Archiwum kategorii: Felieton

Kociokwik

Bunt

Bez filozofii nie ma literatury. Filozoficzna, poszukująca i odnajdująca, bo twórcza myśl, statek przycumowany do życia, żaglowiec kołyszący się w przystani, stała więź z otaczającą przeszłością, wyraźna, między i ponad pokoleniowa symbioza ludzkich poszukiwań, azyl, schronienie przed obskurantyzmem i jego wulgarną ofertą, a zarazem ciągłość w zachowaniu tradycji, a zarazem – nieodwracalna miłość do ukazywania prawdy, to prawda sama w sobie, lecz nie sama dla siebie. Niekiedy teoretyczna, czerpana z nieuchwytności, lecz jakże często wzbogacana i mnożona o i przez modyfikację dostępnej wiedzy. To rewizja dotychczasowych twierdzeń, konieczny, dobroczynny atak na poglądowe zielsko, chwasty i toczące je pasożyty z komunałów, dla nielicznych zaś – literatura dojrzała, więc odkrywcza. A jednocześnie – worek z dogmatami, nieprzyswajalny mętlik przypuszczeń bez dowodów. Mniemania na wyrost i wątpliwe diagnozy wywleczone z nierealnej rzeczywistości.

*

Z potrzeby uszczegółowienia, doprecyzowania nieznanych pojęć do znanych faktów, z troski o formę i treść formułowanych idei, powstawały różnorodne protezy ułatwiające kuśtykanie po własnym rozumie: rozmaite retro, neo i postmodernizmy.

Wielopostaciowy, eklektyczny, kundlowaty wiek XX naniósł do współczesnej filozofii sporą ilość poznawczego mułu: wypośrodkowanych, a z pewnością nie bardzo ze sobą zbieżnych doktryn. Podejmował się kompromisowych, pośrednio mądrych prób naukowego scalania, zunifikowania metod stanowiących rzeczywistość opisaną przez wieki wcześniejsze, zwłaszcza przez pozytywizm poprzedniego i jego zdumiewające minimalizowanie własnych niedosytów. Jednakże miast ujednolicenia systemów, osiągnął w nich jeszcze większe dysonanse, dalsze ich rozproszenie, co w rezultacie wydało, na realny świat, falangę dzisiejszych profetyków luzu, nicości i zwisu, co odznaczyło się arbitralnym podważaniem jakiegokolwiek poglądu na cokolwiek [przy jednoczesnej niezdolności do zastąpienia go lepszym], rozgorączkowaną gonitwą pośród bezliku i bezładu stratowanych wartości, owczym biegiem po konceptualną zadyszkę i zabawnym nadawaniem nowomodnych nazw dla „staromodnych” problemów.

*

Tak jednak było zawsze: przemijało życie i świat zaczynał wyznawać inne wartości. Ani lepsze, ani gorsze, tylko nie te, które były dla mnie ważne. Na tyle istotne, bym się w nim orientował. To jest wiedział, w czym rzecz.

Ale teraz wiem coraz mniej i podobnie jak Tadeusz Borowski w opowiadaniu „Kamienny świat”, ze zdziwieniem patrzę na otaczającą mnie rzeczywistość.  A zdziwienie to prowadzi mnie do fascynującego opowiadania Marii Dąbrowskiej – „Tu zaszła zmiana”. I myślę wtedy, że autorzy tej prozy ustąpili  miejsca ludziom, którzy, nie mając o nich pojęcia, nie tęsknią za nimi, za ich przerwaną twórczością, za tekstami budzącymi niegdyś ożywione polemiki, prowokujące do wymiany zdań, mądrych często, a często – zacietrzewionych i akademickich.

Uświadamiam więc sobie, ilu pisarzy, malarzy, muzyków przeszło na drugą stronę i ogarnia mnie smutek. Z melancholią patrzę na wydłużającą się listę nieobecnych. Wspominam, ilu umarłych wywarło na mnie wpływ, weszło w częścią mnie, a ilu jeszcze zapadnie w mrok. Lecz  póki jestem, są! Są w ciemność i stało się beztroską niepamięcią tych, których już nie rozumiem i którzy nie zdają sobie sprawy, że też się zestarzeją i następne pokolenia też odwrócą się od nich i też nie będą podzielać ich pasji.

Nastanie się kontredans mód. Obowiązek wyznawania odkurzonych idei. Dzisiejsze staną się śmieszne, bo obecne bunty rozstaną się z życiem po to, by mogły narodzić się kolejne. I tak po kres; zawieszenia i odwieszenia, chimeryczne powroty do łask i cykliczne obalania przeszłości, bumerangi i odkrycia, maniery i style, tropy i tendencje, gusta i guściki, Barok i Romantyzm! Co jest w pewnym sensie sprawiedliwe i do pewnego stopnia słuszne. Gdyż, jak rzekł Grochowiak, „bunt się ustatecznia”.

*

Owi współcześni reformatorzy słów, przepoczwarzą się w zagorzałych purystów języka, rozemocjonowanych obrońców swojej tradycji i również, jak ich przyszłe dzieci, będą w ich oczach dziwakami wyważającymi nudne drzwi do wykarczowanego lasu. Lecz dosyć to marna pociecha: bunt jest i był miarą postępu; jaki bunt, taki postęp. Wszelako bunt powinien być uzasadniony zdrowym rozsądkiem.  Inaczej mamy do czynienia z anarchią, chaosem, jazgotem, czymś nieustająco mętnym, jak wykład matołka uważanego za guru. W tym przypadku bunt  jest restaurowaniem śmietnika; odnowione poglądy mają czasem stary, lekko zmodernizowany zapaszek, ale, tak czy inaczej, dziura pozostanie “dziurą”; niezależnie od faktu, że moda jest na “wądół”. Bo piękno słów zależy od epoki; podobnie jak ona, przemija, traci poprzednie znaczenie, wycieka z potocznego  użytku i chowa się do archiwum pamięci.

Przenikanie i odchodzenie

Za każdym razem, gdy zabieram się za szukanie najświeższych wiadomości, czynię to z lękiem. Szczególnie ostatnio, czytając powiadomienia o śmierci znanych, uznanych, wyciskających na mnie piętno. Czynię to z obawą, bo nie wiem, co znajdę. W zastraszającym tempie ubywa mi znanego świata, a na dodatek razem z nim obumierają we mnie  – oczekiwania;  mam wrażenie, iż za często odchodzą ludzie szlachetni, a na ich opuszczone miejsce wskakują komiczne figurki z kreskówek.  Wymykają się z istnienia takie potęgi, jak  Kapuściński, Herbert, Lem, Gombrowicz, a zamiast  nich do gramolą się do istnienia przypadkowi eksperci od oceny dorobku.

Pośmiertne milczenie rewelatora, wyzwala bezpieczną agresję jego szemranych komentatorów. Za życia podtruwali go jeden przez drugiego i rzucali nim o ściany, a gdy już go nie ma i nie może się bronić, jak jeden mąż, z furią dowodzą, że kochali go bez pamięci już wtedy, gdy go jeszcze nie było na świecie…Mnożą się więc figury pełne wazeliny w piórze, a z nieistnienia podnoszą się odpychające skrzaty starające się oberwać bodaj cętkę z jego gronostajowego płaszcza. A niekiedy bywa odwrotnie i jak w przypadku Miłosza, rozpoczynają się orwellowskie DWIE MINUTY NIENAWIŚCI: Skałka, Wawel, czy pod płotem? Zaczyna wytykanie, pomawianie, deliberowanie i w antrakcie sugestywny szepcik: JA BYM TO ZROBIŁ LEPIEJ. A teraz dochodzi narodowa pogwarka o Szymborskiej. Do dyskursu mobilizują się dywizje oszołomów odrąbanych od wiedzy, choćby od faktu, że Stalin strzelił racicami przeszło sześćdziesiąt lat temu, a Szymborska w latach pięćdziesiątych wystąpiła z PZPR i dawno już przestała wielbić potwora. Tu przypomina mi się powiedzenie Fredry: „znaj proporcje, mocium Panie”.  I ta przaśna sarabanda rozpiszczy się znowu. Znowu powstaną obozy. Będą zwolennicy i z kanalizacji wychyną tępe mordy kulturalnych trolli. Jak z jazgotem wokół Kapuścińskiego: donosił czy nie i ilu ludzi utłukł swoimi książkami.

PS coś w tym jest: „Gdyby ludzie mówili tylko o sprawach, na których się znają – na świecie byłoby bardzo cicho.”

Giovaannni Guareschi

„Bękart”

Ten tekst nie ma nic wspólnego z klasycznym rozumieniem słowa „recenzja. Jest to raczej – osobista refleksja. Moim zdaniem pisanie o książce nie powinno być jej streszczeniem, tylko prezentacją własnych powodów, dla których warto po nią sięgnąć. Zachętą do lektury *.

Powieść Grzegorza Sudorowskiego „Bękart” rozgrywa się we Wrocławiu, ale jej usytuowanie jest fabularnym pretekstem; w rzeczywistości to miasto uniwersalne, siedziba wspomnień z dzieciństwa. Równie dobrze mogłoby nazywać się Bydgoszcz i leżeć nad Brdą, a most Uniwersytecki mógłby być mostem Królowej Jadwigi; chodzi o klimat ukazanych czasów. A ten, niezależnie od zlokalizowania, zawiązania akcji i przedstawienia intrygi, jest wszędzie ten sam. W każdym zakątku zdarza się bezprawie, głupota, sadyzm i demoralizacja, w każdym też znaleźć można dążenie do osiągnięcia wewnętrznej harmonii duszy, namiętność i narodziny szlachetnych uczuć.

Ale choć topografia Wrocławia, to tylko metafora, w powieści najważniejsza jest treść zarysowana na jej tle. Książka opowiada o bezwarunkowej, wręcz obsesyjnej miłości bohatera do swojej matki. Surdykowski (gresud z PP) przedstawia kolejne etapy rozwoju losu stworzonej przez siebie postaci. Z wielką swobodą, erudycją i znajomością realiów odtwarzanych wypadków, wciąga czytelnika w swoją panoramiczną krainę fantazji. Odsłania przed odbiorcą coraz to inną kurtynę wydarzeń. Opisuje sceny powstałe z faktów i przedstawia obrazy narodzone w wyobraźni. Co uwidocznia w podtytule dzieła: „Zmyślona historia, która mogła się jednak wydarzyć”.

Autor przedstawia skomplikowane, niewesołe, w gruncie rzeczy tragiczne losy swojego bohatera i jego najbliższych. Dzieje głównej postaci tego utworu – Tońcia – dziecka dojrzałego nad wiek zderzonego z brutalnym światem „dorosłych”. Tońcio, paruletni mikrus skazany na torturę bezsilnego przypatrywania się biciu swojej mamy, jest w istocie herosem. Psychicznie i fizycznie wyprzedza swoich rówieśników, a i większość dorosłych bije na głowę swoim rozsądkiem, dojrzałością umysłu i przykładem wytrwałego ducha. Nic więc dziwnego, że nie pasuje do bojaźliwej reszty standardowego społeczeństwa, jest dla starszych „solą w oku” i odstaje od zawistnej trzody powierzchownych ludzi nienawidzącej osób postępujących przyzwoicie.

W świecie bohatera tej opowieści rzadko pomaga się zdolnym, a często promuje – bezbarwnych i charakterologicznie nijakich lizusów. Książka mówi o tym, jak wielu jest ludzi dążących do zniszczenia wybitnej jednostki, a jak mało wyciągających ku nim pomocną dłoń. Uwidacznia, jak ze  zdolnego i odznaczającego się licznymi talentami, lekko chorego dziecka „produkuje” się kalekę. To w sanatorium. W szkole zaś, jak dzięki „uśredniającej” obróbce i pedagogicznej tresurze ucznia, dzięki złośliwemu tłamszeniu jego woli, inicjatywy i osobowości – przestaje być zdolne do samodzielnego myślenia. Lecz autor pokazuje zarazem, jak człowiek o niezłomnym charakterze wyzwala się z tej hodowli potulnych miernot i podnosi się z upadku.

Myśl przewodnia stanowi główny powód mojej fascynacji. Akcja co chwilę przenosi się w inne rejony, lecz nie zbacza z wytyczonej drogi. Losy poszczególnych postaci i zdarzenia, które ich łączą, mają na siebie wzajemny wpływ. Książkę czyta się jednym tchem, bo adresat jest ciekaw dalszego ciągu. Jest urozmaicona, zaskakująca i przedstawiona plastycznie. Zalety utworu, to klarowność wielowątkowej akcji, niedzisiejsza subtelność opisów i ewidentny brak natrętnych wulgaryzmów; Czytelnik nie traci czasu na błędne domysły i może poddać się potoczystej narracji.

Ryszard Kapuściński

Czytanie książek pana Ryszarda zacząłem wcześnie. Na długo przed „Szachinszachem”, „Imperium” czy „Wojną futbolową”.  Zanim do Polski dotarła międzynarodowa sława jego utworów. W prasie znajdowałem artykuły pisane przez niego z odległych stron. Korespondencje z Indii, Chin, Ameryki Łacińskiej, Afryki, informacje i depesze z miejsc nasiąkniętych ludzką krzywdą, nędzą i niesprawiedliwością. Teksty relacjonujące, komentujące, przedstawiające wielobarwną, egzotyczną  rzeczywistość kraju, z którego je wysyłał. A były one tak niedościgłe, że wkrótce okrzyknięto go „Cesarzem reportażu”.

Ryszard Kapuściński nieprzypadkowo powołuje się na starogreckiego historyka Herodota i na jego prekursorską metodę zbierania wiadomości „u źródeł”: nazywa go pierwszym reportażystą. Herodot stwierdza: „aby lepiej poznać siebie, trzeba poznać  Innych, bo to Oni właśnie są tym zwierciadłem, w którym my się przeglądamy”. Ta  uwaga jest kluczem do zrozumienia twórczości Kapuścińskiego: pisma Herodota są  jego brewiarzem i zabiera go w każdą delegację. Przy czym nie urządza sobie wypraw turystycznych, a przeciwnie, stara się  wniknąć w atmosferę miejsca pobytu. Przesiąknąć jego klimatem. Utożsamić z nim po to, by móc go odtwarzać.

W dziełach Kapuścińskiego fakty i daty nie są tak ważne, jak aura wytworzona wokół nich. Interesuje go sedno problemu, istota rzeczy, synteza sprawy, reminiscencje i zbitki przeżyć zapamiętanych z różnych miejsc kontynentów. Tworzy z nich kolaże, mozaiki złożone z przenikających się zagadnień. Tym samym buduje własny świat „ogólnych” uczuć; za nic ma drobiazgowe przedstawianie szczegółów; przesadny weryzm – zamula wyobraźnię.

W odróżnieniu od innych korespondentów zagranicznych, nie lubi przebywać w komfortowych warunkach hotelowych państwa, którego jest gościem. Woli być blisko opisywanych wydarzeń. Wśród autochtonów. Uczestniczyć w ich życiu. Ciekawy nieznanego  świata, pragnie go poznać gruntownie, ponieważ zdaje sobie sprawę, że inaczej nie będzie uczciwy w tym, co ma zamiar opowiedzieć.

Jest pasjonatem. Nie tylko pisania, bo i podróży. Wędrówek po bezdrożach Historii. Ruchu i czynu.  Działania. Jest obsesjonistą: uwielbia obserwować początkowe wybuchy i końcowe akordy dogasających rewolucji. Rodzące się nadzieje i odwieczne rozczarowania. Eksplozje ulicznych zamieszek i przejściowe fajerwerki pałacowych przewrotów. Polityczne i społeczne rozgardiasze warte skomentowania.

Pisze nie zawsze zgodnie z konkretnym zdarzeniami i ich dosłowną lokalizacją, natomiast zawsze wiernie z emocjonalnego punktu widzenia.  Lecz ten jego konfabulacyjny styl ma uzasadnienie w specyfice formy przekazu: pojawia się tylko w książkach.  Ale w konwencji serwisów informacyjnych kierowanych do PAP, pan Ryszard  ściśle trzyma się zdarzeń. Dlatego należy oddzielić lakoniczne raporty przesyłane do kraju, od literackiej twórczości. W niej mógł sobie pozwolić na rozmach i głębię przemyśleń. Natomiast teksty płodzone na zlecenie PAP, z konieczności niedługie, kłócą się z jego niepokornym i żywiołowym temperamentem epika; niejednokrotnie chciałby pogalopować po zawiłościach tematu, poszerzyć go i wzbogacić, ale redakcyjne wymogi  krótkich depesz ograniczają mu wypowiedź do mikroskopijnych rozmiarów. Nad czym ubolewa. Narzeka, że zamiast pisać książki, rozmienia się na drobne pisząc komunikaty, sprawozdania, mało istotne, polityczne meldunki nie mówiące o przyczynach wydarzeń, ale przedstawiające ich skutki. Tęskni więc za spokojem, domem, za chwilami, gdy będzie mógł bez reszty oddać się prawdziwej pracy.

Zanim to jednak nastąpi, męczy się i przycina swoje teksty. Zmusza go to do  bezustannego dokonywania wyboru, miotania pomiędzy tym, co może, a tym, co powinien umieścić w artykule;  galernicza praca nad słowem przynosi efekt w postaci stworzenia unikalnego stylu. Kapuściński, mistrz lekkiego pióra, maniakalny wędrowiec po literaturze, chodząca encyklopedia i doskonały znawca pisarskich technik, w trakcie tworzenia kieruje się intuicją, wyczuciem. Podobnie, jak Malcolm Lowry, autor powieści „Pod Wulkanem”,  jest chorobliwym cyzelatorem słów: konstruuje swoją prozę z fragmentów wielu wersji jednego zdania, rozdziału czy akapitu, ze ścinków zanotowanych myli i spostrzeżeń, w rezultacie czego powstają teksty impulsywne i rozedrgane.
*
Istotnie: nikt przed nim nie pisał w ten sposób reportaży. W takim stopniu nie wchodził w skórę rozmówcy. Nie starał się przeniknąć przez najgłębsze warstwy jego psychiki. Nie usiłował zrozumieć drugiego człowieka, jego otoczenia, sposobu myślenia, lokalnych tradycji, zwłaszcza zaś – nikt nie dostrzegał tylu istotnych różnic pomiędzy europejskim pojmowaniem kultury, a kulturami pozostałych kontynentów. Kulturami lekceważonymi i umniejszanymi przez naszą, bezpodstawnie zadufaną w sobie i swoich dokonaniach.  Dla Kapuścińskiego każda była ważna. Niezależnie od wielkości obszaru, na którym występowała. Co stale podkreślał w swoich książkach i wywiadach.

POSTĘP NA PRĄD – DWA ŚWIATY

W czasach połowy ubiegłego wieku, gdy przydarzyło mi się nieszczęście ze swoimi narodzinami, otoczenie było szarobure i parciane. Ciężko to pojąć obecnym dzieciakom, ale w tej zgrzebnej epoce nie istniały komórki, wrzaskliwe reklamy, życie podporządkowane kasie, gry komputerowe i empetrójki. Trudno w to uwierzyć, ale nie było też Internetu, portali społecznościowych, blogowania i ujeżdżania po forach.

Wszystkie zabawki nie miały dzisiejszej urody. Były niebardzo wypasione, nienazbyt elektroniczne i mało ugadżetowione. Prezentowały się za to paskudnie; toporne, wymagały zbytniego wysiłku wyobraźni, inwencji, pomysłowości. Inaczej, niż obecnie. Teraz dzieciaki mają umysłowe protezy do parusekundowego przeżywania. W związku z  czym prędzej się nudzą i żwawiej przeskakują od jednej zabawki do drugiej. A każda -kolorystycznie piękna, z lalkowym głosem imitującym rzeczywistość, obdarzona ruchem, tyle że nietwórcza i nieinspirująca, bo wyposażona we wszelkiego rodzaju UŁATWIENIA.

*

Technika  coraz szerzej wkracza do naszego świata. Jeszcze 15 lat temu nie istniała tak rozbudowana, szybka i sprawna wymiana informacji. Razem z rozwojem wynalazczości, zmienia się  nasze życie. Na naszych oczach poprzedni sen przeradza się w jawę. Elektroniczny papier, czcionka, fotografia, taśma magnetyczna, cyfrowy zapis na płycie, aparaty telefoniczne nazywane komórkami, Internet, poczta elektroniczna ułatwiająca kontakt z całym światem, wynalazki te zmuszają do refleksji nad czekającą nas przyszłością. Na szczęście nie wyręczą one ludzi w myśleniu, lecz sprawią, że wyniki badań pozwolą naukowcom uniknąć zbyt częstego wylewania dzieci razem z wanną i wchodzenia do już o dawna spenetrowanej sadzawki: pomyłki zostaną sprowadzone do minimum,  a  ich popełnianie stanie się karalne.

Telefon przyspieszył obieg informacji, samolot skrócił subiektywny czas i zmniejszył obiektywną przestrzeń. Jak wynalezienie fotograficznej rejestracji miało wpływ na poszukiwania w malarstwie i doprowadziło do innego spojrzenia na jego funkcję (poprzez rezygnację z wiernego odzwierciedlania rzeczywistego obrazu), tak wynalezienie doskonalszego sposobu wyławiania i gromadzenia informacji, pozwoli artystom przeznaczyć więcej sił na właściwą twórczość. O ile jeszcze nie tak dawno temu autor naukowego opracowania, np. historycznego, całymi latami biedził się nad zgromadzeniem niezbędnych danych i w tym celu musiał przedzierać się przez dziesiątki tomów, roczników, starodruków, map porozsiewanych po różnych archiwach, to teraz, mając bezkolizyjny dostęp do Internetu, może (bez opuszczania swojego pokoju) uzyskać potrzebne wiadomości z każdej biblioteki.

Cieszący się uznaniem dzisiejszy mól książkowej erudycji, straci uprzywilejowaną wartość, jeżeli nie będzie człowiekiem światłym w pojęciu jutrzejszym, jeżeli jego wiedza polegać będzie tylko i wyłącznie na szczegółowym gromadzeniu faktów, a nie na szybkości ich kojarzenia i wyszukiwania istniejących między nimi połączeń; dotychczasowa zaleta stanie się jego wadą, bo jeśli nadal zbierać miałby informacje bez ich przetworzenia, będzie oczytanym analfabetą i społecznym trutniem, a nie, jak do tej pory, użyteczną i cenioną jednostką.

Nauka rozwija twórcze możliwości. W miarę powiększania się obszaru naszej wiedzy, przesuwają się granice spenetrowanego świata, a znaczenie faktów niezbitych do wczoraj, dzisiaj jest już wątpliwe. Z powierzchni artystycznych zainteresowań bezpowrotnie zniknie tworzenie dzieł hermetycznych, kabalarskich, niekomunikatywnych, zajętych liczeniem diabłom ogonów, ulegną więc diametralnej zmianie obecnie obowiązujące kryteria dotyczące wkładu pracy; nie to uzyska społeczną pochwałę, co zostało osiągnięte z wielkim trudem i kosztem nadmiernych wyrzeczeń, co skomplikowane, za długie i wymagające dodatkowych narzędzi interpretacyjnych w postaci furgonetki specjalistycznych encyklopedii, ale to, co pozwoli uczynić świat lepszym i szybciej mądrym.

Mam nadzieję, że tak się stanie, że ślad za zmianami w technice nastąpią zmiany w naszej mentalności.

*

Na zakończenie,  zacytuję fragment z książki Ryszarda Kapuścińskiego „Lapidarium” III ( strona 280):

„Rewolucja elektroniczna drugiej połowy XX wieku wykopała głęboką przepaść między dwoma pokoleniami, posiadaczami dwóch różnych wyobraźni. Rewolucja ta stworzyła nowy świat – świat komputera, mediów, Internetu, rzeczywistości wirtualnej, z którym identyfikuje się młode pokolenie. Natomiast starsze, „przedwirtualne”, albo już nie czuje się na siłach, albo nie umie w sobie wzbudzić zainteresowania przestrzenią cybernetyczną. W rezultacie dwie generacje, istniejąc obok siebie, zamieszkują dwie różne rzeczywistości, dwie różne wyobraźnie. Mówiąc inaczej: rewolucja elektroniczna „dorzuciła” ludzkości jeszcze jeden, nowy świat, do którego młodsza generacja naszego rodzaju weszła bez wahania, starsza natomiast pozostała na zewnątrz na tradycyjnym, znanym sobie od dawna padole łez.”

Ceremonie, rytuały, tradycja

W trakcie okazjonalnych odwiedzin, wśród drinkujących zwierzeń, podczas naskórkowych rozmów, przybywają ludzie z odległych stron. Opowiadają o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, jakieś zapodziane anegdotki, jakieś barwne szczegóły do słuchania w towarzystwie milusińskich, jakieś pikantne momenty do przytaczania, gdy przy stole siedzą sami dorośli, a dziatwa śpi.

Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija, wrasta w zmierzch, a niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, nieznanymi wujami, dalekimi ciotkami, kawalkada nieufnych, jak gdyby skulonych w sobie postaci, nieszykownych, milczących, nieobecnych duchem figur.

Przyjechali, bo tak nakazuje obyczaj, bo taka jest ich rola. Mają problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Jak opłatkiem łamali się swoimi z zmartwieniami zakłócającymi ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy pokropionej domową nalewką.  Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą.

*

Są dni szare i ponure, są też dni szczególne. Jedyne. Odświętnie ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i dostojnym idziemy na spotkania, na imprezy, udajemy się na uroczyste zjazdy rodzinne. Jesteśmy przepełnieni wewnętrznym blaskiem. Nastawieni do świata przychylnie. Siadamy za stołem i czekamy na spóźnialskich, na krewnych przybywających pociągami lub autobusami z dalekich miast.

Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, aż zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy. Przypominają się nam nasze ciotki, nasi wujowie, nasz ulotny dobytek pamiętany z dzieciństwa. Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy więc z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. I w tym podniosłym nastroju któryś krewny oznajmia, że pojawiła się pierwsza gwiazdka, że już pora na łamanie się opłatkiem.

Rozpoczyna się wigilia. Po złożeniu życzeń, na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma swój kres, więc rozpoczynają się kolędy, smutne i nieśmiałe z początku, lecz, z każdym nowym kieliszkiem nalewki domowej roboty – żywsze i bardziej do tańca, niż różańca.

Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i nie tak oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne, możemy się zabrać za spanie do południa. Wracamy żegnając się do następnego razu, obiecując sobie i wszystkim uczestnikom, że będziemy do siebie pisać częściej, będziemy ze sobą utrzymywać kontakt, całujemy się jeszcze w progu, jeszcze na schodowej klatce, a tuż po jej opuszczeniu widzimy człowieka, którego spotykamy na tramwajowym przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, nagle chcemy go poznać bliżej.  W taki dzień widzimy go inaczej. Traktujemy go serdecznie. Zauważamy jego postać. Ale, ogarnięci chwilowym wzruszeniem, już następnego dnia zapominamy jakoś, że tylko raz w roku są święta, choinka i prezenty, a bieda trwa cały rok.

Dwie wyobraźnie

Ogromną rolę w rozwijaniu wyobraźni odgrywają zabawki. W czasach połowy ubiegłego wieku, gdy przydarzyło mi się nieszczęście ze swoimi narodzinami, otoczenie było szarobure i zgrzebne. Ciężko to pojąć obecnym dzieciakom, ale w tych koszmarnych czasach nie istniały komórki, gry komputerowe, empetrójki i „Nasza Klasa”. W ogóle wszystkie gry i zabawy tamtej dziatwy były toporne, trudne i wymagające wysiłku. Inaczej, niż obecnie. Teraz dzieciaki mają umysłowe protezy do parusekundowego przeżywania i szybkiej nudy. W związku z czym są jak zaspane mopsy i przeskakują od jednej zabawki do drugiej. A każda kolorystycznie piękna, na prąd, tyle że nietwórcza i nieinspirująca.

Na zakończenie tej obszernej wypowiedzi, zacytuję fragment z książki Ryszarda Kapuścińskiego „Lapidarium” III ( strona 280):

„Rewolucja elektroniczna drugiej połowy XX wieku wykopała głęboką przepaść między dwoma pokoleniami, posiadaczami dwóch różnych wyobraźni. Rewolucja ta stworzyła nowy świat – świat komputera, mediów, Internetu, rzeczywistości wirtualnej, z którym identyfikuje się młode pokolenie. Natomiast starsze, „przedwirtualne”, albo już nie czuje się na siłach, albo nie umie w sobie wzbudzić zainteresowania przestrzenią cybernetyczną. W rezultacie dwie generacje, istniejąc obok siebie, zamieszkują dwie różne rzeczywistości, dwie różne wyobraźnie. Mówiąc inaczej: rewolucja elektroniczna „dorzuciła” ludzkości jeszcze jeden, nowy świat, do którego młodsza generacja naszego rodzaju weszła bez wahania, starsza natomiast pozostała na zewnątrz na tradycyjnym, znanym sobie od dawna padole łez.”

Interpretacja

Do właściwego odczytania twórczości autora konieczne jest poznanie jego biografii,  bo wszystko, co literat pisze w swoim utworze, jest elementem jego życia, fragmentem jego doświadczeń, pryzmatem i filtrem pozwalającym mu na specyficzne spoglądanie na świat. Biografia  pozwala zrozumieć dzieło;  trzeba mieć rozeznanie w przyczynach istotnych zjawisk.  Pozwala też lepiej zrozumieć dzieło autora dzieła. Nowatorski zapis Pendereckiego nie był awangardowym epatowaniem tradycjonalistów, ale został wymuszony powierzchnią stołu w kawiarni, niebieski okres Picassa nie – wyrazem plastycznej intuicji, ale tym, że było go stać na najtańszą farbę (a ona była niebieska), Mrożek i jego cienka kreska tym, że miał wadę wzroku, Gielniak i jego linoryty tym, że pracował w łóżku i nie mógł być batalistą, żółcienie Van Gogha zależały nie od jego estetycznych fanaberii, ale od tego, jakie brał leki.

II

Artysta nie żyje za szkłem, nie można patrzeć na niego li tylko poprzez dzieła, które stworzył, ale należy widzieć go i oceniać na tle czasów, w których żył, wiedzieć, co go cieszyło, bulwersowało, podnosiło na ułudnym samopoczuciu, jakich miał wrogów. Kiedy się o tym nie wie, książki, obrazy, muzyka, zostaną zaledwie książkami, obrazami, muzyką, czymś odrealnionym, wyrwanym z rzeczywistości, martwym i ułomnym, bo niedokończonym, bo fragmentarycznym i uproszczonym jak szkice, skróty, obrysy, projekty: niczego nie wyjaśniają, nie zamykają, otwierają natomiast pandorową puszkę spekulacji, komentarzy, sugerują, zapowiadają, uruchamiają swawolną wyobraźnię przyczynkarzy, egzegetów i interpretatorów. Kiedy się o tym nie wie, nie rozumie się powodu pisania, malowania, komponowania, musu wyrażania się na piśmie, na płótnie, w nutach uporządkowanych w melodię.

Artysta – zblazowaniec

W rozgrywce prowadzonej obecnie, artysta awansował do roli jej nieistotnego pionka i jest elementem dwuznacznej gry o swoje ponure przetrwanie. Jeżeli jego fabularne brykiety nadają się do publikacji, można na nim zarobić. Jeżeli nie, opowiada mu się banialuki o wolnym rynku kultury.

Ich niedoskonały, zgrzebny, fabularny tok i nastrojowy szlif jest ceną, jaką ponosi za utrzymanie się na poetyckiej lub prozatorskiej powierzchni. Podatkiem od zubożenia. Skory do przebywania w ułatwionym otoczeniu, jest w nim zagubiony, a jego przemyślenia -śmieszą, gdyż znajduje się pod paraliżującą presją kryteriów narzuconych mu przez popyt, popyt zaś określa mu ich rozmiar i sens.

Jego spostrzeżenia są drobiazgowo nijakie, a wnioski – lekkostrawne, bezpłciowe i zgodne z przepisami; widząc nieznany i groźny świat, patrzy na niego z ironicznym lekceważeniem, z wyniosłej i komfortowej pozycji człowieka zblazowanego. Po trochu ubolewa nad swoją filozoficzną przewrotką, lecz, z mężnym uporem, cierpi na irytujący i postępujący zanik poczucia proporcji; taktu wobec innych i dystansu do siebie.

Uporządkowany i szczęśliwy bez powodu, zahacza sobą o tereny gładkie, wyżwirowane asfaltem, pięciogwiazdkowe, przejezdne i uregulowane, a jego spostrzeżenia są wprost proporcjonalne do nadkwasoty jego wyobraźni. Sprawia wrażenie astmatyka o żelaznych płucach. Wyczynowca mimo woli. Decyduje się na marszrutę po swoim i cudzym życiu – drogą poprawną, wytyczoną przez bezpieczne, dozwolone, bezkolizyjne sznurki dawno już przetartych, lecz dla niego nowatorskich szlaków.

W odkryciach swoich trzyma się wrażeń przedestylowanych przez rozmaite Podręczniki Życia Przyjemnego, doznań utartych, sprawdzonych i rutynowych, takich, jakie może zobaczyć na grupowej wycieczce, do muzeum, na łono plastikowej przyrody, czy z okna swojego bezołowiowego samochodu.

Pamięć wydarzeń teraźniejszych, pomnożona o pamięć wydarzeń minionych, nie jest to tak zwane jego środowisko naturalne, gdyż jego środowiskiem naturalnym jest – kontemplacyjne dno. Nad uciążliwe zmagania z naturą, przedkłada wygodną, luksusową, szablonową włóczęgę standardowego oryginała.

Bunt…

…jest i był miarą postępu; jaki bunt, taki postęp. Lecz bunt uzasadniony zdrowym rozsądkiem. Inaczej mamy do czynienia z anarchią, chaosem, jazgotem, czymś nieustająco mętnym, jak wykład idioty uważanego za guru (piękno słów zależy od epoki; podobnie jak ona, przemija, traci poprzednie znaczenie, wycieka z potocznego użytku i chowa się w archiwum naszej pamięci.

Pociechą i złośliwą otuchą jest to, iż mamy do czynienia z procesem nieuchronnym i nie mającym końca, że i my, zbuntowane kopie naszych rodziców, też wkrótce wejdziemy w poradlony mrok i jak oni dziś, będziemy załamywać ręce nad upadkiem obyczajów. A ponieważ, jak rzekł Grochowiak, “bunt się ustatecznia”, nasi następcy, również reformatorzy słów, przepoczwarzą się w zagorzałych purystów języka, rozemocjonowanych obrońców swojej tradycji i również, jak ich przyszłe dzieci, będą dziwakami wyważającymi nudne drzwi do wykarczowanego lasu.

PS. Bunt jest niekiedy restaurowaniem śmietnika; odnowione poglądy mają czasem stary, lekko zmodernizowany zapaszek, ale, tak czy inaczej, dziura pozostanie “dziurą”; niezależnie od faktu, że moda jest na “wądół”.

Łaskotanie kilofem

Mam dziwne wrażenie, iż aluzyjne lata, np. Przybory, odkicały w siną dal i jesteśmy uczestnikami KULTURY Z GRUBEJ RURY. Dowcip zmienił się w dowcipasa i bez słów mało cenzuralnych, nie ma wica.

Kiedyś starczyła aluzja i publiczność reagowała bez instrukcji. Wystarczyło połaskotać piórkiem, by był niegłupawy śmiech. Aktualnie łaskotanie – odpada, bo żeby dowcip był zrozumiany, trzeba palnąć widza kilofem i podłączyć do guzika z aplauzem. Podobną, negatywną subtelność dostrzegam nie tylko u kabareciarzy – dresiarzy, ale i we współczesnym kinie (dennej) akcji: trup ściele się gęsto, a im więcej nieboszczyków, tym lepsza oglądalność. Drzewiej, w latach A. Christie, kryminalna fabuła trzymała w napięciu za pomocą jednego trupa. Teraz  „pojedynczy” nieboszczyk jest z lekka banalny; musi być wiele i to z nieodzownym pokazywaniem krwawych jatek, latających flaków i gotowanych czaszek.

Wrażliwość łaskotania kilofem, to norma. Nie to mnie jednak najbardziej niepokoi, żeśmy się mentalnościowo skiepścili. Oburza mnie rechot ludzi z mojego pokolenia. Ich przyzwolenie na intelektualne dno.