Platon, Plotyn, co za różnica? Kogo to teraz obchodzi? Kiedyś kursowało tępe powiedzenie: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Nie trzeba było długo czekać, by ukuto następną mądrość: śpiewać każdy może. I to stało się pierwszym przykazaniem transformacyjnej religii: w dzisiejszych czasach każdy może być kim chce. Nie ma barier, hamulców, wszystko jest dozwolone, wszyscy są cudowni, obdarzeni potencjałem i charyzmą, diamentowi, twórczy, niepowtarzalni jak cep. Każdy może być autorytetem, guru, ekspertem. Zatem można wymyślić następne powiedzenie: “rzeczy nieosiągalnych nie ma”; dla chcącego, nic trudnego, geniuszem może być pierwszy lepszy z ulicy, byle by miał w sobie ikrę, dysponował cwanym umysłem i miał smykałkę do niefrasobliwego życia, gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, majątku. Proszę zauważyć, że o pracy nie ma tu ani słowa. Ma być łatwo, lekko i przyjemnie. Nareszcie, z ulgą westchnie wielu. Jaka szkoda, wykrzykną nieliczni.
Fakt: nagle okazało się, że nie ma miernot, zakompleksionych nieudaczników i w myśl piosenkowego stwierdzenia o tym, że śpiewać każdy może, namnożyło się sporo gulgoczących trąb. Za grosz słuchu, podgardlany chryp przypominający astmatyczną wronę, ale cóż za pretensje, ambicje, apetyty! By zaistnieć, wyrwać się z niebytu i dać upojny głos, za cenę śmieszności, kosztem zrobienia z siebie błazna, zaprzedadzą duszę, by mieć szansę wystąpienia przed szerszą publicznością.
Dlaczego, gdy owi chórzyści zaśpiewają u cioci na imieninach bezzębnymi falsetami lub wydrą się w łazience, to od razu myślą, że są co najmniej Kiepury? Czemu też roją sobie o Józefowiczach padających przed nimi na kolana i ustawiają się do nich w czołobitnej kolejce po autograf? Z jakiego powodu męczy ich pokuśna wizja nieustannych wywiadów, las wyciągniętych rąk z mikrofonami, a w snach jawią im się telewizyjne kanapy u jakiegoś Miszcza – Tokszoła?
Kiedy zachodzę w głowę, jaka jest tego przyczyna, zaczynam rozmyślać nad brakiem samokrytycyzmu. Skali porównawczej. I zastanawiam się, dlaczego większość z nas nie potrafi krytycznie oceniać swoich umiejętności. Konfrontować z możliwościami lepszych. Dlaczego mamy same perły i ani jednego wieprza? Miliardy Bergmanów, zwały Koperników, Einsteinów na pęczki, Leonardów od groma? Co drugi piśmienny jest poetą większym od Mickiewicza, a co drugi daltonista zna się na kolorach lepiej niż Van Gogh. Tekściarzy większych od Bułhakowa posiadamy do oporu. Cóż wielkiego upichcić Pana Tadeusza, jaka sztuka zabębnić kiej Chopin, sprokurować nowe Dziady, machnąć Wielką Improwizację?
Jak lustereczko Stendhala samozwańczy artyści kręcą się po lada ulicy i odzwierciedlają rzeczywistość. Karłowatą, wyzutą z blasku, piękną inaczej, postrzeganą na miarę minimalnych doświadczeń. Od niechcenia, bez wysiłku, z nonszalancją ocierającą się o prymitywizm rzucają w przestrzeń płody swoich spartańskich myśli. Piszą ody, elegie i inwokacje zapominając, że wszelka twórczość wymaga wysiłku, morderczej harówy, a dzieło czy arcydzieło nie powstaje bez intelektualnego przygotowania. Nie wiedząc o tym, że i Wielka Improwizacja narodziła się nie od razu…
*
Kochany Czytelniku tych słów!
Na poradlonych plecach czujesz ciarki, a zgroza płynie ci przez dotychczasową twarz. Jesteś rozdygotany i zewsząd otacza cię bezlik możliwości, jakichś opcji, czy alternatyw prowadzących do dokonania właściwego wyboru. Czujesz się jak pijane dziecko we mgle: zagubione w gąszczu jedynie słusznych dróg, natrętnie i bez ustanku poddawane niechcianym presjom: tak zwana nowoczesność domaga się twojego aplauzu, masz więc przed sobą obraz złożony z tumultu trafnych wyjść.
Znalazłeś się na rozdrożu: styranizowany hamletyzmami wyboru: pomiędzy tym, do czego jesteś przyzwyczajony, a tym, co należy do dzisiejszych, destruktywnych wymogów. Jesteś nawykły do rozsądku, a obecna rzeczywistość domaga się od ciebie zachowań odmiennego rodzaju: masz mówić, myśleć i działać, jakby nie istniały pewniki, a dwa plus dwa dawało trzy lub pięć, nigdy zaś cztery.
Cztery, to ryzykowna teoria, heretyckie przypuszczenie, wybroczyna domorosłego matematyka. Pozostałość po minionych czasach. Niegdysiejszych, czyli wrednych, niepotrzebnych, wstydliwych, mało kompatybilnych z chaotyczną dzisiejszością i dookolnym tumiwisizmem. Zapanowała wolność, entuzjastyczna swoboda wyrażająca się brakiem uciążliwych rygorów postępowania, powszechny odpust. Z tym, że wolność, która zapanowała, jest kompozycją rozmemłanego wariata. Ideą faceta wyzwolonego z kaftanika, uwolnionego od rygoru brania leków, przebywającego na odwyku od myślenia, puszczonego luzem i ogłoszonego reformatorem.
Wyzuty z obroży facio zaczął od kasacji pojęć, których sam nie rozumie. Po cholerę uczyć się czegokolwiek, znać Historię, wiedzieć, co to filozofia, matma, łacina. I na co komu literatura, jakieś klasyki, Nałkowskie, Szymborskie, Kapuścińskie, Reymonty i inne patałachy, po diabła te Noble i Pulitzery, Kościelskie i Nike, o których nie opłaca się mieć pojęcia?
Wedle jego rozeznania każdy człekokształtny człek powinien orientować się gdzie dają piwo, rachować na palcach, wiedzieć, przed kim lub czym leżeć na wznak w wyprostowanej postawie. Więcej wiedzieć, to zbrodnia, masakra, przepych. Po jakie licho słuchać Beethovena, skoro istnieje Doda? I na co komu Chopin i jego fortepianowe banały, ta romantyczna pierdoła z przedawnionych czasów?
Pytasz się więc: gdzie nam to wszystko wsiąkło? I odpowiadasz: wsiąkło, ale jak to w z regułami bywa, są wyjątki. Są ludzie, którzy nie dali się nabrać na frazesy typu a po co: nauka, twórcza praca nad sobą, znajomość Historii, literatury, edukacja.
Mógłbym dalej wyliczać, ale co to da? Światli wiedzą, a niegramotnych i tak nie przekonam. Toteż doszedłem do wniosku, że i z dzisiejszych czasów można się czegoś nauczyć. Stwierdziłem, że musi być czegoś za wiele, by po pewnym okresie odczuć tego czegoś przesyt. Wręcz zamęt: coś na kształt dokuczliwego kołatania mózgu. A to dudnienie jest tak namolne, że prędzej niż później doprowadzi nas do powrotu zbezczeszczonych norm.