Relacja z filmu

Jest sensacyjny i umrzyków w nim więcej niż ludzi na widowni. Denaci są wszędzie: rozmazani na ścianach, skręceni w krwawy precel na piwnicznym betonie; tu oderwana główka, tam czerwona kałuża po kolejnym zafajdanym Brudnym Harrym.

Odkrywczy szablon reżysera jest taki: partner kropniętego, dajmy na to, Bond-bez-zer, postanawia zemścić się i robi to przez bite dwie godziny. Grzebie w hałdach złoczyńców, w końcu po wielu przygodach znajduje właściwego, wślizguje się do bandy jego kumpli, zaprzyjaźnia, a w międzyczasie zdrowo popija z tutki. Szczególnie w trakcie pościgu za patologią.

Bond, to gliniarz po dziadku, ojcu i jego braciach, funkcjonariusz z rodzinnymi obciążeniami. Nie lubi dyskutować z rozterkami: naprzód strzela, później głowi się, po co. Przez większość filmu przeżywa odejście ukochanej flądry, która ma go powyżej, poniżej i ogólnie gdzieś.

Generalnie akceptowany nie jest. Zarówno przez środowisko mundurowe, jak bandycką brać. Mruk; rzadko coś powie, a jak już, to nie wiadomo, śmiać się, czy płakać.

Pracuś. Przeważnie gania po dachach i schodach kamienic z podejrzanymi lub ściga wraże cztery kółka, po czym idzie na odwach spisywać raporty.

Konfliktowy. Nie znosi szefa. Nie trawi życia towarzyskiego. Samotnik. Czasem zdarza mu się oberwać. Wtedy ceruje sobie jestestwo z miną co najmniej znudzoną, palcami odkażonymi w whisky wydłubuje kulę i udaje się z przeprosinową wiąchą do byłej kochanki.

Tu następuje psychologiczny fragment filmu, bo kobieta ma w oczach przebaczenie. Prędko więc dochodzi do wzajemnego pojednania; ekran trzeszczy od sodomy i gomory, a oglądający naród ma wkalkulowaną w bilet erotykę z figurami.

Rośnie temperatura, buzują hormony, w tle widać rozczochrane łóżko, a na nim nie ulega kwestii, jakie to golasy i czyje piszczele; sine barwy znikają, pojawia się róż, brzmi sentymentalna piosnka, zapalone świeczki pełgają kusicielsko, mrożony szampan pyszni się w kubełku, lecz idylla zostaje przerwana, bo na arenę wydarzeń wdziera się zamaskowany oprych z kałachem, który strzela, aż miło i w rezultacie trafia w laskę, z której wymyka się ostatni dech.

Natomiast Bond jest w swoim żywiole: kładzie trupem faceta i na ekranie zostaje mokra plama w kominiarce. Po czym, by nie tracić czasu, akcja przenosi się do Stambułu i nie wiadomo dlaczego jestem wśród mrowia minaretów, bazarów, w plątaninie ciasnych uliczek przetykanych gwarem.

Reżyser jest malarzem kamery. Nie jakimś tam przeciętnym obszczymurem, ale mistrzem klasy B, poetą wyczulonym na grę świateł, na eksponowanie kwiecistych barw pstrokatych kobierców, które mieszają się z rumianym kolorem pyzatych straganiarzy i gdzie widz nie spojrzy, tam dostrzega ścisk, potrącankę, przepychankę, łysy czerep Bonda zmierzającego do meritum.

I w tym momencie musiałem wyjść na siku, a jak wróciłem, to dawali następny.

List emfatyka

Gdy szybujesz ponad swoim czasem, daremnie wiesz, co ci przeszkadza być. Marzysz o dawnych obszarach spokoju, ale jak podarte istnienia – uciekły. Są tam, dokąd zmierzasz: gdzie gasną minuty nie twojego czasu. Bo jesteś, żyjesz i pragniesz tylko tu, wyłącznie ze mną. Jak ten, co żył w prośbach do Boga, by zamknął mu oczy, ponieważ straceńczo sądził, że istnieje bez przyczyny.

Pozostawiam ci w darze śmiertelną gałązkę oliwną, wawrzynowy płacz wtopiony w bursztyn. Na próżno starasz się zrozumieć, dlaczego cień odbity od ciebie jest jaśniejszy, a słońce nie wędruje w orszaku z tęczy. Kalecząc skrzydła przestrzenią zwątpienia, omijasz zatoki żalu.

PS.
Wierzę w twój powrót. Jeżeli zdarzy nam się piekło wzajemnego znieczulenia i będziemy poza sobą równie szczęśliwi jak teraz, pamiętaj: „teraz” potrwa bez naszego udziału, gdyż nie można rozłączyć tych, co są nierozłączni.

Bo to przecież nie tak, że jestem twoją odpowiedzią. To ty jesteś moim znakiem zapytania. Biegnąc patrzysz w roziskrzony ocean uśmiechów. Istnieją wtedy raje i przysięgi. Jest więc z tobą tak, jak by ci dano utworzyć obraz, którego nie zdążysz zobaczyć i pytasz, jakim się stanie, zanim ożyje w cudzym spojrzeniu. Nim błysk, dany ci na próżno, spodoba się sercom twoich naśladowców.

Słowo…

…to barometr epoki. Znak triumfu i rozwoju myśli lub jego przeciwieństwo; obserwujemy metodyczne butwienie minionego czasu. Mamy więc zdania cherlawe, dowolne, wydezynfekowane z prawdy i obdarte z sensu. I zdania te, o zawartości niepopartej faktami, natomiast hojnie obdarzone domysłami, tak są bezbarwne, że aż nie dają się przypisać jednemu autorowi, tylko wielu, a wyrządzają nam, ich czytelnikom, krzywdę podobną tej, jaką przed laty wyrządzał cenzor uzbrojony w brak mózgu i nożyczki podłączone do KC.

W tym sensie zrozumiale brzmi wyznanie Gombrowicza, że nie chce być pisarzem idealnie poprawnym, pozbawionym wszystkich językowych odstępstw od norm, a nie chce, ponieważ ich gorliwe i rygorystyczne przestrzeganie prowadzi do „wykastrowania z indywidualności”.
*
Literatura za bardzo wzięła sobie do serca fakt, że mówi się o niej „piękna”. Zanadto, gdyż powinna mieć spocony kałdun wystający z niedopiętej koszuli. W moim pojmowaniu nie ma nic wspólnego ze stylistycznym betonem: jest prosta, czyli ludzka. Pachnie rzeczywistością; nie nosi kagańca i przepuklinowego pasa.

Literaci zawzięli się używać słów przylizanych, podczas gdy stosowane przez nich, nie powinny dzielić się na wyrazy dopuszczalne i zakazane, gdyż jest to podział sztuczny i nieuprawniony. Pierwsze to te z bramy frontowej, wizytówkowe i uładzone, drugie to te, które ukradkiem przemykają się pod schodami.

Słów potocznych, żywych i obrazowych, używa się niewiele. Kolokwialne, pospolite, chadzające za potrzebą i samopas, słowa na bosaka, z tłuszczykiem i przy kości, wymięte, neologizmy przyniesione prosto ze zgiełku ulic i bazarów, słowa przy nadziei, zamieszkałe w zwyczajności nie mogą dopchać się do należnej im nobilitacji.
Sądzę, że dzisiejsze zasady jutro będą uznawane za błędy. Podobnie jak wczorajsze są nie do przyjęcia – teraz. Mówię o modzie na poprawne wyrażanie myśli. Język, styl, gust – nie są to rzeczy zastygłe: podlegają nieustannym, etycznym i estetycznym modyfikacjom w trakcie procesu naszych przeobrażeń; są kształtowane przez zmiany zachodzące w naszej psychice.

Jak wiadomo, język nie zanika, tyko niektóre wyrazy schodzą ze sceny do archiwum znaczeń, a ich miejsce zajmują świeże, bo są zrozumiałe współcześnie. Niekiedy lepsze od poprzednich, a niekiedy gorsze.

Lecz te fluktuacje świadczą o rozwoju naszego słownictwa. Bo skoro niektóre z bogatego repertuaru powiedzeń mają wychodne z potoczności, nie oznacza, że nie należy ich przypominać, gdyby nie wygibasy słowotwórcze, nasz sposób wyrażania myśli byłby od czasów Reja wciąż ten sam.

Jerzy Szaniawski

Dane encyklopedyczne: polski dramatopisarz, prozaik. Od 1933 członek Polskiej Akademii Literatury. W czasie okupacji niemieckiej współpracował z ruchem oporu, 1944 więziony na Pawiaku. Po wojnie mieszkał w Krakowie, następnie wrócił do Warszawy, później osiadł w rodzinnym Zegrzynku.

Autor groteskowych komedii poetyckich Murzyn (wystawienie 1917) i Ptak (wystawienie 1923). Rozgłos oraz pozycję jednego z najwybitniejszych dramaturgów polskich XX w. przyniosły mu sztuki: Żeglarz (wystawienie 1925), Adwokat i róże (wystawienie 1929), Most (wystawienie 1933), Dwa teatry (wystawienie 1946). W swoich dramatach łączył liryzm z psychologizmem oraz pierwiastki filozoficzne i symboliczne z fantazją. (Dramaty zebrane Tom 1-3 1958).

Ponadto opublikował zbiór drukowanych wcześniej w Przekroju miniatur prozatorskich Profesor Tutka (1954-1962). Napisał także zaliczane do klasyki gatunku słuchowiska radiowe, np. Zegarek (1935), scenariusz serialu telewizyjnego Klub Profesora Tutki (1967-1969), wspomnienia W pobliżu teatru (1956).
*
Tyle da się wycisnąć z encyklopedii wczesnych lat początku obecnego wieku. Od tamtego czasu przybyło nam wiedzy o Jerzym Milczącym, jak nazywano autora. Przybyło i mogliśmy zorientować się, że jego los nie był godny pozazdroszczenia. Urodzony w Zegrzynku w 1886, umiera w 1970 w Warszawie.
W latach 60 następuje śmierć jego wiernej gospodyni i współlokatorki w Zegrzynku, Wandy Nadolskiej. Widzę w niej charakterologicznie podobną do Celesty Albaret opiekunkę artystycznej duszy, ale nie Marcelego Prousta, lecz pana Jerzego.

Traumatyczny fakt jej odejścia, złodziejska parcelacja majątku odziedziczonego po rodzicach, osłabnięcie twórczych mocy, a także ambarasy z pobliskimi sąsiadami, wydarzenia te sprawiają, iż pogłębiła się jego niechęć do nawiązywania kontaktów. Nie tylko z literatami.

Niechęć zwiększa się z przyczyn ideologicznych również. O ile w okresach międzywojnia talent Szaniawskiego rozwijał się wyśmienicie i wszystkie znaki na niebie zapowiadały, iż rodzi się niepospolita, dramaturgiczna gwiazda, to w parę lat po drugiej wojnie światowej, razem z utratą niepodległości i rozpoczęciem kolejnej okupacji, następuje zdławienie marzeń o swobodzie artysty do wypowiedzi.

Indywidualizm, samodzielność przekazywania własnych wizji świata, poszła won, a na opuszczone miejsce wdarło się regulowane, kolektywne myślenie; myślenie uzgodnione przez nieomylną partię.

Proces odgórnego narzucania partyjnej wizji rzeczywistości został nazwany socrealizmem (1949), a ten, kto go nie zaakceptował i nie chciał nosić czerwonej obroży, miał zakaz druku. Jednym z wielu nie potrafiących pogodzić się ze wspomnianym idiotyzmem był Szaniawski: za wytrwałe uchylanie się od arbitralnych dyrektyw, został nagrodzony uwiądem obecności w kulturze. A przede wszystkim – biedą i gasnącym talentem. Trudno jednak pojąć brak odpowiedzi asekuranckiego ZLP na jego błagane supliki o mydło. Tak jak z trudem i przy zachowaniu dużej dawki miłosierdzia przychodzi zrozumienie faktu, że w komunistycznych czasach grabież cudzego mienia była legalna i nazywana była sprawiedliwością dziejową.
*
Z racji swojej mrukliwości traktowany za odludka i mizantropa, stroni od zażyłości z kimkolwiek nowo poznanym, a dotychczasowe relacje ulegają wychłodzeniu. Brany za dziwaka, przystaje na tą uproszczoną opinię. Zamyka się, otorbia samotnością, z uporem kontynuuje starokawalerskie nawyki.
Wpływ nieobecności pani Wandy na życiowo niezaradnego dramaturga jest ogromny. Pisarz, lotny w sprawach literackich, jest bezradny w codziennych: przerastają go. Tłamszą, bo twarde stąpanie po ziemi nie należy do przymiotów pisarza. Zagubiony w sprawach przyziemnych, naiwny i łatwowierny jednocześnie, patrzy nieufny okiem na rodzące się obyczajowe i cywilizacyjne przemiany jego zacisza i azylu w gadatliwą inwazję rozwrzeszczanej cywilizacji.

Z przerażeniem obserwuje powstanie betonowej zapory w Dębem i Zalewu Zegrzyńskiego z tłumem rozwydrzonych wycieczkowiczów; ma naturę skłonną do kontemplacji. Podatną filozoficznym rozpamiętywaniom i długim spacerom w towarzystwie ciszy.
Oto jego świat. Świat toczący się w niespiesznym rytmie. Pozbawiony zgiełku, stonowany i przewidywalny. Zrozumiały i ustabilizowany. Wszelkie zaś powikłania i odstępstwa od naturalnego biegu rzeczy, traktował jako zaburzenia kolei rzeczy.
*
Na starość zgłupiał: dotychczas przysięgły kawaler, w szczeniackim wieku 76 lat żeni się ze schizofreniczną wywłoką, malarką uprawiającą bicie, głodzenie i karmienie gipsem staruszka. Do ostatnich chwil życia, czyli do jego 84 roku, ów babon w nieszpetnym opakowaniu znęca się nad nim fizycznie i psychicznie, lecz nikt ze znajomych i ze Związku Literatów Polskich nie był zainteresowany udzieleniem mu pomocy.

Kiedy go pochowano, dzielna pacykara żyła w jego dworku do 77 roku, do czasu kiedy tenże dworek do imentu spłonął razem z resztką rękopisów niewyrzuconych przez nią na śmietnik.

PS
Banalna opowiastka z małomiasteczkowej cukierni: kwartet prowincjonalnych notabli: rejent, doktor, mecenas, radca i sędzia, uczestniczy w gawędach dystyngowanego profesora Tutki. Czwórka szacownych obywateli spotyka się w niej regularnie. W celu przerwania monotonii, w celach rozrywkowych, dla urozmaicenia nudy i zabicia czasu. Nadają ton i kierunek zainaugurowanej gawędzie.

Pełnią rolę tła, narracyjnego pretekstu do snucia dalszego ciągu historyjki. Przy czym owo snucie jest wyraźnym sygnałem obwieszczającym interlokutorom Tutki odwieczną prawdę: nic nie jest takie, jakim się wydaje. Wszystko, o czym mówimy, można zinterpretować i wyjaśnić odmiennie. Nie oznacza to, że trafniej, ale nauka z tego taka, że każda przypowieść jest tylko pozornie prosta. W istocie jest złożona z wielu warstw. Jak rewers i awers, jak podszewka i materiał na ubranie: zawiera w sobie mnóstwo niedopowiedzeń, braków bezdyskusyjnych odpowiedzi i tajemniczych podtekstów.
*
Szaniawski nie pisze niczego, czego nie wiedzielibyśmy przed nim. Nie są to więc odkrycia na miarę kopernikańskich przewrotów. Nie to było przyczyną pisania o Tutce i jego przygodach. Notabene przyczyny walki ze stereotypami naszego myślenia, genezy słownych wojen prowadzonych przez mistrza, widoczne są we wszystkich jego dziełach. W dramatach, wspomnieniach, słuchowiskach i zbiorach opowiadań roi się od zawiłości, tajemnic i niedopowiedzeń.

Walka jednak nie była skuteczna; trafiła na niezrozumiały opór ludzkiej materii. Bo gdy spojrzymy na datę powstania tych utworów i skonfrontujemy je z obecną, to możemy stwierdzić, że pod względem eliminacji stereotypów, nadal stoimy w tym samym miejscu i dalej zabawiamy się w toczenie bijatyk z matrycowymi przekonaniami. Dalej pogrywamy z komunałami w ten sposób, że zamiast frazesów sprzecznych z naszymi, wstawiamy własne. Z czego wypływa wniosek, że niesłusznie, zuchowato, na wyrost i wciąż uważamy się za humanistów. I to w swoich utworach mówi nam Szaniawski czytany dzisiaj.

Zatem, poczynania Szaniawskiego widziane od strony wojny z przesądami, te uporczywe użerki z produkowaniem oceanów moralnej piany, okazują się równie owocne, jak pedagogiczne wyczyny pozostałych artystów.

Lecz nie moralizatorskie i staroświeckie nawyki autora są dla mnie istotne. Ważnymi jego zaletami są wspomniane przyczyny pisania, oraz forma przekazu. To dzięki tym cechom jego twórczość nie zachodzi mgłą.

PS2
Tylko Przekrój zdecydował się na publikowanie opowiadań o profesorze Tutce. Lecz kiedy w 1955 r. zwolniono blokadę z niemożnościami i pojawiły się chwile na zajęczą odwagę, strachliwy ZLP zorganizował mu hałaśliwy powrót do łask. Od tego momentu mógł jawnie publikować, ale choć jeszcze wystawiał swoje nowe dramaty, to nie miały w sobie tyle ognia, co poprzednie: dar zeżarł los.

Chce się żyć!

Ostatnio czuł się paskudnie, jak obrabowany, zdradzony, istny kiep i nieokrzesaniec, którego teleportowano z buszu prosto na światła rozpędzonej ulicy. Stał na niej sam, głupi i opuszczony, zagubiony pośród mętliku skrzyżowań, zaułków i wieżowców gwarnej metropolii, ogłuszony klaksonami, z włócznią w pozłotku, w plugawej sukni z walkmanem na Irokezie.

Osobiście nie znosił mieć się z pyszna, robić za wała na lipnej gwarancji, być branym za światowca z kurnej chaty: zżerała go zazdrość. Miał dosyć upokorzeń, za cholerę nie chciał być ubogim krewnym, stanowczo miał niewiele ochoty na odstawianie muskularnego chojraka, bo wiedział, że jest słabeuszem i nie wzdychał do tupania, wrzeszczenia, pouczania, jak się powinien miewać.

Ale dzisiaj wstał wypoczęty i od razu gotowy do podjęcia kieratowej pracy. Żwawym truchtem podążył w stronę umiłowanej wygódki. Nie trapiły go daremne rozważania. W życzliwej scenerii secesyjnych rur, nucąc ogryzki przebojów, doprowadził się do formy, zmył nocne zmazy i ogolił chytrą mordkę śledziennika. Nienawykły do żmudnej schludności, unicestwił natarczywy kudełek tkwiący nad miejscem przewidzianym na czoło.

Konwaliowo wypachniony, ubrany w czyściutką włosiennicę, udał się do kuchni. Spóźnionym duszkiem wychłeptał ciecz o niekawowym smaku, schował do teczki drugie śniadanko i zbiegł ze swojego terrarium na przystanek.

Tam przestępował z koła na koło i warczał na niego podstawiony pojazd. Punktualnie i bezszelestnie zawiózł go pod bramę Zakładu.

Przed wejściem na teren powitała go cierpka oferma nosząca ksywę szef. Na murze widniała tablica ogłoszeń. Jej słowa ostrzegały: „z powodu braku nafty, a także ze względu na turbulencję narastających problemów, tarapatów oraz pozostałych przyjemności, publiczne strzępienie ozora na temat indywidualnych trosk jest surowo wzbronione i wstrzymane do kolejnego rozporządzenia.”

Przeczytał, że jeżeli już jakaś awanturnicza fafuła nie może za siebie, nie umie powstrzymać się od głośnego wyrażania myśli, ma moralne wapory i ciśnie ją, by się z nimi podzielić, to siła wyższa, niech sobie warcholi do woli, lecz tylko i wyłącznie po godzinach wydajnej pracy, w miejscach rzadko uczęszczanych, zadaszonych i wyznaczonych przez Wysoką Komisję.

Na koniec tablica poinformowała go, że manifestacyjne obnoszenie się z frustracją jest nawykiem szkodliwym.
Po zapoznaniu się z odezwą, stał w umysłowym rozkroku. Nie wiedział, co robić, jak się zachować. Zapomniał przystroić twarz we właściwy i pożądany grymas powagi. Zamiast niego wypełzła mu na oblicze mimowolna, lecz ostentacyjna radość, co zmusiło go do korekty wyglądu. Szef jednak udał, że nie dostrzegł nagannej miny i na stronie, dyskretnie, zachodził w głowę.
*
Po okazaniu dowodu tożsamości, przeszedł przez wąską dziurę na drzwi do Zakładu. Szef zaprowadził go do hali z taśmociągiem na akord, skąd wypływał strumień haftek do balowych sukien.

Gdy stwierdził, że po latach bijatyki z losem, przyjdzie mu dorobić się uznania i być może dadzą mu pozażywać odrobiny szczęścia, roznosi go nagła i nieprzerwana duma. Wydaje mu się, że chwycił Pana Boga za nogi, a haftki, że są jego skarbem, znalezioną, obrzmiałą skrzynką wymoszczoną perspektywami, alternatywami, złotem i bezlikiem wspaniałości.

Poczuł, jak życie puszcza do niego zajączki i przestaje go nękać podpuchami. Obiecująca myśl o skarbie stepuje mu po głowie, toteż bez ceregieli rozpoczyna ksiuty z fantazją.
Na wstępie postanawia, że choćby się waliło i paliło, nie będzie sobie kutwić na marzeniach i nie da się wpędzić w smutek. Solennie przyrzeka sobie, że od tej pory niespotykane wigory będą w nim istnieć przy otwartej kurtynie i na pełen regulator: bez ograniczeń powodujących wzdęcia.

Rozejrzał się po hali i zobaczył namiętne stado wystrzałowych kobiet, zwiewną płeć z biustami sprężynującymi od silikonowych możliwości. Na myśl o tym, że wkrótce będą mu leżeć u wyniosłych stóp, z obleśnych ust na transmisyjny pas pociekła mu oskoma, a po plecach zatupały ciarki. Poczuł w sobie moc, a na twarzy pojawiła mu się optymistyczna zgorzel.
Poszedł za ciosem i rzucił się w stronę upojnych wizji. Wyobraził sobie, że zamiast być tu i teraz, w świecie wybrakowanych dążeń, jest tam, gdzie nigdy nie był.
Rozpędzona rzewność fabrykowała przed nim dalsze profity. Wyobraził sobie, że niebawem ujrzy się w jeszcze ciekawszych otoczeniach i wkrótce zacznie lśnić od niespotykanego szacunku.

Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się dawno nie używany i od nowa rozjarzony uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to obciach i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić i zredukować do mało ważnego bycia w niebycie, może teraz, ze skarbem na dłoni, zamiast z ręką pod kościołem, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.

Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkich, ofiaruje im wdowi grosz swojego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantelę karnawałowych podskoków.

Już widział się obryzganym pokłonami i czapkowaniami, upaćkanym nagrodami i owacjami na stojąco; już dostrzegał siebie na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, i patrzył, jak się na nich rozpościera, wierci i nadyma, i zobaczył, że wataha domokrążnych poetów zmawia się, by ułożyć o nim szaszłykową piosenkę do wycia przy grillu, a on odbiera należne ordery, aplauzy i dostojeństwa, już łapczywym okiem imaginacji dostrzegał, że jest uhonorowany estymą i został wydystyngowany na człowieka millenium; już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że czego by nie dokonał, i tak nie doigra się uznania u Anny, potulny więc i rozgoryczony, schodzi z obłoków.

Do cna wyczerpany swoimi wizjami, zdezorientowany i przerażony, postanawia rzucić dotychczasowe sposoby na przetrwanie, spakować manatki i wypiąć się na sterczenie przy taśmie. Wyjechać w nieznane, gdzie można być sobą, a na upartego, gdzie można być nikim, toteż, nie mówiąc za dużo, wkłada do kufra swoje zgrywne miny, łzy i cierpienia, nostalgie i przyklejane wąsy, toteż, zrównoważonym krokiem opuszcza rodzinny rezerwat. Udaje się w stronę dworca, by najbliższym osobowym z przesiadką pojechać do diabła.

. Realne iluzje Honoriusza Balzaka

“Najgorszą z wad jest nie mieć żadnej”
Honoriusz Balzak “Bal w Sceaux”

. Tło
Zamieszki są z początku buntem zrodzonym ze społecznego niezadowolenia. Buntem kierowanym przez ludzi prawych, o czystych rękach i szlachetnych intencjach. Zrywem obywatelskiej desperacji. Sprowokowane są bezsilnym poczuciem krzywdzących dysproporcji w podziale dóbr. Lecz gdy się rozszerzają tak, że nie można nad nimi sprawować kontroli, uaktywnia się demagogiczny szlam i z kanałów wychodzi ferajna zwolenników każdej idei, której nie zależy na prawie do chleba, lecz na prawie do bezkarnej grabieży.
Narodowe metamorfozy wynikłe z Rewolucji 1789 r., sprawiły, że niektórzy niewłaściwi zostali wyniesieni do zaszczytów, a ich poprzednicy – pospadali ze swoich piedestałów. W opustoszałych gabinetach po zgilotynowanych tyranach rozsiadły się nowe kukiełki z teatrzyku Historii: karierowicze, obrotni spekulanci, szpanerscy frustraci wyrośli z niebytu i żądni rozlewu cudzej krwi.
Wśród konsumentów rewolucyjnych zdobyczy znaleźli się i tacy, którym było po drodze zarówno ze zwycięzcami, jak i z pokonanymi. Ponieważ ani w Monarchii, ani w Cesarstwie, nie czuli się po właściwej stronie barykady: czy to za Króla, czy za Republiki, wiedli żywot godnych zaufania, szanowanych kanalii. Było im wszystko jedno, kogo należy uwielbiać, Najjaśniejszego Marnotrawcę, krwawego Robespierre’a, czy cesarza Napoleona. Z równym zapałem opowiadali się tak za potrzebą dokonywania radykalnych zmian, jak i koniecznością powrotu do poprzedniego menueta dziejów.
Konserwatyzm i liberalizm ciągnęły ten sam wózek, lecz każde ugrupowanie pchało go w odwrotną stronę, w innym tempie i z zamiarem uzyskania odmiennych dobrodziejstw.
Liberałowie, zakamieniała nacja spolegliwych rabusiów, ugrupowanie maniaków ekonomicznej swawoli i prawnego rozgardiaszu, ludzie wmontowani w robienie dozwolonych kantów, zagorzali zwolennicy ekonomicznego bałaganu, opozycjoniści Monarchii, opowiadali się za literaturą klasyczną. Rojaliści natomiast, sekta spod znaku berła i wina – za literaturą dla mas: literaturą ufryzowaną z lirycznych i łzawych westchnień.
Lecz tak jednemu, jak drugiemu obozowi, drogę w przód, czy do tyłu rozświetlała nostalgia za niezrealizowanymi tęsknotami, to felerne złudzenie każdej nowej miotły polegające na przekonaniu, że jej porządki okażą się lepsze od wcześniejszych.
Rodząca się prasa, nieopierzona jeszcze, zajmowała się omijaniem prawdy o rzeczywistości, pogłoskami, supozycjami, jawnym bajdurzeniem, jakby oprócz rezonerskiego politykowania nie stać jej było na przytaczanie faktów i poruszanie się w obrębie rzetelnych informacji; pospolite ruszenie pismaków o skrajnie cynicznych poglądach, popierało mętne interesy.
Przedrewolucyjny okres pozostawił w spadku prawo nieczytelne, rozwodnione przez wyraźny brak jednolitej interpretacji: prawo sprzecznych paragrafów. Ignorowało ono człowieka; państwo było heteronomiczne i policyjne – po staremu, natomiast sfraternizowany obywatel, bezradny i zagubiony – po nowemu.
Luki prawne stanowiły drożdże legalnego cwaniactwa; brak jurystycznej obroży rozwydrzył wyznawców finansowego prymitywizmu, mnożyły się więc majątki mętnego pochodzenia.
Sądownictwo działało opieszale. Rekiny krętactwa śmiały się w kułak ze sprawiedliwości, a złodziejski plankton odsiadywał kolejną pomyłkę w okratowanej wylęgarni więziennych talentów. Policja nie spełniała swoich zadań bawiąc się z łotrzykami w chowanego. Rosły zwarte szeregi ludzi takich, jak Fouche, brytan opowiadający się za każdą władzą.
Dawał się we znaki upadek jakichkolwiek pozytywnych wzorców; poprzednie autorytety moralne zostały obalone, lecz ich miejsca nie zajmowały trafniejsze.
Lęk przed bezprawiem powodował wewnętrzną, jak i zewnętrzną niemoc państwa. Wśród ludzi, którzy pozostali w miejscu sprzed ustrojowych przemian rodziło się coraz powszechniejsze rozczarowanie nowym systemem.
To były balzakowskie realia. Określi te lata jako „panowanie arystokracji pancernych kas”. A w „Jaszczurze” powie: „Wolność rodzi anarchię, anarchia wiedzie do despotyzmu, despotyzm przyprowadza znów do wolności”.
*
Balzakowski świat parzy, odstręcza i frapuje. Jego opinie są pesymistyczne: świat jest kotłem, w którym pichcą się koncepty. Teraz wiemy, że nie ma, nie było i już nie będzie podobnego zjawiska; gdyby zdarzyło się zwycięstwo jego pragnień, byłby dusigroszem przemijania. Lecz niełaskawy los oszczędził go dla czytelników; talent pada pod naporem układów, a geniusz wzmacnia się przeszkodami, wchłania doczesne rafy i czyni z nich gustowne przystanie.
Jego pisarstwo znajduje się pomiędzy Szekspirami. To, co niemożliwe dla nas, dla niego staje się igraszką woli, fanaberią ducha. Konstruowane przez niego powieści mają rozmach; nie są kameralnymi dąsami Romantyzmu. Przeciwnie, zawierają duży ładunek obyczajowych scen, które do teraz stanowią żer dla epigonów jego myśli.
Nazywają go Prometeuszem, sam częstokroć określa się wyrobnikiem pióra (pisze sześćdziesiąt stron na dobę), lecz niezależnie od słów, obowiązkiem geniusza jest cudotwórstwo; rzeczą ludzką jest błądzić, a jego – trafiać do ich serc.
*
Czy można mówić o nim, nie wspominając o zażartej walce Klasyków z Romantykami, nie przypominając o nowych, ożywczych, tchnących optymizmem kierunkach w literaturze, o duchu romantycznym, jakże innym od naszego, upolitycznionego, wrzącego od niepodległościowych sporów, skażonego wyścigiem trafnych diagnoz i recept na zbawienie Ojczyzny?
Czy można mówić o nim, nie dotykając jego współczesnych, milcząc o Wiktorze Hugo, George Sand, Delacroix, zaprezentować go bez powiedzenia o Walterze Scotcie, o Byronie, nie nawiązując do Lista i Beethovena, nie odnosząc się do epigońskiego malarstwa przed Wielką Rewolucją, a pełnego wigoru po niej, o architekturze, muzyce i rzeźbie, o tych procesach i zjawiskach, z którymi się stykał, których echa widoczne są w każdej jego powieści?
*
Poza francuską miedzą, w 1836 roku, Gogol wystawia „Rewizora”, gorzką komedię o tragicznych czasach. Ma 27 lat. A w 1842 publikuje „Martwe dusze”. W 1831 roku, a zatem w roku publikacji „Jaszczura”, równolatek Honoriusza, Puszkin, kończy pisanie „Eugeniusza Oniegina”. Ma 32 lata. Bűchner w 1836 roku ogłasza „Woycek´a”. W tym samym roku ukazuje się „Spowiedź dziecięcia wieku”, dzieło Musseta. Anglia szczyci się Dickensem i jego „Klubem Pickwicka” (1836). Goethe zawłaszcza czytelniczą psychikę i po Europie rozlewa się moda na spazmy w werterowskim stylu. Za atlantycką kałużą dogorywa Niewolnictwo. Wkrótce Wojna Secesyjna położy trupem wielu idealistów.
W powietrzu wyczuwa się ideologiczną jonizację: dla człowieka nadchodzi lepszy klimat: ocieplenie dusz i ogólne zbratanie. Euforyczny Thore, Francuz, galopuje: istnieje już tylko jedna rasa i jeden naród, już tylko jedna religia i jeden symbol: LUDZKOŚĆ!
[Thoré – Bürger Nowe kierunki w sztuce XIX wieku POLSKA AKADEMIA NAUK].
Zaczynają się polityczne exodusy: upada Powstanie Listopadowe i następują obrachunki z przeszłością. Przychodzi czas na wylewanie krokodylich łez i zewsząd słychać tupot rozwścieczonych motyli w konfederatkach.
Mickiewicz w Paryżu, dokąd zaniosły go krajowe klęski, pisze „Pana Tadeusza”, Chopin nie daje się namówić na skomponowanie Narodowej Opery, a Norwid gaśnie w przytułku. Mistyk, umysłowy chudziak i diaboliczny maestro, Mąż Opatrznościowy – Towiański, z kropidłem w ręku zamiast serca na dłoni, spieszy na mesjanistycznej miotle z Litwy do Paryża, by ratować z obłędu żonę Pana Adama, Celinę Szymanowską, by, ludzi tej miary, co Słowacki, owinąć wokół swojego charyzmatycznego palca.
To również Francja, lecz Francja nie Balzaka: Balzak jest frankofilem.
cdn
.

Artystyczne robótki

Franc Kafka nie pysznił się czytaniem Platona w oryginale i nie chwalił się, że bywał u Szekspira na baletach. Przeciwnie, chadzał do prowincjonalnych teatrów, wertował literaturę drugorzędną. Jednym słowem – NIE POZOWAŁ na wielkiego literata, lecz nim był.

Zamiast pląsania w stringach po salonie z notablami, robił swoje: bez hałasu, skromnie, powolutku, a niekiedy z cicha pęk. Że zaś talent miał ogromny i na dodatek wzmacniał go pracą nad sobą, nie musiał trąbić wszem i wobec, jakim jest wielkim pisarzem.

Mark Twain nie pobierał nauk zwieńczonych pokwitowaniem. Podobnie Bernard Shaw: doszedł do rozumu bez urzędowej metki Magistra Inteligencji. Zatem jak się okazuje, można być literatem pomimo braku zaświadczenia.

Niestety, ludzie udający artystów starają się zaistnieć na modłę twardzieli w różowych szlafmycach: przy pomocy pozaartystycznego dziwactwa. Podczas gdy twórca udowadnia własną twórczością, że nim jest, bo tylko ona tłumaczy go z obecności na Parnasie.

Weźmy pod lupę Malcolma Lowry i jego przepastne tomiszcze Pod Wulkanem, owoc katorżniczej pracy nad wymową i siłą każdego zdania. Redaktorzy wielu wydawnictw rozkładali ręce i odrzucając tekst wyrokowali, że książka jest za długa, powinien ją przystrzyc, zmniejszyć jej tonaż i udźwig, a w ogóle kto to przeczyta.

Albo Jamesa Joyce’a, irlandzkiego skandalistę, twórcę podziwianego i komentowanego do dziś. Lub Marcela Prousta, lowelasa szwendającego się po buduarach. Kiedy ukończył jedną ze swoich książek, przesłał ją Andre Gide’owi do oceny, ten zaś nawet do niej nie zajrzał, bo awan
sem założył, że co taki wartogłów i bawidamek może spłodzić!

Choć mamy sporą listę przegranych, odrzuconych, zlekceważonych, to przecież każdy z tych pechowców doczekał się późniejszego uznania; prędzej lub później wykaraskał się z pomroki dziejów i został pomnikiem.
A co byłoby z nimi TERAZ? Przede wszystkim owych nieszczęśliwców nie ma tylu, co piszących obecnie, w związku z czym trudniej szło ich przegapić.

Aliści z tamtych lat pozostał nam spadek: stado Andre Gide’ów, nieraz wybitnych pisarzy, którym z różnych przyczyn nie chce się zajrzeć do rękopisów nieznanych autorów. Raz, że nieznanych mamy przesyty i ciężko przekopać się przez np. pięćset stron tekstu. Dwa, że częstokroć szkoda zdrowia i czasu na bazgroły, z których można dowiedzieć, iż autor nie ma nic do powiedzenia.

Słowa

Słowa są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencji, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć. Jednakże między powiedzieć a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić, nie uzyskawszy żadnego rezonansu. Dzieje się tak, gdy język jest konwencjonalny, drętwy, mało elastyczny, nie zmusza do przetwarzania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takich myśli, nie chce zgłębiać, co skrywają pod podszewką.

Lecz są słowa przeciwne do tamtych: ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, wręcz rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zbudowane z nich zdanie zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła myśl, uszarpana własną miernotą, płytka i „jednowymiarowa”, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom słów, zaczyna wyłazić na powierzchnię w zupełnie nowej szacie: kiełkuje prawdami, których nie podejrzewalibyśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są bezpłodne, bo pojedyncze, a inne – składane jak teleskop.

Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy z poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem teleskopowym, znajdziemy się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów. Przeniesie do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi. Odsłoni przed nami las, a nie tylko skupisko badyli.

Literatura

Jest dla mnie wszystkim po trochu: lekcją pokory, karą, nagrodą, zabawą i przygodą z darowaną obecnością. Atrakcyjną i podniecającą odmianą egzystencji, ucieczką w śmiech przed monotonią rzeczywistości, a zarazem niezgodą na jej wynaturzenia, świadomym zagadywaniem swoich cierpień, tych prawdziwych i tych wyolbrzymionych, względnych, bo subiektywnych. Reakcją organizmu na zmianę osobowości, lekarstwem na chroniczne osamotnienie i fałszywe współczucie. Ratunkowym kołem przed nieżyczliwością bliźnich, zastępczą formą bytu na uwięzi, nieruchomym ruchem, sposobem na senne koszmary i emocjonalną huśtawkę. Wyzwaniem, uczeniem się pokonywania trudności, zbawiennym przejściem w stan wysublimowanej metamorfozy. A także daremną próbą zrozumienia siebie i dożywotnim, nieudolnym, stale podejmowanym usiłowaniem nazwania swojej wewnętrznej drogi.
*
Istnienie spadkobierców gwarantuje postęp. Choć rozwarstwione na oddzielne gałęzie, konary i listki, to przecież nie przestaje być potężnym drzewem o wydatnych korzeniach. Drzewo to wydaje na świat dojrzałe plony w kształcie nieprzemijających refleksji. Jego korzeniami są ludzie, poprzednicy i uczniowie, a koroną – literatura.

Poszukująca i odnajdująca, twórcza myśl jest jak statek przycumowany do życia lub żaglowiec kołyszący się w przystani. Stanowi między i ponad pokoleniową symbiozę ludzkich poszukiwań; jest więzią z przeszłością i oazą dającą schronienie przed obskurantyzmem. A zarazem – ciągłością, zachowaniem tradycji, miłością ukazywania prawdy, teoretycznym przeczuciem czerpanym z nieuchwytności, rewizją dotychczasowych twierdzeń, koniecznym i dobroczynnym atakiem na poglądowe zielsko, chwasty i toczące ją pasożyty komunałów.

Literatura – dojrzała, odkrywcza, powstająca z potrzeby uszczegółowienia, dopasowania nieznanych pojęć do znanych faktów, narodzona z troski o formę i treść formułowanych idei – tworzy różnorodne koncepcje widzenia świata, umożliwia powrót do zarzuconych prądów, tendencji i ich odzwierciedleń. Jest nieustannym niszczeniem worka z dogmatami, negowaniem stereotypów i mętnych przypuszczeń, pojęć na wyrost i wątpliwych diagnoz.

Rura

Z naszej paczki tylko ja wyszedłem na ludzi: dopadł mnie zły los i zostałem niedzielnym artystą. A przynajmniej tak myślę, kiedy zbiera mi się na oglądanie wstecz. Albo gdy odwiedzają mnie dawni przyjaciele, z którymi nic mnie nie łączy poza niegdysiejszymi śniegami; patrząc na nich uzmysławiam sobie, że na próżno silą się, by mnie zabawić, uwolnić od styksowych rozważań, odwrócić moją uwagę od ryzykownych torów.

Kiedy siedzą przy moim łóżku i trzymają mnie za rękę, dostrzegam, jak męczą się tym nachalnym pocieszaniem, jak drobiazgowo, nie pomijając żadnych detali, zdają mi chaotyczne relacje ze swoich przygód, incydentalnych wędrówek i zaliczonych podróży. Zaczynam wtedy rozumieć, dlaczego są zakłopotani i czemu próbują obdarzyć mnie współczuciem, którego nie potrzebuję.

Ich nieporadne, daremne wysiłki natrafiają na sprzeciw: obronny mur sceptycyzmu. Podejrzliwości. Spekulowania, co kryje się za ich troską i czy faktycznie jest autentyczna. Kłamię, że niczego traumatycznego nie pamiętam, napomykam, że nie warto nurzać się w zaszłościach, wracać do czegoś, co już od dawna nie ma znaczenia. Nalegam więc, by dali mi święty spokój i nie wzbraniali schować się do muszli; skorupa jest moją przystanią. Skwapliwie, z niekłamaną ulgą wyrażają aprobatę, toteż znikam w sobie, cichnę, odgradzam się od nich plecami i nakrywam kołdrą.

Mimo to jestem im wdzięczny: mam wówczas namiastkę swobody. Luzu. Wytchnienia. Nie muszę odstawiać przed nimi szopek z wielkim przeżywaniem. I ta wspólna chęć – prędkie porzucenie łączących więzi – wiodła mnie do przechodzenia na drugą stronę pamięci, w miejsce, gdzie miałem pewność, że nikt mnie nie usłyszy i gdzie bez obawy mogłem zanucić: którędy nie pójdę, tam jestem za późno.

A kiedy nie miałem wyjścia i w żaden sposób nie mogłem uniknąć spotkania, zapędzony w pułapkę pozdrowień, pogodny i zrelaksowany, odprawiałem przed nimi ceremonię wzajemnych cackań i czułych serwusików. Co miało świadczyć, że, przyparty do muru, potrafię znaleźć się w towarzystwie, bo nadal kołaczą we mnie resztki ogłady. Zwykle jednak nie mam chęci na pogawędkę.

Ale z rzadka, zmuszony okolicznościami, konwersuję. Machinalnie, pobieżnie, byle zbyć. Jak gdybym za wszelką cenę usiłował dostrzec w tych rozmowach – wyłącznie dodatnie cechy, a z premedytacją opędzał się od niedyskretnych i opresyjnych, których, lękając się i broniąc przed nimi, oczekiwałem. Jakbym podświadomie wyczuwał, że pozostało we mnie coś wstydliwego, coś, co wisi nade mną jak miecz podobny do grzechu ożywionego wspomnieniem, coś, od czego nie powinienem uciekać, a uciekam, do czego nie powinienem wracać, a wracam.

Lecz mimo iż zależy mi na znalezieniu w przeszłości bodaj ostatków cieni po onegdajszych pozytywach, natrafiam na same minusowe zalety. Choć różni zawistnicy powiadają, że jestem wykwaterowanym z rozumu, zdeklarowanym besserwisserem, kreaturą określaną jako człowiek o przesranych poglądach, to gdy się z tymi poglądami zdradzałem, towarzyszyło mi urągliwe, nieodmiennie powątpiewające spojrzenie spode łba, a gdzie się nie pojawiałem, czekała mnie ironia, sarkazm, poruta. Tu zaznaczę, że już nie przejmuję się podobnymi opiniami, tylko ciągle i konsekwentnie, ze skrytą nadzieją i zdwojoną siłą zmierzam w kierunku pogubionej przyszłości.

*

W czasie, gdy umacniano mnie w przekonaniu, że jestem nominowany na następcę Spielberga, ponoć tkwiły we mnie „niewyczerpane zasoby” i „diamentowe pokłady”. Podobno zamierzałem popieścić przestrzeń amatorską kamerą, sfilmować ją w sposób odległy od tradycyjnego, wybitnie awangardowy, a tak sugestywny, nowatorski i przesycony ZNACZENIEM, że nie pozostawało mi nic innego jak bić sobie pokłony i nie wychodzić ze zdumienia, że oto ja, nieszczególny aspirant do filmowego Parnasu, zasiądę wśród luminarzy, koryfeuszy niemal i że to mnie będą słuchać jak pies trąby, chłonąć moje słowa i mówić do mnie kolego.

Już na myśl, kim będę, jak zostanę okrzyknięty oczekiwanym Canalettem kina, ogarniało mnie roztkliwienie. Bo faktycznie: coś we mnie drzemało. Na przykład, zdzierałem z oczu zasłonę i odsłaniał się przede mną niefikcyjny konglomerat; utkany z krajobrazów, powstały podczas wszystkich moich upalnych czy deszczowych wędrówek, dziennych lub nocnych włóczęg, spontanicznych wypadów w nieznane: melanż wyrosły ze wzajemnego przenikania.

Gdy maszerowałem ulicą, to nie patrzyłem na chodnik pod kątem trywialnych wybojów, dziur i łat, tylko widziałem w nim zbiorowisko wszystkich dotychczas przemierzanych dróg, dzielnic napojonych mgłą, uliczek między blokami, bulwarów tchnących bryzą.

Jednym słowem chciałem stworzyć prekursorską kategorię herosa. Nie pojedynczego, zmanierowanego, lub prostolinijnego człowieka, człowieka wpędzonego w galimatiasy przeżyć, lecz bohatera – ulicę, bohatera – trotuar, bohatera – wedutę; pragnąłem obsadzić miejski bruk w roli głównej, przewiercić się przez jego betonową duszę i poddać PSYCHOLOGICZNEJ obróbce.

Ciekawiło mnie, jak radził sobie z chodnikami dajmy na to Fellini, lub pozostali wielcy, Antonioni, Bunuel, już nieaktualne, lecz jeszcze gigantyczne postaci, na temat których wiodłem niekończące się dyskusje z Rurą, pierwszym gościem, który się na mnie poznał, jedynym, który krzyknął: objawienie!

Rura wywierał na mnie onieśmielające wrażenie: dwumetrowy blondyn z kręconymi loczkami, masywny facet o powłóczystym wejrzeniu tępaka. Co było wysoce mylące, bo należał do bystrzaków. Ale bystrzaków z cicha pęk; jego sylwetka o nieobecnym wzroku, błądziła po naszych twarzach majestatycznie i sennie; poddając je ustawicznym ocenom, górując nad otoczeniem.

Krążyła o nim krzywdząca fama, jakoby czego nie tknął, we wszystkim był przeciętny. Wprawdzie krążyła, lecz wyłącznie wśród tych, którzy nie zdołali wygramolić się spod ciężaru własnej nijakości. Owszem, co jakiś czas męczyła go prostracja, prześladowały obiekcje, gniotły psychiczne sinusoidy. Wtedy mógłby odnieść sukces w prowadzeniu sklepu ze skrupułami; porzucał racjonalne myślenie, tracił dystans do siebie, nie przemawiały do niego żadne logiczne argumenty. Ogarniała go rozpacz, ulegał irracjonalnym przygnębieniom, kłębiło się nad nim coś na kształt czarnowidztwa.

W takich chwilach mawiał, że jest intelektualnym słabeuszem, niczego nie umie, nic nie potrafi, a co robi, robi źle i z wolna stacza się w kwas. Gderał, że czuje się izolowany od reszty społeczeństwa i jako odszczepieniec ma przed sobą denny los. Marudził, że tak się uczyniło, iż kto bezwarunkowo wierzy w przemożne znaczenie guseł, ten jest cywilizacyjnie do przodu, a komu nie po drodze z bełkotami, temu zewsząd nędza.

Twierdził, że do tej pory nie szedł za właściwym postępem, w związku z czym ma feudalne życie, co z góry skazuje go na kwękające wynurzenia. Jednak na razie nie ma dla niego wyjścia i zadowala się pokazywaniem strutej miny. Jak też zastanawianiem, gdzie popełnił błąd i do kiedy mu będzie łyso. Rozważaniem, co będzie dalej i czy komuś uda się cofnąć opadanie kurtyny.

Wówczas trzeba go było utulić. Przygarnąć do serca. Wszelako zrobić to należało tak serio i szybko, by nie zdążył się połapać, że rozmiary jego tragedii nie wzbudzają dostatecznego zainteresowania i są banalnej wielkości. Bo gdy zorientował się, że nie zaimponuje swoimi zgryzami i nikt się nie pali, by mu współczuć, szparko zmieniał strategię: obracał pochopne zwierzenia w żart, zniekształcał je, umniejszał i albo zbaczał z trajektorii, albo kluczył nieopodal swojej wpadki, by móc udowodnić, że słyszymy to, czego nie słyszymy.

Ale jeszcze częściej zdarzały mu się porywy, olśnienia i weny. Lubił wówczas myśleć, że jest gigantem, niepoślednim twórcą z najwyższych półek; przeświadczenie to dominowało nad nim ilekroć podnosił się do życia. Przepadał wtedy za pouczaniem, strofowaniem, belferskim przymuszaniem do artystycznego otoczenia do pójścia w ślady.

Z tym, że były to ślady niesprecyzowane i mało wyraziste. Prędzej grząskie przeczucia, zarysy, niedokończone projekty. Głównie zaś kochał prowokować, wpędzać w konfuzję; z miną niewiniątka, z wyżyn swojej pychy, zadawał wywrotne pytania i sycił się widokiem protagonistów, lojalnych totumfackich, przybocznych akolitów, giermków doprowadzonych do wściekłości, wprzęgniętych w trudne odpowiedzi.

Cieszył się wtedy; bawił go widok cudzej piany na pysku; był mistrzem w mówieniu nie wprost. W okrążaniu spraw istotnych i rzucaniu ich na pastwę śmichów – chichów. Jednak żeby okazał się w czymkolwiek średni, to nie powiem.

Kiedy wczoraj przyszedł do mnie, zaskoczył mnie tym, że zjawił się znienacka, bez uprzedzenia, jakbyśmy nie rozstali się w gniewie. No i że jeszcze nie zdziadział. Wyprostowany, nad wyraz rześki, świeżutko po kapitalnym remoncie w SPA, ogorzały, tryskał energią i nie miał w sobie ani śladu po onegdajszych zgryzotach. Opuścił go też zmyłkowy, taktyczny wygląd sennego tępaka. Twarz mu wyszlachetniała, a blond-rurki spłaszczyły się, przerzedły i wypłowiały.

Zamiast kurtuazyjnego wstępu zapodał, że od kiedy zmienił stan cywilny, z kretesem odżył i już jest nie ten sam. Ma zaległą ochotę na poznawanie świata, podróżowanie, zwiedzanie miejsc, które były dla niego niedostępne, dalekie, zakazane z przyczyn materialnych. Tu od niechcenia łysnął koronkową robotą: złotymi zębami otrzymanymi jako ślubny prezent, jako dodatek do intercyzy.

Z dumą też powiedział, że małżonka siedzi w hotelu, nie pozwala mu pracować ponad stan i w ogóle spoziera na niego krzywo, ilekroć zaczyna coś dłubać na boku. Kazała mnie pozdrowić, dodał, dodał jednak z takim przytupowym akcentem, jakby oczekiwał z mojej strony wyrazów wdzięczności. Jakbym powinien być zaszczycony, że nieznana kobieta zaocznie i bezinteresownie pofatygowała się z uprzejmościami do faceta o zaprzeszłym znaczeniu.

Od niechcenia strząsnął z garnituru niewidoczny pyłek i oznajmił, że patrzy na świat prościej, inaczej, niż jakeśmy się ostatnio widzieli; z dnia na dzień porzucił filmowanie, śmieszą go płytkie dyskusje o metodach reżyserowania, o różnicach widzenia wśród starych i młodych. Poniechał i od razu przestały go interesować dawniejsze priorytety, pasje, przelotne fidrygałki.

W dupie ma obecnego ducha spróchniałego czasu, zobojętniał na niegdysiejsze frasunki o przyszłe losy tak zwanych artystów, twierdzi bowiem, że wyziębło mu całe to śliskie zaangażowanie w problemy, które nikogo poza nim nie interesowały. Zastanawia się, jakim cudem udawało mu się dotąd istnieć bez dzisiejszego dobytku, uganiać się za bezwartościowymi wartościami, balansować w dyskusyjnym rozkroku, na krawędzi, między przepaściami. Co dziwi go niepomiernie.

Mimo to ilekroć napada go uczucie nostalgii za przeszłością, za każdym razem maltretuje się wspomnieniami z poprzedniego wcielenia i odwiedza dawnych znajomych, przyjaciół z artystycznej kołyski. Dzisiaj, oznajmił, padło na mnie. A ponieważ nie widzieliśmy się „te dziesiąt lat”, gadaliśmy jak nigdy: popijając pod to były piękne dni.

Raptem przestaje nawijać, puszcza moją rękę i na milcząco w sufit się wgapia, co dużo znaczy, bo zwykle był z niego mowny koleś, zaczyna więc wspominać jak z katapulty, nudzić o tym i siamtym, na przykład, gdy siedząc w ciemności okraszonej kubełkiem popcornu, w mroku przerywanym klaksonami komórek, rozparci w pierwszych rzędach, usiłowaliśmy dostroić się do atmosfery poważnych prelekcji o niczym, lub gdy z otwartymi koparami słuchaliśmy niszczycielskich mędrkowań o surrealizmie Bunuela, podniosłych bajd o przeintelektualizowanym przedmiocie pożądania i postmodernistycznych wizjach niejakiego Almodovara, w których to stekach bzdur roiło się od nietrafnych cytatów i lapsusowych odniesień z pogranicza filozofii – ten powiedział tak, tamten przyłożył mu owak – same głodne kawałki.

Nie da się ukryć, że było to dla nas niestaranne uczestniczenie: po dłuższym siedzeniu w kinie brakło nam zdrowia na porządne robienie bokami, czuliśmy więc, że odpływają nam wszystkie pozostałe soki mózgowe, a po białym prześcieradle nie śmiga strażnik Teksasu, nie galopuje też John Wayne na swym wiernym pony, za to po ekranie przetacza się czarnobiała, korpulentna twarz Obywatela Kane, my zaś zastanawiamy się, co tu robią nasze zwłoki, za jakie karmy daliśmy się wtłoczyć w nieproszone przeżycia.

Lecz diabeł majtnął ogonem i piorun strzelił w kalkulator: zadziałały promille i okazało się, że pozostaniemy głupkami na zawsze, a kto wie, czy nie na dłużej. Dopiero teraz, gdy nam się odwidziało z artystycznym nabzdyczeniem, gdy nareszcie zrozumieliśmy, żeśmy obaj kompletne zera i żadne z nas prekursory, ot, dwa ubzdryngolone cymbały nad cymbałami, gdy załapaliśmy, że z naszej strony nie mogło być mowy o żadnym znawstwie, koneserstwie czy profesjonalizmie, toteż nie powinniśmy zadzierać nosa, uważać, że coś w nas drzemie, jesteśmy niezastąpieni, nieodzowni, namaszczeni na Wielkich Człowiekowatych, bo, de facto, co my takiego wiemy?

Toteż po złożeniu niniejszej samokrytyki pokropionej ognistą wodą, zgodnie wyznaliśmy, że zabawa w tworzenie filmu winna polegać na dostarczeniu widzowi gołych fotografii. Publika ma otrzymać worek ze zdjęciami i niech sama sobie kleci fabułkę.

Pomimo tego wciąż marzymy, by zobaczyć pejzaż bez akcji; ani szybkiej, ani wolnej, same neutralne pstryki z kapką barw, żadnych moralnych dygotów czy rozważań zmuszających do chlipiącego bądź rechotliwego myślenia. Naszym zdaniem reżyser nie powinienem dawać przyszłym widzom instrukcji prawidłowego przeżywania: podpowiadać, gdzie pogrzebał psa. Ale cały czas nie możemy wyzbyć się myśli, że w naszym życiu zaszły aż tak duże zmiany na lepsze: Rura wydoroślał, a ja zapłaciłem za Izbę Wytrzeźwień.