Na początku.
Kontury są ostre, a cienie długie i drapieżne.
Bywa, że istotne lub choćby tylko piękne
wyłania się z mgieł. Faluje, krystalizuje się.
Najlepiej, kiedy tylko w błękicie, najlepiej, kiedy
oglądowi towarzyszy mroźne powietrze.
Wcale jeszcze nie mróz i wcale jeszcze nie to,
co odbiera oddech.
Później.
Wszystko zmierza do jednego punktu.
Zaprogramowana kondensacja optymalizuje.
Zająć jak najmniej miejsca z jak najlepszą perspektywą.
Być w centrum i być centrum.
Patrząc daleko nie widać tego, co najbliżej.
Można zapomnieć.
Jeszcze później.
Perspektywa staje się znajoma.
O zmianie zaświadczają kolory i
to coś, co czai się za horyzontem.
Teraz potrafisz już nazwać większość rzeczy,
ktore się wyłaniają. I zadrżeć patrząc
Jak odchodzą, pogrążają się w noc.
Prawie noc.
I choć wiesz, że nikt nie zapala gwiazd ani księżyca,
i choć wiesz, że ta koronkowa robótka
ze skał i światła prawdopodobnie umarła
na długo przed twoim pojawieniem się,
a to, co widzisz jest tylko iluzją,
odczytujesz w tym coś ostatecznego
i kawałek poezji nim odnajdziesz.