą cnotą jest miłosierdzie

Celeste Albaret – „Pan Proust”.

Godzina nie tylko jest godziną, to naczynie wypełnione zapachami, dźwiękami, zamierzeniami, zmiennością aury. To, co zwiemy rzeczywistością, stanowi pewną więź między tymi wrażeniami i tymi wspomnieniami, które otaczają nas równocześnie…

Marcel Proust „Uwięziona”

Proust i Balzak drążą temat różnorodnych miłości, uczuć nieodwzajemnionych. Pytanie retoryczne: czy mogli być sobą bez towarzystwa samotności, czy poza swoimi powieściami mogli kochać kogokolwiek? Odpowiedź szablonowa: z pewnością mogli być tylko kochani, miłość bowiem to dar, którego brak tym, co są stwórcami, ponieważ spełnienie należy do ich postaci.

Dwaj twórczo inni  pisarze  traktują o sprawie uczucia. Piszą o tym, czego im brak; są młodzi bez względu na wiek. Czytając ich, ogarnia mnie wzruszenie na myśl o ogromie pracy, starań i wyrzeczeń, i zastanawiam się nad procesem powstawania utworu.

Zwykle dostrzega się nie to, w jaki sposób został on sporządzony, ale to, co zawiera. Mówi się o ilości książek, artykułów i tysiącach listów. Dla wyznawców ich prozy wydaje się oczywiste, że powstało ich tyle.

O Balzaku nie umiem mówić obiektywnie, językiem wyważonym, ponieważ jestem nim zaślepiony; tak jak Proustem i jego dziwactwami; daj Panie Boże każdemu piszącemu dziwactwa Prousta i w zamian pozwól mu tak pisać, jak Honoriusz!

Artysta nie żyje za szkłem, nie można patrzeć na niego li tylko poprzez dzieła, które stworzył, ale należy widzieć go i oceniać na tle czasów, w których żył, wiedzieć, co go cieszyło, bulwersowało, podnosiło na ułudnym samopoczuciu, jakich miał wrogów, przyjaciół i kto go kochał.

Kiedy się tego nie zna, książki, obrazy, muzyka, zostaną zaledwie książkami, obrazami, muzyką, czymś odrealnionym, wyrwanym z rzeczywistości, martwym i ułomnym, bo niedokończonym, fragmentarycznym i uproszczonym jak szkice, skróty, obrysy, projekty, które niczego nie wyjaśniają, otwierają natomiast pandorową puszkę spekulacji, komentarzy, sugerują, zapowiadają, uruchamiają swawolną wyobraźnię przyczynkarzy, egzegetów i interpretatorów. Kiedy się tego nie zna, nie rozumie się powodu pisania, malowania, komponowania, musu wyrażania się na piśmie, na płótnie, w nutach uporządkowanych w melodię.

Pisarz, malarz, kompozytor czy rzeźbiarz, człowiek przekraczający barierę przeciętności, gdy zaczyna być o nim głośno, narażony jest na cudze opinie. Twórca po swojej śmierci ma zwolenników i pomagierów  więcej, niż za życia; niesłychany jest nagły przybór znajomych od zawsze i życzliwców od serca.

Pośmiertne milczenie rewelatora, wyzwala bezpieczną agresję jego szemranych komentatorów. Za życia podtruwali go jeden przez drugiego i rzucali nim o ściany, a gdy już go nie ma i nie może się bronić, jak jeden mąż, z furią dowodzą, że kochali go bez pamięci już wtedy, gdy go jeszcze nie było na świecie…Mnożą się więc figury pełne wazeliny w piórze, a z nieistnienia podnoszą się odpychające skrzaty starające się oberwać bodaj cętkę z jego gronostajowego płaszcza.

Do wielogodzinnego pisania potrzebny jest nie tylko wyćwiczony mózg, ale i fizyczna forma pozwalająca znieść lub zignorować atlasowe obciążenia kręgosłupa, nadgarstka, karku. Długotrwałe zachowanie pozycji unieruchomionego ciała wymaga i treningu i odpowiednich predyspozycji organizmu; sprawnych oczu, precyzyjnego zgrania myśli z ręką. Konieczna jest synchronizacja fizycznych cech z cechami psychicznymi, dostrojenie tempa narodzin zdań do tempa ich zapisu: wymogi formy dyscyplinują treść; bez harmonii, nie ma dzieła.

Koniec

“Lot nad kukułczym gniazdem”

Najpierw zobaczyłem film i wywarł na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem w teatrze, na spektaklu z udziałem Wojciecha Pszoniaka w roli McMurphy’ego. A na ostatku przeczytałem książkę Kena Keseya. O ile film bardzo mi się podobał, to przedstawienie teatralne, mimo koncertowej gry aktorów i doskonałej reżyserii, już mniej. Ale po lekturze książki stwierdziłem, że ani film, ani teatr, nie umywają się do bogactwa pierwowzoru.

Rytm, język, układ zdań, stylistyczny rozmach i błyskotliwość, wszystko, co mnie zachęca do utworu, do poznania biografii twórcy, jest dla mnie ważne. Ważne, lecz to, co jest dla mnie najważniejsze, nazywa się przesłaniem.

Przesłaniem jest brak zgody na stereotypy. Sprzeciw wobec fałszywych postaw ludzkiego postępowania. To starcie  ze złem przebranym w oportunistyczne szaty dobra. Pojedynek ze złem paraliżującym ludzką godność. To bezpardonowy bój, którego zadanie polega na eliminacji człowieczej przyzwoitości, na usunięciu z niego resztek odwagi, nieustanne zmaganie się z wszechobecnym, etycznym systemem nakazów i zakazów.  Reguł poprawnego postępowania.

Według autora, człowiek godzi się ze swoim losem, a jednocześnie sprzeciwia mu się;  gdy los zaczyna mu dokuczać, gotów jest podjąć z nim walkę. I niekiedy zmienia ją w zwycięstwo skierowane przeciwko przyzwyczajeniom, konwenansom i  reakcjom na rzeczywistość.

b

Rzecz dzieje się na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Zrazu jest to walka jednego człowieka. Samotna, skazana na niepowodzenie. Indywidualna i prawie groteskowa. Wydarzenia rozgrywają się w miejscu przeznaczonym do reperacji ludzi społecznie uciążliwych. Do przeprowadzania kapitalnego remontu wśród tych ludzi, co są wyposażeni w kołtuńskie poglądy i uniżone kręgosłupy.

Władzę w nim sprawuje  koszmarna i samowładna monarchini, przeorysza oddziału, siostra Mildred Ratched. Jest  pielęgniarką, wcieleniem  koniunkturalizmu i wyrachowania. Od wielu lat pełni funkcję „miłej osoby”. Na każdym kroku podkreśla, że ma usposobienie łagodne, a wnętrze człowieka niekonfliktowego. Chętnego do współpracy ze wszystkimi, którzy myślą podobnie, jak ona. Kto jej nie zna, daje się nabrać na manifestowaną przez nią uprzejmość.

Prowadzi oddział w sposób apodyktyczny. Nieczuła, bezwzględna, pewna swojej nieograniczonej władzy, nakazuje pacjentom i podwładnym ścisłe przestrzeganie postanowień regulaminu.  Wypełnianie go dosłowne. Przepisy jednak są oderwane od konkretnych sytuacji. Przeważnie martwe i absurdalne, nie mają ułatwiać pacjentom życia, ale przeciwnie, mają je skomplikować. Trudności związane z regulaminem są dla Siostry elementem gry. Emocjonalnych igraszek z lokatorami tej siedziby.

Lokatorów traktuje niejednakowo. Jedni stanowią wdzięczne obiekty do strofowania, wytykania palcem i pouczania, zaś innych nie dostrzega: w niczym jej nie zagrażają. Niewidoczni i nieobecni duchem, nie są przedmiotem jej zainteresowania. Wegetują na uboczu istotnych zdarzeń, pokątnie należą do warzywnego świata  żywotnych nieboszczyków.

Do wnętrza tego piekła, krokiem nonszalanckim, pogardliwym i zblazowanym przybywa nowy pacjent, McMurphy. To człowiek nieprzeżarty obłudą, odporny na idiotyzm, nie dający się wepchnąć do psychoterapeutycznego towarzystwa wzajemnej adoracji. McMurphy, główny bohater książki, to zadymiarz, filut i kanciarz cierpiący na pół gwizdka.

W pierwszych rozdziałach tego utworu jest rezolutny, roześmiany i cwaniakowaty. A zwłaszcza (co personel pielęgniarski doprowadza do wściekłości) – zdrowszy psychicznie  od tych, którzy go chcą  kurować. Z początku daje się zwieść cukierkowej atmosferze zakładu. Jest śmiały, niefrasobliwie tryska opętańczym humorem, nieskrępowaną, wisielczą wesołością, swobodnym, koncyliacyjnym traktowaniem samego siebie. Obce mu są uczone wywody tutejszych pacjentów, krasomówcze tyrady mające wyjaśnić ich beznadziejne postępowanie, ich pokrętne wątpliwości i płaczliwe refleksje. Dla niego  są to przywary, charakterologiczne usterki prowadzące prosto w drapieżne objęcia tutejszych konowałów.

Za sobą ma mnóstwo wpadek, mrowie sądowych pomyłek i kryminalnych  obertasów z paragrafem w tle,  surowo więc traktuje swoje życie. Bez złudzeń i naiwnych oczekiwań. Jego główną bronią  jest życiowa mądrość; mądrości tej wierzy bez zastrzeżeń: dysponuje własnym doświadczeniem, prywatną oceną dobra i zła.

Ze  wszystkiego i każdego żartuje, nikogo nie oszczędza; ostrze jego drwiny tnie z taką samą bezwzględnością tych, co  sprawiają wrażenie normalnych, jak i tych, co nimi są tylko z nazwy. Jest to facet, który z niejednego pudła chleb jadł. Trafia do psychiatrycznego klasztoru dla mentalnych umrzyków, dla duchowych sztywniaków zanurzonych w  rozgoryczonej medytacji  o swoich niefartach, wadach, kompleksach.

Trafia i od razu dowodzi swoim zachowaniem, że jest inny, niż ci, z którymi go  osadzono. Ale drwiny stosowane przez McMurpy`ego, to złudzenie, pozór, sztuczka, to kotara, charakteryzacja, profilaktyczna ochrona przed atakami Siostry Ratched. A także przed monotonią tutejszych zabiegów polegających na łamaniu cudzych marzeń, na pacyfikowaniu pragnień odstających od tutejszych miar.

Gdyby pokusić się o scharakteryzowanie go w kilku słowach, to trzeba by było powiedzieć, że jego główną cechą jest – nieustanne zdziwienie. Dziwi się, że pozostali pacjenci nie próbują protestować przeciw robieniu z nich durni. Że tak ochoczo starają się nie przeciwstawiać swoim prześladowcom. Dziwi go bzdurny regulamin tej psychiatrycznej latryny. A jeszcze bardziej się dziwi temu, że ci „niepokalani winowajcy”, siedzą tu – dobrowolnie. I to siedzą tu od wielu lat, choć w każdej chwili mogliby stąd wybrać się na przechadzkę po prawdziwym życiu.

Mogliby, lecz nie chcą. Nie chcą? Raczej nie mają dokąd uciec. Boją się życia, zmagań z jego problemami, nawet nie usiłują ich rozpoznać, bo tu, mimo wszystko, są bezpieczni, uwolnieni od ciężaru rzeczywistości, od ponoszenia odpowiedzialności za siebie, za rodzinę i potencjalne dzieci.

Regulamin, groteskowe nakazy, zakazy i absurdalne wymogi, są ceną ich marnej egzystencji, kosztem ich schronienia przed złowrogim, otaczającym światem. Świat zewnętrzny jest im nieprzyjazny; wolą tkwić w swoich urojeniach i kompleksach, zabobonach i trwożliwych zapatrywaniach, aniżeli stawić mu czoła. Wolą istnieć pod kloszem, poddać się dyrektywom określonym przez kombinat, ulec im, nosić nieprawdziwą etykietkę świra.

c

O „kombinacie” zamieszkałym w wielu ludziach podłego formatu, ale i mieszkającym w plastelinowych ludziach, w zakompleksionych  przeciętniakach nie obiegających od norm, usiłujących dostosować się do tak zwanej  większości, opowiada narrator, Wódz Bromden, zwalisty Indianin, nauczony, że aby  przetrwać w świecie skonstruowanym przez drani, należy udawać innego, niż się jest. Staje się więc dla pozostałych – nieszkodliwy; udaje głuchoniemego.  Z premedytacją, skutecznie i od lat wyprowadza w pole mieszkańców i personel. Chroni się za portierą niewidzialności; widzi wszystko, wszystko rozumie, z nikim się jednak nie dzieli własną wiedzą.

Nie dzieli się nią do czasu, bo gdy na oddziale Wielkiej Siostry zjawia się McMurphy, Wódz zdradza się przed nim: zedrze dotychczasową maskę i odnajdzie się w sobie. Ale tylko McMurphemu pokazuje, kim jest faktycznie. Pozostałych boi się nadal, nadal jest wobec nich powściągliwy i nieufny.

d

Siostra Ratched, czarująca sekutnica o wdzięku irygatora, panowała w szpitalu od dawna, uwielbiała wpędzać ludzi w poczucie winy, w monstrualny wstyd. Była w tym perfidną rutyniarą,  specjalistką od prowokowania awantur i sterowania nimi, fachowcem od wprowadzania zamętu, niepokoju, insynuacji, mówienia nie wprost. Pod jej kierownictwem pacjenci wzajemnie się kaleczyli, wzajemnie  frymarczyli swoją i cudzą psychiką; pod jej rządami tkwili w swoich wyrzutach sumienia.

Jej celem jest ograniczenie ludzkiej samodzielności, uzależnienie ludzi od swojej woli, skazanie ich na bezradność, zaszczepienie w nich obezwładniającej niemocy i dokuczliwego poczucia winy,  przeciwstawienie się ich zorganizowanemu, etycznemu barbarzyństwu polegającemu na silnej woli. Jej celem jest styranizowanie ich  powszechną zgodą na marazm, stłamszenie ich przyzwoleniem na prostrację i społeczny autyzm, autyzm tłumaczony strachem, obawą przed ryzykiem zwyczajnego istnienia.

Domagała się od nich furiackiego manifestowania skruchy i jęczących zwierzeń. Dlatego organizowała psychoterapeutyczne sabaty z marionetkowym udziałem lekarza prowadzącego oddział (lekarz, „mały człowieczek w binoklach”,  szefował temu oddziałowi zaledwie symbolicznie, ponieważ na jego czele musiało figurować jakieś popychadło z naukowym tytułem, a ekspertem od kiereszowania chorymi pozostawała Naczelna Wywłoka).

I w tej oto dekoracji rozgrywa się dramat.  Nie mam zamiaru streszczać powieści. Pragnę tylko zachęcić do jej lektury.  Kto chce, niech sam sobie poszuka  dalszego ciągu. Choćby po to, by wiedzieć, czego można  oczekiwać od mistrzów pióra.

Kultura nie znosi próżni…

…jest nieprzerwana i ciągła. Wyobraźmy sobie, że wszyscy twórcy  nagle zamilkli. Piszą, malują, komponują, ale do szuflady. Bytują po niszach i zakamarkach, po piwnicach, enklawach i bezludnych wyspach, a ich głos dociera do niewielu. Do garstki potrafiących czytać, myśleć i udawać, że jest klawo. Ale do tych, co nie czytają, nie potrafią sklecić jednego zdania bez słowa na k., do tych, co mają gdzieś całe to zawracanie gitary z myśleniem, dotrzeć nie umieją.

A niby kto ma do nich dotrzeć, skoro  twórcy wolą schować się w  czarownej dziurze? W wieży z kości słoniowej? Po kloszem własnych spraw? A kto niby ma im ukazać inne światy, niczego sobie horyzonty,  marzenia i szczytne cele, skoro wszyscy zaczną być eremitami? Skoro wszyscy odwrócą się od rzeczywistości i postanowią przymykać oczy na lawinowe kretynienie całych pokoleń? Kto, jeśli nie twórca, im uświadomi, jakie wartości, jakie ideały są ważne w życiu każdego człowieka, nie powie, głośno, wyraźnie i zrozumiale, o co chodzi w tym szczurzym, agresywnym wyścigu po zmęczenie, zawał i kasę?

Cisza dobra jest na  urlopie dla  frustratów rojących o wlezieniu do jamy ze świętym spokojem. Natomiast dla wyczerpanych obserwacją dzisiejszego rozpadu ducha, dla zdegustowanych współczesnymi konwulsjami, droga jest określona przez POWINNOŚĆ TWORZENIA. Bo twórca jest  nim po to, by dawać swój głos. Bez wyrażania swoich zapatrywań, nie egzystuje.

A daje go poprzez dzieła. Udane, złe, ale przykrojone na miarę swoich możliwości. Zaś gdy milczy, przechodzi na wewnętrzną emeryturę i stoi z boku. Wycofanie się z aktywności, ucieczka w szukanie wytłumaczeń dla swojego przemęczenia, zgoda na to, co jest, przyzwolenie na degenerację pojęć, to kapitulanctwo.

Aktywność

Każdy z nas powinien zrewidować swoje myślenie. O sobie, o innych, o innych na swoim tle. Na tle swoich doznań i potrzeb. Powinien zrezygnować z tego, co jest dla niego nieosiągalne, pogodzić się z nieuchronnie postępującymi zmianami, lecz winien pogodzić się z nimi w ten sposób, by to, co niemożliwe i utracone, zastąpić tym, co REALNE. A więc – aktywnością psychiczną.

Aktywność pozwala złagodzić, spowolnić i pomniejszyć objawy naszej choroby. Przedłuża okres względnej sprawności. Jak? – Poprzez systematyczną pracę nad rozszerzaniem swoich horyzontów myślowych. Poprzez  ciągłe wzbogacanie listy wewnętrznych umiejętności, pasji, wyobraźni i wiedzy pozwalającej nam na ocenę i zrozumienie własnych zalet, na pozytywną ocenę własnej, a więc niepowtarzalnej wrażliwości,  indywidualnych przymiotów, które, wbrew naszym przeświadczeniom, są w nas, są odrębne i nieujawnione, zamaskowane i przyczajone w głębiach naszych zainteresowań: w muzyce, literaturze, nauce, historii, w naszym zaciekawieniu światem.

Aktywność jest dla mnie wszystkim po trochu: lekcją pokory, karą, nagrodą, zabawą i przygodą z darowaną obecnością, atrakcyjną i podniecającą odmianą egzystencji, ucieczką w śmiech przed jej rzeczywistą monotonią i zarazem niezgodą na jej dziadostwo, świadomym zagadywaniem swoich cierpień, tych prawdziwych i tych wyolbrzymionych, względnych, bo subiektywnych, odwracaniem od nich uwagi, reakcją organizmu na zmianę osobowości, lekarstwem na chroniczne osamotnienie i fałszywe współczucie, ratunkowym kołem przed agresywną nieżyczliwością bliźnich, zastępczą formą bytu na uwięzi, nieruchomym ruchem, sposobem na senne koszmary i emocjonalną huśtawkę, wyzwaniem, uczeniem się pokonywania trudności, zbawiennym przejściem w stan duchowej metamorfozy, daremną próbą zrozumienia siebie i dożywotnim, nieudolnym, i dlatego stale podejmowanym usiłowaniem określenia swojej duchowej kondycji.

Prawdziwy grafoman

Prawdziwy grafoman nie dusi w sobie emocji, tylko przelewa je bezpośrednio na monitor komputera. Nie znosi pisać na papierze nie dlatego, że jest ekologiem, lecz uważa to za stratę czasu.

Prawdziwy grafoman wkleja swój wyjątkowy utwór na wszystkie możliwe portale.

Prawdziwy grafoman siedzi godzinami przy komputerze i oczekuje pochwał. Klika do znudzenia w myszkę odświeżając ekran w nadziei, że a nuż pojawi się jakiś miły komentarz. Boli go od tego klikania palec, dupa od siedzenia, traci wzrok od wgapiania się w monitor, ale… czego nie robi się dla Sztuki?!

Prawdziwy grafoman nie znosi słów krytyki i przyjmuje ją jako przejaw niezrozumienia, arogancji i trolowatego chamstwa.

Prawdziwy grafoman uważa, że nikt tak jak on nie potrafi opisać świata, poruszyć czytelnikiem, wprawić w zachwyt, zadumę, rozczulić, uwrażliwić.

Prawdziwy grafoman to ja.

(No, ale przecież prawdziwych poetów już nie ma.)

WIGILIJNE REKOLEKCJE

Rodzina, jej oblicza. Na co dzień i od święta. W trakcie okazjonalnych odwiedzin, przy zastawionym stole, podczas drinkujących zwierzeń, podczas naskórkowych rozmów. Ludzie przybywający z odległych stron, opowiadający o zdarzeniach wysupłanych z  przeszłości, jakieś zapodziane anegdotki, jakieś barwne szczegóły do słuchania w towarzystwie milusińskich, jakieś pikantne momenty do przytaczania, gdy przy stole siedzą sami dorośli, gdy dziatwa śpi.

Ceremonie, rytuały, tradycja. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija, wrasta w zmierzch, a niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, nieznanymi wujami, dalekimi ciotkami, są nieufni, jak gdyby skuleni w sobie, nieszykowni, milczący, nieobecni duchem.

Przyjechali, bo tak nakazuje obyczaj, bo taka jest ich rola. Mają problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Jak opłatkiem łamali się swoimi z zmartwieniami zakłócającymi ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy pokropionej domową nalewką.

Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą.

Z najlepszymi życzeniami

Są dni szare i ponure, są też dni szczególne. Jedyne. Odświętnie ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym  i dostojnym idziemy na spotkania, na imprezy, udajemy się na uroczyste zjazdy rodzinne. Jesteśmy przepełnieni wewnętrznym blaskiem. Nastawieni do świata przychylnie. Siadamy za stołem i czekamy na spóźnialskich, na krewnych przybywających pociągami lub autobusami z dalekich miast.

Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, aż zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy. Przypominają się nam nasze ciotki, nasi wujowie, nasz ulotny dobytek pamiętany z dzieciństwa. Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy więc z czułością o  tych, którzy jeszcze są wśród nas. I w tym podniosłym nastroju któryś krewny oznajmia, że pojawiła się pierwsza gwiazdka, że już pora na łamanie się opłatkiem.

Rozpoczyna się wigilia. Po złożeniu życzeń, na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma swój kres, więc rozpoczynają się kolędy, smutne i nieśmiałe z początku, lecz, z każdym nowym kieliszkiem nalewki domowej roboty – żywsze i bardziej do tańca, niż różańca.

Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i nie tak oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne, możemy się zabrać za spanie do południa. Wracamy żegnając się do następnego razu, obiecując sobie i wszystkim uczestnikom, że będziemy do siebie pisać częściej, będziemy ze sobą utrzymywać kontakt, całujemy się jeszcze w progu, jeszcze na schodowej klatce, a tuż po jej opuszczeniu widzimy człowieka,    którego spotykamy na tramwajowym przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci  swoją anonimową twarz i  nagle okazuje się jednym z nas, nagle chcemy go poznać bliżej.

W taki dzień widzimy go inaczej. Traktujemy go serdecznie.  Zauważamy jego postać.  Ale, ogarnięci chwilowym wzruszeniem, już następnego dnia zapominamy jakoś, że tylko raz w roku są święta, choinka i prezenty, a bieda trwa cały rok.

POLITYCZNY KARUZEL

Nadchodzi dzień, gdy kończą się igrzyska i opada wyborczy kurz. Panowie dzidziusiowie z partyjnych list, oblizując się na myśl o dietach i służbowych  t u ł a c z k a c h  po Unii, przymierzają się do zasiadania, piastowania i pełnienia.

Nowa władza drapie się na świeczniki, postumenty lub piedestały, mości się na fotelach, stołkach i taboretach, wsiada do limuzyn z osobistym woźnicą i przejmuje zdobyczne gabinety, i odbiera od podwładnych – hołdy (w akompaniamencie wazeliniarskich piruetów).

Zaczyna się twarda HARÓWKA dla Ojczyzny. Katorżnicza orka polegająca na zamianie stryjka na kijek, czyli na zastąpieniu poprzednich nieudaczników, nieudacznikami WŁAŚCIWYMI. Od tej pory styl sprawowania władzy polega na zastępowaniu  błędów uczynionych przez poprzedników, błędami ludzi ze zwycięskiej opcji.

Jej pierwszy etap, to zapoznawanie się z zakresem przywilejów, wypłacanie sobie odszkodowań za zwycięstwo w wyborach i upragniona demolka dokumentów wydanych przez niedawnych rządzących; kierownicy przestają nimi być a funkcje sprawowane przez teścia dygnitarza z przegranej drużyny, przejmuje teść dygnitarza ze stada zwycięskiej.

Rozpoczyna się reorganizacja wyposażenia SIEDZIBY. W odstawkę idzie palma wycierająca sufit, znikają skórzane kanapy w kolorze PiS i zastąpione są kanapami w cudownym kolorze PO. Kossak wędruje do utylizacji, a na ścianę wjeżdża Malczewski. Dywan w podsłuchowe prążki przechodzi do historii, a na jego miejscu zjawia się dywan w koalicyjne ciapki.

P.S.

W Sejmie, w Senacie i po ministerialnych pieczarach, po kancelariach namaszczonych WŁADZĄ i pełniących funkcję spichlerza na kompleksy, wkrótce rozlegnie się płacz i zafrasowane zgrzytanie dziąseł, a z gabinetów i piaskownic, spod dziurkaczy, wiaderek i szufelek, wydobędzie się chóralny pisk struchlałej dziatwy: CO STANIE SIĘ Z POLSKĄ, GDY NAS ZABRAKNIE?

O powinnościach twórcy

Poeta, prozaik, twórca jakiegokolwiek formatu i w jakimkolwiek gatunku, nie może być człowiekiem cichym, nie powinien siedzieć jak mysz pod miotłą, bo jego obowiązkiem jest REAKCJA. Natychmiastowa odpowiedź na zło, wredotę, społeczny tumiwisizm, na etyczny autyzm. Ponieważ każdy tekst, obraz, muzyka i.t.d., są to jego ilustracje rzeczywistości. Jego prywatne próby zinterpretowania otaczających zjawisk. Zjawisk bolesnych niekiedy, a niekiedy po prostu – głupich. Nienośnie, irytująco bzdurnych.

Twórca nie może przechodzić nad nimi w sposób obojętny, nie może mieć bezszmerowych poglądów na to, z czym się styka. Jeżeli nie reaguje na coraz powszechniejszy kulturowy idiotyzm, jeżeli utrzymuje się w mniemaniu, że go on nie dotyczy, to może warto zapytać, co i dla kogo tworzy. A także, po co tak czyni. I czym się różni od ludzi chorych na społeczną znieczulicę. Od ludzi – kibiców własnego istnienia, od ludzi prześlizgujących się przez życie.

Nieprzypadkowo powiedziałem o OBOWIĄZKU. Twórca ma OBOWIĄZEK pokazywania odbiorcy, jak jest. Powinien go niepokoić, zachęcać do sprzeciwu wobec absurdów, wrzeszczeć, a nie usypiać, krzyczeć, a nie popiskiwać. Twórca musi być aktywny, iść pod prąd sezonowo słusznych mód. Być kontrowersyjnym penetratorem otoczenia, opozycyjnym burzycielem konwenansów.

Autor nie istnieje bez odbiorcy. Jeżeli twórca pozbawi go możliwości rozmowy ze sobą, zamknie się w intelektualnym kąciku, w swojej kapsule ciszy, spokoju i martwoty, to do kogo trafią jego dzieła?

Czytaj dalej

ROZARIUM

 Słowa są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencji, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć Jednakże między powiedzieć, a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, niczego nie mówi, czyli nie zmusza do fabrykowania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takiego myślątka, takiego słowiątka, nie chce zgłębiać, co te prymitywne znaczenia skrywają pod swoją podszewką.

Lecz są słowa, przeciwne do tamtych, ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła, płaska, jednowymiarowa myśl uszarpana własną miernotą, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom słów, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewaliśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne, składane są jak teleskop.

Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy w poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem kalejdoskopowym, znajdziesz się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.