Kto wie, jak skończy się książka, ten jest uboższy o jej wszystkie strony, o zwroty akcji i zawroty głowy, o wszystkie postaci opisane i wymyślone przez narratora, lub przez pozbawionego koniecznej wyobraźni kronikarza, dziejopisa.
Kto wie, jak skończy się książka? Do przewidzenia jest kropka, a nawet przecinek, dwukropek, niewidzialna spacja. Reszta jest milczeniem, reszta jest niekończącą się opowieścią.
Odys wypływa na spokojne o tej porze dnia morze. Jego okręt pod żaglem ledwie porusza się po gładkiej powierzchni. Towarzysze pomagają co sił wiosłami oddalać się od brzegu. Odys nie wie o czekających go przygodach prawie nic. Nie poznał jeszcze goryczy powrotu, rozczarowania namiętnością, nie spotkał żadnego z potworów, które staną mu na drodze. Odys śni o przygodzie. Odys ma tylko wyobrażenie czasu, który ma nadejść, nie ma świadomości czasu, który zostawia za burtą – woda się wygładzi, bądź wzburzone morze odbierze kilwaterowi jego sens i przyczynę.
Od dawna podejrzewał, że Żydzi planują jego śmierć. Dlatego nigdy nie pogodził się z wyborem Swietłany, czyniąc ją nieszczęśliwą. W gruncie rzeczy nie dlatego jednak prześladował córkę, lecz z powodu konieczności sprawowania kontroli. Podobnie, jak musiał mieć kontrolę nad wszystkimi poczynaniami Wasyla – tego cholernego alkoholika i bawidamka; czymże bowiem stałby się, gdyby nie był w stanie trzymać w ryzach najbliższego otoczenia? Jak mógłby zachować wiarygodność władcy i jakim respektem darzyłby go dwór? On, wielki car, władca, monarcha absolutny musiał siać strach, aby wszystkie rośliny ogromnego stepu rosły tak, jak trzeba, aby pochylały się tylko przed tym wiatrem, który on sam wprawił w ruch, aby zgodnie falowały i chwaliły jego imię. Do diabła z ziemią, na której rosły, ważne, aby rosły równo i w rymie jego oddechu. Jeśli tylko którakolwiek z traw zaczynała szumieć inną niż jego pieśń, należało ją wyrwać razem z innymi chwastami, jeśli którykolwiek kwiat rozwijał się ponad przeciętność, należało go czym prędzej zerwać, zasuszyć, włożyć między opasłe akta dziejów.
Żydzi planowali jego śmierć od czasu, kiedy zaniechał utworzenia nowego Izraela. Owszem, miał taki plan, ale decyzja mogła przecież należeć jedynie do niego. Kiedy zatem odezwał się ten zuchwały Salomon Michoels, któremu zamarzyło się przekształcenie Krymu w żydowskie, wywrotowe państwo, Stalin musiał zareagować. Musiał uderzyć w stół w taki sposób, aby wszystkie nożyce raz na zawsze z niego spadły, ucichły, zamknęły się, aby nigdy nie doszło do kuriozalnej wycinanki na całunie, którym chciał przykryć cały znany mu świat.
O, tak! Wzburzyć morze, odwrócić czeluście do góry dnem, zatopić flotyllę, rzucić na pożarcie głębi jego nienawiści każdą łódź, łajbę, łupinkę, czy arkę. To on jest panem żywiołów, to jego wola jest przyczyną. Nawet Mołotow nie będzie mu podskakiwał, nie będzie podskakiwał nawet w tańcu ze swoją żydowską żoną, nie, nie będzie miał Żydówki za żonę! Należało z tym skończyć, przyczesać dwór, jak się przyczesuje niesforny wąs – żaden włosek nie będzie odstawał nawet na milimetr! Tańczyć będzie błazen Nikita, tańczyć będzie on, pić będą wszyscy, bo kiedy człowiek wypije, to jest szczery, mówi to, co myśli i widać jak na dłoni, kto jest kto. Błazen jest błaznem, a wróg jest wrogiem. A może błazen też jest wrogiem? Na błaznów trzeba uważać, bo w swojej błazenadzie, pod swoim błazeńskim uśmiechem, pod płaszczem i pod czapką błazna mogą ukrywać błazeński sztylet, w błazeńskim kielichu może być błazeńska trucizna! Tak, trzeba kontrolować świat błaznów! Trzeba przyglądać się tej błazenadzie, mieć baczenie na błazeństwa, na to podskakiwanie, na błazeńskie harce, trzeba pilnować błazeńskich ust, aby pierwsze piły z błazeńskiego kielicha, aby błazeńskie słowa nie wymykały się błazeńskiej zabawie! Trzeba uważać na żołnierzy, doradców, czekistów, trzeba uważać na lekarzy, gdyż ich spisek mógł być groźny, bardzo groźny. Na wszystko trzeba uważać – krzesło i stół, drzewo i dół, łóżko i łyżka – wszystko mogło służyć żydowskiemu spiskowi! Zdradzili Jezusa, mogli zdradzić i Jego! Trzeba się z nimi rozliczyć, trzeba dokończyć to, co nie udało się temu błaznowi z trzęsącą się ręką. Jemu ręka nie drgnie. On pewnym ruchem będzie podpisywał dekrety, rozkazy zsyłki, wyroki śmierci; jego podpis będzie autografem złożonym milionom fanów, pożądanym, upragnionym, najdroższym i najmilszym. Jego podpis będzie złożony pod siódmą pieczęcią i znany za ósmą górą i dziewiątym morzem! Jeśli mógł być spisek, to miał być spisek, ale tylko taki, nad którym on miałby całkowitą kontrolę! Tacy lekarze – czy nie przewrotne jest, że zamiast leczyć mogą zabić? Albo leczyć tak, by zabić? Leczyć wrogów? Jego wrogów? Kto z błaznów będzie podejrzewał, że On, Wielki Stalin, jest tak przewrotny?
Chichot nie zna granic. Chichotowi nie straszne bariery, zasieki, zapory, chichot przenika przez mury cerkwi i synagog, chichot nie posiada się z radości, kiedy ogarnia Kreml, chichot wzbija się pod nadzorem Berii do najwyższych warstw atmosfery, chichot ma kształt grzyba, chichot wywołuje chichot, chichot dosięga nawet Kuncewa; chichot ogarnia ostatnią wieczerzę, po której największy z chichotów stymuluje nietrzymanie moczu, rzyganie, taplanie się w gównie. Chichot dosięga Berię, sprawia, że z radością lży, złorzeczy, chichotem wtóruje agonii; chichot zamiera na chwilę, kiedy największy z błaznów, król i władca błaznów podnosi się na chichotowym łożu; chichot wybucha chichotem wtórnym, kiedy na nie opada; chichot z właściwą sobie przewrotnością namaszcza do ostatniej podróży i zaprasza na chichoczący statek kolejnego błazna.
Pić trzeba. Pić trzeba, kiedy jest powód do picia. Podnieść rękę, ogarnąć cały świat pijanym szczęściem. Radować się, śpiewać, iść Marszałkowską, krokiem marszowym w kierunku ogrodu Krasińskich, mijać ze śpiewem na ustach Pałac z jego monumentalnym chichotem skamieniałym w bohaterskich pozach nowego człowieka! Bóg się rodzi, moc truchleeeeje, Pan niebiosów wódkę lejeeee! Iść ze śpiewem na ustach, z tą radością, która jest właściwa narodzinom pierworodnego, iść i nie upaść wcześniej, niż trzeba, lub pod wzburzoną pałką żałobnej trojki; pod pałką, butem rozjuszonych tą radością błaznów w błazeńskich, niebieskich czapkach, w błazeńskich, podkutych buciorach; być wiezionym, wrzuconym do piwnicy, polewanym wodą, zmuszanym do tańca prądem. Jak śmiesz się cieszyć ze śmierci Stalina, wywrotowy, imperialistyczny psie?! Jak śmiesz radować się, kiedy cały świat płacze? Już my ci pokażemy, już my cię nauczymy, już ty nie będziesz miał zębów, nie ugryziesz chleba, nie napijesz się wody! Już ty zatańczysz swój błazeński taniec, już wyrzekniesz się pieśni, boga, już nie dla ciebie będzie jutro, bo i dla nas jutra nie ma! Już ty uczcisz śmierć Słońca!
I pada pod żarówką, która przygasa i rozświeca tyle razy, ile razy wprawna, choć zmęczona już ręka ubeka włącza i wyłącza prąd płynący przez elektrody do jego jąder, do wątroby, płuc, oczu, wypływa z piwnicy przez maleńkie okienko, ślizga się krzykiem po marcowym bruku, wilgotnej ulicy Jezuickiej, dalej do szpitala, na piętro, tam, gdzie Anna, jego żona, w swoich żydowskich ramionach trzyma małego, wczoraj narodzonego i już przeklętego przez chichot chłopca. I Anna ma w oczach ten smutek, niepewność, a chłopiec w jej ramionach śpi nakarmiony i bezpieczny, choć bezpieczny na pozór, bo przeklęty radością, za którą jego ojciec nie odzyskawszy przytomności umiera w obskurnej piwnicy, na podłodze, na której w kałuży jego krwi i odchodów leży jego legitymacja partyjna, na podłodze, na której już wiele razy przed nim ktoś umierał, na podłodze, nad którą już tyle razy chichot zamieniał w milczenie nadzieję tego, co ledwie się rodziło, lub raptem mogło się narodzić.
Daleko za burtą okrętu zniknęły ostatnie zarysy Itaki. Przed Odysem bezbrzeżne morze rozcierało łagodny horyzont, ale daleka czarna linia chmur zwiastowała już coś, co wydarzyć miało się dopiero po zmroku; jak w ogromnym moździerzu pan świata i morza rozetrze na pył całą przeszłość.
A kiedy o świcie opadną mgły, a morze znowu będzie gładkie i lśniące, Odys pojmie, że to już jest inne morze i inne słońce, zrozumie, że nie ma już świata, który znał jeszcze wczoraj, że być może już nigdy nie zobaczy znajomego lądu, nie usiądzie przy drodze, nie zje sera z oliwą, że nie zazna spokoju, ani ukojenia w ciszy, która minęła. Ta, która towarzyszy mu teraz, to cisza olbrzymów i karłów, cisza obca i niema wyrosła z chichotu, cisza, która wrosła jak paznokieć w przyszłość, w bezkresne morze.
c.d.n.
czytam z przyjemnościową, a skomentuję na końcu.
Marek.
koniec szybko nie nastąpi – chyba, że przez zaniechanie…
miało być:”z przyjemnością” Wybacz kulawemu na oko.
no i miałem co innego a się zaczytałem … dzięki