Wstęp do wprowadzenia

Wywodzę się ze średnio bogatej, lecz klasycznej rodziny. Mama, tato i ma się rozumieć – ja, dziecko zrodzone w wyniku skrzyżowania pomyłki ze szczęściem. Tato zarabiał, pracował w terenie, co wiązało się z jego częstymi wyjazdami, ja, póki mogłem, pobierałem nauki zimując od czasu do czasu w oślich ławkach. Albo wałęsałem się po miejscach zbliżonych do ogólniaka. Między innymi zaglądałem do Empiku, w którym bywałem częściej, niż na klasówkach. Gdzie, ze smakiem przegrzebując gazety, udrażniałem sobie lewą półkulę mózgu. A więc tygodniki i miesięczniki o kulturalnym wydźwięku, zawieszone na drucianej ramce. Albo chodziłem na deptak, naszą promenadę dla efekciarzy. Zwoływaliśmy się instynktownie, bez specjalnego wysyłania wici, o telepatycznie ustalonej godzinie, zazwyczaj u mnie: Andrzej, Rura, Gruby i ja na doczepkę.

Wystrojeni w szpan, wrzeszcząc i tupiąc tak hałaśliwie, by przerażeni przechodnie wiedzieli, że to my idziemy, marynarskim krokiem, rozkołysani, szeroką ławą, po właściwej stronie ulicy, środkiem chodnika, głównym traktem, szliśmy Alejami szukając wzrokiem znajomych z wolnym petem.
Kroczyliśmy po tej, gdzie mieściła się Radiowa Rozgłośnia, Delikatesy i Plac Wolności z „Sorboną”, naszą wieczorową budą oraz kościołem, w którym przykry koleś o ksywie Piskorz, przyszły esbek, służył do mszy.

Bądź szedłem sam, do pobliskiego parku, czy ogrodu botanicznego, gdzie osobnicy w nagrobkowym wieku, pomarszczone pamiątki z przedwojennych lat, wspominając dobre dni, wygrzewali na słoneczku strzykające kości. Upatrywałem, gdzie są matuazalemy i wio! Przysiadałem się, by ich słuchać, co nieco dowiedzieć się o przeszłości, niekiedy podłączyć do rozmowy i zadać pierwsze z brzegu, nurtujące pytanie, gdyż co innego mówiono mi w domu, a w co innego kazano wierzyć na lekcjach.
Zatem były to moje wstępne studia, zgrubne fakultety, inauguracyjne przymiarki do zdobywania ideowych ostróg! Tam dopiero, wśród istot kończących nieprzegrany żywot, dzięki ich wykładom, zaliczałem pierwsze sesje z charakterologii.

Starczało kilka dni spędzonych na konwersatoriach z naocznymi świadkami wydarzeń, bym nabrał pewności, że to nie system robi ze mnie durnia, ale ukrywający się za nim ludzie: jacyś nieznani figuranci wbijający mi do łba, w co mam wątpić. Toteż z chęcią i przeważnie na dłużej, znikałem z belferskiego pola widzenia. Kuśtykałem do biblioteki, gdzie, mijając wypożyczalnię, wkraczałem przez podwójne drzwi do czytelni, i od razu byłem oddzielony barierą ciszy od zgiełku zewnętrznego świata: w ekskluzywnej przestrzeni wymoszczonej książkami.
*
Lubiłem beletrystykę, jednak nie do fabuł mnie ciągnęło. Popychało mnie w kierunku czegoś niezabarwionego fałszem: faktów, szczegółowych opisów, niekwestionowanego realizmu, biograficznych i reportażowych ponderabiliów. W stronę treści ilustrowanych obrazami znanych i nieznanych malarzy, artystów o zamaszystym, a celnym ruchu pędzla, grafikami mistrzów ołówka, rysika czy rylca, spiętych klamrą trafnych komentarzy do rzeczywistej rzeczywistości.

Pochłaniałem także utwory z klasycznych półek: Balzaka, Prousta, Manna, Frischa, prozaików i odnowicieli słów, wirtuozów rytmu zdań i szyku wyrazów; prekursorskich konstruktorów świata swojej wyobraźni. Odmalowywali go tak plastycznie i tak przejmująco sugestywnie, że nie mogłem nadziwić się, iż pozostali, pomniejsi i epizodyczni, wytykają im wady, szukają w nich błędów, mielizn, stylistycznych potknięć, starając się wykazać wyższość własnej nędzy nad ich językowym majsterstwem.

Jak wiadomo, język nie zanika, tyko niektóre wyrazy schodzą ze sceny do archiwum znaczeń, a ich miejsce zajmują świeże, bo są zrozumiałe współcześnie. Niekiedy lepsze od poprzednich, a niekiedy gorsze. Lecz te fluktuacje świadczą o rozwoju naszego słownictwa. Bo skoro niektóre z bogatego repertuaru powiedzeń mają wychodne z potoczności, nie oznacza, że należy o nich zapominać.
*
Ale największą satysfakcję, wręcz rozkosz odczuwałem, robiąc sobie okłady ze słowników, kompresy z encyklopedii, nurkując w odmętach relacji z przeszłości, w niuansowych głębinach oceanów Historii. Historii, która z każdą chwilą stawała się mniej obca, a bardziej zrozumiała. Wertując leksykony, przekonywałem się, ile jeszcze nie wiem i jak wiele nauki przede mną. I ta myśl przyświecała mi stale. Zwłaszcza w momentach uderzeń pychy, gdyż od razu, jakby na zamówienie, do mojego wnętrza wdzierał się sceptyczny, ostrzegawczy, oprzytomniający brzęczyk sygnalizujący, że w porównaniu do wiedzy, o której nie mam pojęcia, ta, którą dysponuję, jest ledwie cząstką, informacyjnym paprochem, nie mam więc powodu do zadzierania nosa, kłaniania się sobie i całowania po rękach.
*
Mamę za to rozpierała energia innego rodzaju: w drętwy czas, gdy nudy brały górę nad pudami, a olej ścigał się z flakami o lepsze, nosiło ją po kominkach. Najczęściej bywała w cukierni Crystal. Chadzała do niej odpicowana zgodnie z mieszczańskimi wyobrażeniami o dobrym smaku, w kapeluszu o szerokim rondzie, w sukni zbyt wytwornej jak na tamte lata, szytej na zamówienie, lecz szytej z przesadą: w kiecce odznaczającej się zagraniczną podróbą elegancji.

Uzbrojona w umbrelkę służącą jej do odganiania absztyfikantów i wymachiwania w kapuśniaczkowy dzień (a kiedy z nieba lał się gorąc – do kokieterii), zostawiała płaszczyk w szatni i siadała przy stoliku zakładając nogę na nogę. Zajmowała miejsce ciągle przy tym samym, w grupie pań wiecznie ciekawych plot, zachodzących na eklerki przyprawione gdakaniem, w towarzystwie damulek z wyfiokowanymi manierami, przebywających na krasomówczym głodzie i swoistym odwyku od milczenia.

Pojawiała się w niej, kiedy ojciec wyjeżdżał w trasę, przepadał w innym województwie, znikał na miesiąc lub parę tygodni i tylko co pewien czas odzywał się telefonicznie powiadając, że wszystko gra, choć przeczuwaliśmy, że tak naprawdę nic nie gra i żadna szafa nie tańczy z jakąkolwiek komodą.
Któregoś dnia zadzwonił, by oświadczyć, że mu się pieprzy, sypie, rozłazi, traci clou, że nie wie, co począć, bo według niego mleko już się rozlało i nic nie można zrobić, nie czas na reperację i makijaże rumowiska, a na zakończenie – między gadkami o szmatkach – trzasnął nas oczekiwanymi słowem „rozwód” i usłyszeliśmy w uzasadnieniu wyroku: „odchodzę od was, bo mam nową dupę”.
*
Uwolniona od ponurej obecności zmiennika Filona, odprężona i rozluźniona perspektywą rychłego zerwania małżeńskich więzów, przemieniła się z uległego, płochliwego i na wskroś niewinnego stworzonka, w opryskliwą megierę, rozwścieczoną kocicę, markietankę żądną tego wszystkiego, przed czym jej poprzednia, subtelna natura wzbraniała się jak dotąd; nazajutrz po telefonie, by poprawić sobie humor, pośpieszyła do fryzjerskiego zakładu na rogu, do niepokojąco ciemnej razury, balwierskiego salonu o dwóch skrzyżowanych brzytwach wiszących na cynowym talerzu przed wejściem.
W zakładzie królował zabójczy pan Feluś, przystojniak w kontaktowych cynglach, bezdyskusyjny artysta w swoim zawodzie, niewiarygodnie mowny pocieszyciel i utulacz kobiecych serc, służbowo życzliwy, z fantazyjnym brykietem udającym wąsa.

Co moment, uwodzicielsko, zarzucał falującą czupryną i ściszonym, totumfackim szeptem, pochylając się w stronę maminego ucha, wymrukiwał najświeższe nowiny i co pikantniejsze poliszynele.
A potem, jak gdyby nigdy nic, zacierał ręce i brał się za robotę: mycie, farbowanie, zabawę z kolorami, układanie, modelowanie, konstruowanie istnych dzieł sztuki.

Wyondulowana, usatysfakcjonowana tym, że prezentuje się lepiej od przyjaciółek, rozpromieniona, udawała się do punktu odnowy kosmetycznej: pakamery usytuowanej na zapleczu. Szła do miejsca zarezerwowanego tylko dla stałych i zaufanych klientów. Przenikała przez kotarę dzielącą część publiczną od sekretnej, a tam, jak zwykle, trafiała na specjalistkę od depilacji, niejaką Bebę, eteryczną postać żywcem ściągniętą z żurnala mód, uśmiechniętą jak ser do głupiego.
Mnie to wkurzało, bo nie mogłem zrozumieć, co ją bawi i dlaczego nie jest przygnębiona jak Bóg przykazał: mąż albo na zasiłku, albo w pudle, syn na kolejnym detoksie, córka w defloracyjnej ciąży, z czego tu się cieszyć?
*
A za niedługi czas potem podupadłem na zdrowiu i przyszły na mnie takie terminy, że o wychodzeniu gdziekolwiek mogłem zapomnieć. Rozłożyło mnie dokumentnie i było ze mną kategorycznie źle. Każdy następny świt wydawał mi się zaropiały, a lada następne przebudzenie, wpędzało w bezgraniczny smutek: w spiżowe trwanie pośród spiżowego życia. Życia, w które po każdej klęsce wkraczałem z odnowionym zapasem niespożytej nadziei po to tylko, by rozczarować się po raz kolejny.

Tęskniąc za jaskrawością nieznanych przeżyć wiedziałem, że postradałem je na chwilę wydzielającą z siebie zapach paranoi. A wiedząc, że jestem odtrącony przez niebo, tworzyłem własne: złożone z ideałów nie podlegających prawom pozbawiania tronu. Wydawałem się sobie uległym, może nawet przymilnym – na zewnątrz. Lecz w środku uciekałem w depresję: chowałem się za swoje cierpienia. W zależności od pory dnia lub nocy, od tego, w jakim byłem nastroju, lubiłem udawać, że jest ze mną ok. Albo wolałem rozpaczać nad światem, który łudził mnie obietnicami bez pokrycia.

Jedyne, co potrafiłem, to patrzeć przez okno. Więc tylko z okna widziałem, co się święci. Jednak, że zaokienny widok nie obfitował w doznania, które mogłyby mi służyć do szerszych refleksji i być pożywką do ich snucia na dłużej niż moment, wziąłem się za czytanie. Lecz było to czytanie inne od poprzedniego, ponieważ postanowiłem, że skoro mam spędzić resztę życia w pozycji horyzontalnej, powinienem wykorzystać wszystkie swoje pozostałe możliwości, by skoncentrować się na tym, co lubię: na nauce, lekturach, może pisaniu.

Tym więcej, że wciąż prześladowało mnie wspomnienie rozmowy przeprowadzonej w parku: staruszek pamiętający niezłachane czasy, rzekł mi podczas naszej ostatniej partii szachów, że jeśli człowiek ma jakieś widoczne wady, to musi przemienić się na tyle, by przyćmić je zaletami.

Reminiscencje

Dickens, znany z pisania o ukrzywdzonych dzieciach, w domowym zaciszu okazywał się dla nich tyranem. Rousseau, zwolennik wychowania poprzez naturę, w życiu prywatnym pędził życie perfekcyjnego niechluja. Gorki, wazeliniarz i wrażliwiec jednocześnie, na zawołanie lejący krokodyle łzy, podczas wizyty w jednym z obozów pracy opisywanej przez Sołżenicyna, wysmażył dziękczynną laurkę pod adresem oprawców. Inny artysta z tej samej oślej łączki, wszechstronny wariat o ksywie Stalin, do obecnej chwili jest wielbiony przez tłum. A dlaczego? Odpowiadam bez zwłoki: a dlatego, że niewielu pofatygowało się zapoznać z jego prawdziwą fizjonomią, wielu natomiast przesiąkło oficjalną propagandą.

O czym świadczą te przykłady? O naszym oddzielaniu twórcy od utworu. O różnicy pomiędzy tym, co tworzy na publiczny użytek, a tym, kim jest w domowych paputkach.
*
Autor pisze, a CZYTELNIK zastanawia się, gdzie ta kula i gdzie ten płot. Jednym słowem, puszcza się na intelektualne wygibasy, czyli interpretuje, analizuje, na serio wyjaśnia sobie, jak pojął to, co zrozumiał z tekstu, albo, czego nijak z niego nie kapuje.

Z szacunku dla słowa, z niedzisiejszego przyzwyczajenia do teorii mówiącej o tym, że utwór powinien skłaniać mnie do zadumy i pomóc mi widzieć świat nie takim, jaki jest, ale takim, jaki powinien być, rzadko kiedy zachwycam się współcześnie pisanymi. Choć obecny twórca opiera się przed stopieniem w tło z ferajną piewców nieudacznictwa, choć pragnie uchodzić za barda własnych przemyśleń, to jego wysiłki idą w gwizdek: dołącza do grona wrażliwców na skróty i jest kolejnym, stadnym indywidualistą epoki, która skończyła się, nim zaczął o niej pisać.

Zdarza się, że gdy autor tekstu zaczyna wsłuchiwać się w słowa ludzi oceniających jego robotę, ulega sugestiom i nagle widzi w tym, co napisał takie ich znaczenia, których przedtem nie dostrzegał. Ogarniają go więc wątpliwości, czy to, co wyraził, odpowiada rozumowaniu czytelnika. Że zaś każdy czytelnik ma prawo do własnych interpretacji, a rola autora kończy się w momencie napisania, problem odbioru nabiera osobliwego znaczenia.

Stara to prawda, że tekściarz nie wie, co napisał. A nie zdaje sobie sprawy, bo siedzi wewnątrz i brakuje mu dystansu. Jeżeli z grubsza umie powiedzieć o nim cokolwiek, to przeważnie opinie jego będą bardzo tendencyjne.
*
Nie ma nic żałośniejszego, aniżeli widok wesołka; swoim chimerycznym optymizmem wyprowadza w szczere pole niejednego wyznawcę posępności. Gdy uspokojeni zatroskani zostawiają go, widzi, że stosowane przez niego metody rozwiązywania problemów, to stary zwiastun naiwnej wiary w to, że nie wydobyte na jaw marzenia same wylezą ze skorupy, same z siebie zostaną odwzajemnione. Lecz jednak, niestety wie, że ponieważ są za szczelnie ukryte, nikt poważny nie zechce trudzić się ich zrozumieniem.

Rankiem, gdy wstaje, wolniutko dochodzi do pełni władz umysłowych. Natomiast w niespiesznych obrzeżach południa zaczyna się u niego proces odwrotny: odchodzenia od zmysłów. I ten proces martwi go na dłużej, bo razem ze świadomością dociera do niego pytanie o to, kim jest naprawdę.

Przecież jego rozpędzony optymizm nie ma żadnego umocowania w rzeczywistości. Wszak wyczuwa, że uczestniczy w grze o niewyjaśnionych zasadach, że nawet w środku nocy, wyrwany z krzyków, demonstruje, ze sztucznym uporem, że jest mu nieźle, wstrząsająco świetnie, niczego mu nie trzeba, niczego nie żąda i na wszystko się godzi, przy czym bucha z niego wręcz obrzydliwa pewność, że to, o czym bzdurzy, jest zgodne z tym, co o nim sądzą.
*
Tylko publikacja na poziomie drukowalności gwarantuje, że nie utoniemy w gównie. Przesyt likwiduje wrażliwość, gdyż to, co miało wstrząsać i budzić kontrowersje, prowokuje do rechotu i znieczula na świat; staje się smarkozielonym frazesem, wyrażając się językiem Joyce` a.

Joyce pozostawił po sobie dzieło nieprzemijającej wartości, nowatorskie i awangardowe naprawdę. Jeżeli tworzenie Ulissesa miało sens wczoraj, to dzisiejsze wyroby jego naśladowców są produktami cokolwiek zbędnymi.
*
Najtrudniej dyskutować z uodpornionymi na zapoznanie się z historią literatury. Znaczna część obecnie piszących sądzi, że odkrywa Amerykę, podczas gdy zamiast rozwijać i wzbogacać myśli swoich poprzedników, powiela ich dokonania.
*
Jerzy Putrament, towarzysz menda uważający się za literata, chwalił się, że co napisze, to od razu jest wspaniałe, a kto wie, czy nie wiekopomne. Toteż miotał swoimi tekstami jak jaki grafoman z językową cieczką. A taki Lowry – cyzelował, dopieszczał każde zdanie, akapit, rozdział i nigdy nie był do końca zadowolony z tego, co napisał. A pisał latami.

Jego proza, jak u Joyce’a, ciągle ulegała modyfikacjom. Miał, np. 20 wersji jednego zdania. Poszczególne fragmenty np. pierwszego spajał z najlepszymi fragmentami np. 18 i powstawało coś niepowtarzalnego. Hemingway pisał na stojąco jak Settembrini przy pulpicie. Bolał go kręgosłup, więc nie był wylewny. Za to przy adiustacjach rozsiadał się na piernatach i w tej wygodnej scenerii oddawał się stylistycznym szlifowaniom i kropelkowym degustacjom.
*
Kiedyś nie odczuwałem tak silnej potrzeby pisania. Cały ten harmider z publikowaniem wydawał mi się niekoniecznym dodatkiem do gnuśnego leżenia na kanapie. Teraz jednak uważam, że nie pisząc, pozbawiam się frajdy. A ponieważ pisanie jest nadal zastępczą formą mojego życia — za wiele się po nim spodziewam. Nie potrafię jednak uwolnić się od nadmiaru słów, porównań, myśli. Nie chcę pisać bez posługiwania się odrębną składnią i budowania rozwlekłych zdań.

Zbyt późno zauważyłem, że powinienem narzucić sobie językową dyscyplinę. Coś w rodzaju stylistycznej ascezy. Lecz świadoma redukcja, rzetelna rezygnacja z ubocznych wypadków, ograniczenie się tylko do opisu kluczowych zdarzeń, przedstawianie epizodów o przejrzystej formie, odejście od buszowania wśród myślowych odnóg, rozlewisk i zakoli, paradowanie między wspomnieniami upływającego czasu, było nierealne, bo ciągle pisałem zgodnie z samopoczuciem; niewyraźnie, mało pewnie, a często — nie najlepiej.
*
Pisarz, to człowiek zajmujący się nie tylko literaturą, ale i diagnozowaniem ludzkiej egzystencji, jej obyczajową ewolucją, przeszłością, przyszłością i obecnym stanem.

Pisarz nie jest kibicem rzeczywistości; jeżeli widzi zło, powinien o tym mówić. Jeżeli dostrzega niesprawiedliwość, MUSI na nią reagować.
*
Autorytety odchodzą, okopy i barykady znikają, inżynier dusz także salwuje się ucieczką, literatura traci koronę i robi za wieśniaka, przemowy ex cathedra denerwują, to fakty: nie uchodzi taplać się w tej samej rzece. Dusi nas relatywna logika, dwuznaczna przyzwoitość, komercjalizacja życia, nieuprawnione podawanie w wątpliwość wszystkiego, co było, nuworyszowskie wyważanie otwartych drzwi, wkurza systematyczna praca nad marnotrawieniem kulturalnego dorobku, pedagogiczny obciach z nauczaniem i wychowywaniem, przechodzenie do porządku dziennego nad poznawaniem dotychczasowej roli i historii naszego narodu, strata zbiorowej tożsamości, nadmierna, często niepotrzebna konsumpcja życia, jej zatomizowanie na pojedyncze, egoistyczne osobowości niezdolne do wspólnego działania.
*
W literacki krwiobieg wchodzą literaci niepamiętający życia na kartki, pogoni za niczym, walki o cokolwiek. Słowa takie jak sprawiedliwość, wolność czy niepodległość mają dla nich inne, zbanalizowane znaczenie, dotyczą spraw odległych, abstrakcyjnych, przebrzmiałych. Natomiast literaci odchodzących generacji wolą milczeć, pisać w ukryciu, siedzieć po salonowych niszach i zakamarkach dla wybranych.
*
Powiada się, że przed ciągniętym na egzekucję pojawia się niewidzialna przestrzeń, rozciąga intymna strefa zmarnowanej ambicji, ambicji umożliwiającej mu powrót. Jednak powrót ten nie ma starej, poprzedniej, znanej i swojskiej, przyjaznej i bezpiecznej formy: przybiera kształty jeszcze zamglone, a już nieosiągalne, jeszcze rozświetlające mrok, a już nasączone jadem pesymizmu; bezapelacyjnością własnego odchodzenia, która nadaje uciekającej spod nóg rzeczywistości — nowy szlif.

Lecz są i tacy, jak ja, którym żaden wyrok, żadna egzekucja nie przeszkadzają dobrze się trzymać, odwrotnie, od im większego kociokwiku się opędzają, tym bardziej chcą go sobie chwalić. Wtedy pociechą jest wiara w to, że mam wolę, kieruję się natchnieniami, dążę do celów, o których w gruncie rzeczy nic nie wiem, a cele te prowadzą mnie do doznań o niejasnym przeznaczeniu. I w tej osobliwej aureoli trwogi doznaję mieszanych wrażeń, ponieważ przychodzą do mnie skomplikowane obrazy uchodzącego świata, przejmujące widoki zakazanych owoców.

Mój wzrok, rozjarzony gasnącym ognikiem zmysłów, odsłania przede mną porzucone chwile zdziwień, które, stwierdzam, kiedyś należały do mnie i były kiedyś moim niepisanym przymierzem ze światem. Mówię więc sobie, że jestem teraz uosobieniem prochu: wierzę w nadzwyczajność swojej znikomości, w bycie pyłem, którego tragedia polega na nieskończonej degradacji.
*
Za każdym razem, gdy zabieram się za szukanie najświeższych wiadomości, czynię to z lękiem. Szczególnie ostatnio, czytając powiadomienia o śmierci ludzi wyciskających na mnie piętno. Czynię to z obawą, bo nie wiem, co znajdę. W zastraszającym tempie ubywa mi znanego świata, a na dodatek, razem z nim, obumierają we mnie — oczekiwania; mam wrażenie, iż za często odchodzą ludzie szlachetni, a na ich opuszczone miejsce wskakują komiczne figurki z kreskówek; wymykają się z istnienia takie potęgi, jak Kapuściński, Herbert, Lem, Gombrowicz, a zamiast nich gramolą się skwaśniali eksperci od spieprzania ich dorobku.
*
Wszystkie nasze oceny zależą od sytuacji; jak na dłuższą metę nie da rady udawać mądrego, bo wystarczy, gdy zabierze głos i od razu wiemy, że jest to głos durnia, tak, gdy tego głosu nie zabierze i będzie zawzięcie milczał, strojąc przy tym sprytnie UCZONE miny, przez długi czas może uchodzić za intelektualistę.

Tego rodzaju filuta opisał mój ukochany Balzak; namalował portret męża Marii Luizy Anais de Bargeton, pudernicowej kochanki głównego bohatera „Straconych złudzeń”. Otóż ten znakomity rogacz maskował swoją głupotę za pomocą trzymania języka za zębami, zdawał sobie bowiem sprawę, że kiedy coś powie, z mety wyjdzie, kim jest. Lecz że połowica prowadziła tak zwany salon literacki, co wiązało się z prowadzeniem domu otwartego, chciał – nie chciał, musiał odgrywać rolę wicegospodarza, nie miał innego wyjścia, tylko trzeba mu było być interesującym, mądrym, elokwentnym i zabawiać prowincjonalnych notabli przybywających tu z towarzyskiego obowiązku.

A że „zabawiać”, oznaczało dla tego milczka – tortury, wymyślił sobie cwany sposób na erudycję: przed inwazją gości uczył się, wkuwał w siebie łaciński cytat, jakiś fragmencik inteligentnego sformułowania użytego przez kogoś z górnej, filozoficznej półki, a w trakcie konwersacji z zaściankową śmietanką tak manewrował i naprowadzał rozmowę, by móc powiedzieć: NATOMIAST W TYM TEMACIE CYCERO RZEKŁ TO. I niedbale, przed rozdziawione gęby, rzucał łacińską sentencją. Co wzmacniało opinię o nim, że jest chodzącą encyklopedią.

A teraz wystarczy sobie wyobrazić, że nie jest w realu, ale siedzi w necie. Z racji umysłowej urody nie pisze długich postów i ogranicza się do komentarzy wielkości SMS. W ten sposób może przez lata uchodzić za mądrego i nikt go nie rozgryzie.
*
Dokonujemy systematycznych ocen. Stale je weryfikujemy. Co prawda możemy swobodnie poruszać się po dawniej nieosiągalnych obszarach wiedzy, lecz towarzyszy nam przygnębiające przekonanie, że nie potrafimy zmusić się do jej całkowitego poznania, więc ograniczamy się do stwierdzenia, że znajduje się w zasięgu naszych możliwości.

I na tym stwierdzeniu poprzestajemy. Zadowalamy się namiastkami. Jakbyśmy znaleźli się w środku kredowego koła. Rodzi to frustrację. Okazuje się bowiem, że zdobycze POSTĘPU, wpływają na nas negatywnie, a ich CENA, jest za wysoka i wpływa na nas rozleniwiająco (mogę zajrzeć na stronę, po cóż mam się jej uczyć na pamięć? Mogę zobaczyć cybernetycznie, po cóż mi rzeczywistość, prawdziwy dotyk na przykład lub całe to zawracanie głowy z Realem?).
*
Tylko intelektualny zaniedbałek i rozchichotany pleciugowicz chełpi się swoją mądrością; człowiek wiedzący nie za wiele i nie za wyraźnie, ma ten gust, by nie stękać o swoich szerokich horyzontach i niewyczerpanych zasobach wiadomości, gdyż zdaje sobie sprawę, że jego wiedza jest znacząco nikła, na wpół rzetelna i w w pewnej mierze trafna. Świadomość niedostatku własnej wiedzy jest pierwszym krokiem do samopoznania, a pokora wobec ogromu indywidualnej ignorancji, może być początkiem rozwoju osobowości.

Wykształcenie wpływa na poziom życia. Umożliwia zadawanie pytań, poszerza wyobraźnię, zwiększa horyzonty. Można powiedzieć: pobudzanie w kimś chęci poznania, zaszczepianie w nim ciekawości, wrażliwości, bezustannego głodu na świat, tworzenie mu warunków do zdobywania wiedzy, jest u c z ł o w i e c z a n i e m jego mentalności. Procesem nieustannego rozwoju. Nauką tolerancji wobec nieznanych zjawisk, a także wobec innych ludzi.

Odległa bliskość

Z domem tym wiązały się M-owe wspomnienia. I moje. I Mamy M. także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, wpadali w babcine ramiona. Z wygłodniałą uprzejmością, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka.

Pojawiały się też osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor. Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, klekotliwe, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się młodość, z ponurymi widokami na garbaty los. Czując się tak sobie w roli potakujących atrap, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku.

Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant, albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do kłapania ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec. Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane w prawdzie, obdarte z precyzji – schodzili się zewsząd. Wpadali na moment, niekiedy na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie. W głównej mierze rozdygotani mężczyźni udający dorosłych, indywidua na odwiecznym rozdrożu, małoważni ktosie znajdujący się zawsze tuż przed, a nigdy w trakcie kryzysu.

Spędzali czas na lękliwym oczekiwaniu. Rozwodu, mirażowej fortuny, następnego krachu. Przeważnie byli po sądowych przewodach, często – fatalnych werdyktach. Zazwyczaj ogryzieni przez biedę lub zniewoleni przyszłościowym bogactwem przybywali do Dziadków, nie po to, by się wyżalić i ponarzekać na swój parszywy los, ale po to, by przed resztą rodziny chwalić się własnym szczęściem.

A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą. Dumne kawalkady par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, z milusińskimi bachorami podtykanymi do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami. Mamy, czułe i wniebowzięte, pyszniły się swoim potomstwem, rezolutnym i rozszczebiotanym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, na legowisku wytapetowanym podręcznikami do empatii, a dziadek, rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem w mięsistych ustach, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry; rozdygotany z emocji, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie.

Dziadek

Dziadek, były frant, a teraz ćwik, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do wyra. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Z nagła począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na cerę; twardo nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu.

Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami i zawziętym kłusowaniem wśród garów; zostawił jej prostackie historie, a sam schował się w poezji. Uczepił się przeżyć z górnej półki, przejść odległych od stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego oryginała, klerka parającego się przenikliwością, człowieka gotowego do deliberowania, śmiertelnika który nie wie, czym należy martwić się wpierw i z tej przyczyny jest wewnętrzną galaretą.

Ni z gruszki, ni z pietruszki, nie wiadomo dokładnie pod wpływem jakich to rozważań, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to szczególnie, czego nauczył się i co mu wpojono jako niepodważalne prawa. Pamiętał, co się stało. Pamiętał, że zerwała się wichura i powiało nowym. Chciało mu się wycinać hołubce, tarzać z entuzjazmu i oczekiwał zmian. Ale choć nastąpiły, to nie były to te, których się spodziewał.

Na dzień dobry HISTORIA potknęła się na faktach. Jak ze starego materaca powyskakiwały nowe pluskwy, bo ze zdziwieniem dowiedział się, że zdarzenia, którymi futrowano go na okrągło, albo nie miały miejsca, albo miały odwrotny przebieg. Z gębą rozdziawioną jak drzwi od stodoły dowiedział się, że to, co umiał, już nie ma poprzedniej wartości, a ludzie, którzy egzaminowali go z dat, miejsc i bitew, wypierali się, że ich kiedykolwiek uczyli; twierdząc mu prosto w zdumione oczy, że wczoraj starali mu się zaszczepić to, co wyznawali teraz.

A po dzień dobry, zaczęło się. Do boju, zwartą tyralierą, uzbrojone po sam kołtun, wyruszały rzesze harcowników. Siejąc postrach i zamęt były gotowe do szerzenia ustrojowej demolki. Na przedzie kroczyły grupy bywalców jakiejkolwiek idei, za nimi zaś, kunktatorskim sprintem, lazły awangardowe hordy buntowniczych epigonów z REWELACYJNYMI objawieniami. Nastąpił gorący okres niezmożonego politykowania, łopotania sztandarem i wywijania szabelką. Prawdę, jeżeli była o minutę starsza od obalonych założeń, należało skierować do ideowej wulkanizacji i dostosować do obowiązujących mniemań.

Autorytety o niestosownym zabarwieniu zostawały zakwestionowanie i unieważnione, a ludzie, których przez lata nakazywano mu czcić, w następnych przedzierzgnęli się w szubrawców. Zaczęła obowiązywać maniera pouczania i dawania uzdrowicielskich recept bez pokrycia. Powstawały NOWATORSKIE konkurencje sportowe: pojedynek na inwektywy i rzuty komunałami nie do przebicia.

Wszystko, co dotychczas było człowiecze, teraz nie miało sensu, bo rodziło się w podejrzanie dobrej wierze i bez głębszego zastanowienia, a luksus wypowiadania trafnych i dokończonych myśli, był zjawiskiem tępionym i niedopuszczalnym. Nastąpił dla niego sarkastyczny etap wycofywania się z życia, z tych jego sfer, które coraz częściej zatrącały o nierozwiązywalną zagadkę. Nadeszły dla niego chwile daremnych walk z cieniami, topornych sprzeczek z urojonymi problemami, dawało o sobie znać powolne, uporczywe, monotonne borykanie się z tym, co dotąd nie podlegało dyskusji. Z tym, co ciągle było dla niego tak istotne i cenne, że nie mógł pogodzić się z myślą, iż podważali to ludzie, których do wczoraj nie znał nikt.

Z nagła więc odgrodził się od życia sprawami tego świata. Zbrzydło mu przejmowanie się losami bliźnich, a zwłaszcza swoich córek i przyszywanych synów. Przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzi z ich dobrymi stronami, z całym ich filozoficznym sztafażem zmieniającym się teraz jak w kalejdoskopie; w okamgnieniu, co wprowadzało zamęt w kontaktach z nimi.

Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nakazującą mu nie frasować się kimkolwiek z nich, zauważył, że byli tacy fuj, tacy małostkowi; odkąd został mizantropem i samotnikiem, nie przejmował się ich opiniami. Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać.

Dzierżąc w dłoniach „kropelkę z odrobiną”, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej przeputanych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od urojonych wysp i plaż. Pęczniał od map rysowanych kciukiem na stoliku mokrym od wódki. Nieodkryte i mało widzialne, wyobrażały łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi.

Odpustowy urok tych jego podróży po deptaku z betami, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz podczas lektury awanturniczych książek. Tomów przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, posługujących się elokwencją balii pełnej piratów, zachlanych korsarzy siedzących okrakiem na beczce z rumem.

Palcem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego roztrajkotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, to żółte piaski niezmierzonych pustyń. Oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, żwawa mumia z uchem przylepionym do radiowego pudełka, wytężał słuch, wsłuchiwał się w trzaski, zgrzyty i świsty „Wolnej Europy”, zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie. Tłumaczył przybywającym, szajce zakutych profanów, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, gdyż miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język, oni zaś nie wiedzieli, jak mają postąpić.

Nie byli pewni, jakie zająć stanowisko wobec tych wyjaśnień: sprzeciwić się lub przyjąć za dobrą monetę i udać, że podzielają jego poglądy, a może powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały? Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, w ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty i dyskretne pukania się w czoło. Podnosił wtedy głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy – rozbity, dyszkantowy, ochrypły, zdarty od przepalonych i zapijaczonych tyrad.

Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od braku konkretów, licznych potknięć i stereotypowych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by go zatrajkotać i dowieść mu, że mają silniejsze płuca. Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem.

Roztaczał przed nimi swoje optyki, poetyki i narracje, a zgadzał się ze sobą tak ostentacyjnie, uparcie i zajadle, że gdy wreszcie kończyły się jego nietrzeźwe przemowy, mogli odetchnąć z ulgą, a potem pójść na kolację, zająć się niedołującą rozmową z babcią i machinalnym żarciem jej potraw. Dziadek zaś pozostawał jak zwykle sam, w przytulnym towarzystwie piersiówki, z gderliwą świadomością własnej izolacji, w ukochanym odseparowaniu od reszty rodziny, a gdy opuszczali go, uprzytamniał sobie, że już nie odbierają go na tej samej częstotliwości, a przytakują mu tylko dla świętego spokoju.

Ząbek

Na ostatku zjawiał się wuj Ząbek, bywały tu i ówdzie ekscentryk, gdzie bądź przyjmowany z otwartymi ramionami, przystojniak o spojrzeniu dogłębnym, konkwistadorskim i penetrującym. Z ukosa popatrywał na babciny kok, zaglądał w jej stalowe, przygasłe oczy, oczy, w których z rzadka pojawiały się iskierki rozbawienia. Zezował w kierunku schowka na dziadka, a minę miał wtedy taką, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł.

Pozował na uwodziciela. Przeważnie spięty, szorstki, zachowywał się nerwowo. Na ogół przychodził sam, gdyż nie przelewało mu się na seksualnym odcinku. Zazwyczaj brakowało mu świeżej zdobyczy do pokazania: nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści. Czasem jednak pojawiał się w otoczeniu „marnego puchu”, kobiet pełniących rolę męskiej biżuterii.

Niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne, z racji nieuchwytnej sympatii, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące. Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zmrużone oczęta udające głębię. Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia, jakkolwiek uważał, że kobiety należy kochać po ich grób. Miał je za neutralne płciowo facetki. Tylko im zwierzał się ze swoich podbojowych sukcesów, przy czym, każdej z nich druzgotał serce. Zachowywał się jak niefrasobliwy kokiet, podczas gdy odrzucone kumpele, stając się lakoniczne, powściągliwe w mimice, błyskotliwe z wysiłkiem, butwiały seksualnie, gorzkniały od czekania na jakąś chemię, na byle jaki dreszcz.

Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu i odzyskał rezon, przystępował do wyrażania sądów. Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, pozował na przecherę, który wziął urlop od zmartwień i rozbrat ze swoją przeszłością. Nie chciało mu się niczego wiedzieć na sto procent, miał gdzieś i potąd owo z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne.

Nie pozwalał sobie na mówienie w aluzyjnych konwencjach, na wypowiedzi upstrzone niejasnymi dygresjami. Czasem był niekomunikatywny, wyniosły i zimny. Niekiedy rozmowny aż do granic dobrego smaku. Gdy szedł „do ludzi”, kiedy przebywał w świecie na zewnątrz, w krainie marnych porażek, w otoczeniu przypominającym ruinę, szczątek, surogat i skansen złożony z zaprzepaszczonych marzeń, obnosił się ze swoim żalem uważając, że nikt go nie rozumie, a wszyscy nim poniewierają Bóg wie za co.

We własnym mniemaniu był wesoły, jak wymagała tego sytuacja. Zaś gdy wypadało okazywać przygnębienie i trzeba było zachowywać się poważnie, dostrajał się do panującego zasmucenia i uchodził za wyrafinowanego luzaka. Lubił, gdy myślano o nim jak o uniwersalnym znawcy ludzkich błędów. Nie znosił natomiast, kiedy brano go za ofiarę losu: anioła pozbawionego praw do noszenia aureoli.

Przez długie lata żył samotnie, kontemplacyjnie. Nigdy nie zhańbił się szczerością. Kłamał bez przerwy na skruchę. Matactwo było jego drugą naturą: użalał się nad sobą, ale że nie pamiętał, co powiedział przed momentem, nadal wierzył w swoją prawdomówność.

Mniej więcej tak to wyglądało z zewnątrz. Jego czas dzielił się na pracę w domu i pracę dorywczą, poświęconą zainteresowaniom. W domu zajmował się noszeniem sprawunków, sprzątaniem i dbaniem o konwenanse, które tak przyjemnie likwidowały egzemę i ujędrniały zwiotczałą skórę. A na gościnnych występach przemieniał się w dziarskiego lowelasa i bawidamka odpędzającego od siebie wszelkie znoje i paranoje.

Jednak w zaciszu swojego pokrętnego ducha, rozmiłował się w słuchaniu pochwał na swój temat. Chciał być akceptowanym bez zastrzeżeń. Co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, niedościgły przykład do naśladowania.

Dopiero na stare lata pojął, że mylił się od „a” do „z”: uprzytomnił sobie, że nigdy nie stanowił wzoru do naśladowania. Spostrzegł, iż był raczej wykidajłą szlachetnych myśli, psychiczną marionetką i intelektualnym niedołęgą.

Ale to przeświadczenie miało przyjść później. Miało być jego muzyką przyszłości; łabędzim śpiewem ostatnich lat. Teraz nie godził się z tym, że wytykano mu wady, do których wolał się nie przyznawać. Na pozór tajne i prawie poufne, znane nielicznym totumfackim, zręcznie ukryte, przemyślnie zamaskowane przed niewtajemniczonym, a wścibskim okiem postronnych znawców jego zagmatwanej duszy, były jednak wyraźne.

Na razie więc krygował się: powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem. Zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem i nie chce obnosić się ze swoją histerią. Nie cierpiał natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać jego ułomności. Gdy go starannie, na zimno i brutalnie demaskowano.

Nie stronił od wylewności i z zapałem gawędził o swoich minusowych szansach i paskudnych niedosytach. Wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji. Bo powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba. Bo wmówiono mu, że kto świadomie uchyla się od publicznych umartwień, nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, kto nie obnaża się w blasku jupiterów, kamer i sztucznego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, temu powodzi się na wszystkich frontach.

Gdy więc wpojono weń, że nie powinien ociągać się z podążaniem za modą, bo w przeciwnym razie będzie brany za odmieńca, dziwaka, za ciemięgę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy, parantele i komitywy – uwierzył. Tym silniej dał wiarę, że raporty z mniemań były na topie.

Taktyka stadnego działania świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistość: zasługiwała na oklaski. Dostosował się do niej, gdyż nowe tysiąclecie wymagało nowej aranżacji. Dążył zatem do zwrócenia na siebie uwagi: przywdziewał oczekiwane miny i chciał, by było o nim hałaśliwie. Wkrótce jednak, gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niefartach, wycofał się z tandetnych wynurzeń.

Od tej pory uwziął się, by nie lubić rozbuchanych wyznań i publicznego kajania. Jakiegoś nieważnego dnia zapragnął, by znano go z powściągliwości. Odłączył od nurtu pokutników na zamówienie. Odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością. Zrezygnował z bycia na celowniku. Zanim więc wypowiedział byle namaszczone zdanie, toczył ze sobą walkę. Wiódł bitwę, by wszyscy mogli zaświadczyć, że ma ludzkie odruchy, jest tarmoszony przez rozterki i narastające wątpliwości, by mówiono o mordędze, z jaką chce zmienić się na plus.

Ni stąd, ni zowąd przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka, w potępiacza i przyganiacza wszelkim smolącym garnkom… O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia widowiskowych zwierzeń i niefrasobliwych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem. Ale tak czy siak, dla M. był pieczeniarzem, a jego bitwa, potyczką na gumowe noże.

Egzystował w jej pamięci jako chytry ćwik próbujący dostosować się do nowej epoki. Był dla niej wujem wyrosłym na kompromisowych pożywkach: wujem ni to, ni sio: aktualnej, a jednocześnie przestarzałej generacji; wujem bezczelnym i zachwyconym sobą spryciarzem nie wyobrażającym sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu.

Parada

A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem. Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości. Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku; rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja plotek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust, roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem.

Dla M. najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki. Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego potakiwania i roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec. Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają progi niedostępnych dla niej kwestii, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień.

Oto znajdowała się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą.
O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza odległa bliskość urwała się raptownie.

Szpilka

Przechodzimy przez bramkę do wykrywania niezamożnych portfeli i po załatwieniu sprawy z wypełnieniem ankiety na temat stanu majątkowego i celu wizyty, wchodzimy do wnętrza supermarketu. Witani przez diabolicznie uśmiechnięty personel w buraczkowych przyodziewkach i z plakietkami informującymi, kto za nic nie odpowiada, idziemy do punktu sprzedaży mydła end powidła. Zaraz za jego wejściowymi drzwiami dostajemy palpitacji gałek ocznych, bo ogarnia nas zakupowa głupawka i atakuje rozkoszny widok półek oblepionych dobrami pochodzenia adymiej.

Być może znaleźć szpilkę w stogu siana jest niesłychanie trudno. Lecz jeszcze trudniej znaleźć WŁAŚCIWĄ, ukrytą w kopcu innych gwoździków. Pragniemy odszukać taką z czerwonym łebkiem. Chociaż z czerwonym, to akurat pomysł felerny, bo ten kolor za mocno kojarzy się z komuchami. No, ale dla świętego spokoju niech będzie łebek o barwie neutralnej: wyblakły i apolityczny.

Jakkolwiek interesują nas (tylko i wyłącznie) szpilki i jakkolwiek przywiało nas tu, by zakupić (tylko i wyłącznie) jedną z nich, a potem dać dyla przed kompletną utratą finansowej wiarygodności, to nie możemy oprzeć się pokusie i odczuwamy mus, by spenetrować resztę sklepu.

Wytrzeszczony, pożądliwy wzrok przekłada wajchę i atakuje nasze ślinianki handlowe; w tempie zreumatyzowanego żółwia przemieszczamy się od regału do regału. Nie straszne nam ceny i nic to, że w domu czeka nas awantura pod tytułem: a na cholerę żeś to kupił/a.

Kupujemy, bo a nóż za sto lat nam się przyda. Ale jako że jesteśmy cwane gapy i nie kupujemy kota w worku, prosimy subiekta o pomoc, bośmy się pogubili w przyciskach. Chcemy, by nam powiedział, co to tam jest, bo niby wygląda jak telefoniczna komórka, tyle że z boku ma jakiś wrzód niejasnego przeznaczenia.

Sprzedawca w buraczkowym przyobleczeniu podjeżdża do nas na służbowej deskorolce i tłumaczy, że wrzód, to zwykły wtyk do słuchawek do radia. I dodaje, że podobnych wtyków komórka ma więcej, bo aparat jest uniwersalny, multimedialny, a zwłaszcza modny. Ma też maciupcią latarenkę z barometrem i zapalniczkę z gwizdkiem, a gdy prosimy, by nam zademonstrował, jak to działa, proponuje nam wizytę u producenta, bo jemu nie płacą za inteligencję.

W tym miejscu przypominamy sobie rozrzewniające czasy opisywane przez Prusa w „Lalce” i początki zawodu ekspedienta Rzeckiego. Zanim stary Mincel dopuścił Ignasia do lady z klientami, przeczołgał go przez zajęcia z towaroznawstwa, by chłopak wiedział, co sprzedaje. Identycznie, jak w naszym przykładowym supermarkecie prezentują się sprawy w księgarni: sprzedawca nie zna obiektu i nic nie umie polecić, a klient pęta się między półkami.

Wracając do igły: co półka z produktami, to bardziej barwna i namolna, a że wszystkie są wielkości tankowca, a że przy każdej należy przyklęknąć, zdjąć pokrywkę z glacy i pomodlić się do Fiskusa, by w końcu dostąpić łaski obmacania wyrobu, zwiedzanie zajmuje nam pół dnia. Kiedy, setnie zziajani, docieramy nareszcie do zbiornika z przysłowiowymi szpilkami, okazuje się, że w naszym koszyku na zakupy nie ma ani milimetra wolnego miejsca i wypiętrzył się problem: gdzie wetknąć to, po co przyszliśmy. Zatem decydujemy się na heroiczny gest i odkładamy najmniej niezbędne. Przy czym odkładamy byle jak, ponieważ nie pamiętamy, gdzie leżały wprzódy.

Po wykonaniu zadania meldujemy się w kolejce do kasy. Przed nami ze dwa mendle postaci z pojemnikami wypełnionymi po brzegi oraz paru emerytów z trochą nieśmiałych bułek i czymś samotnym owiniętym w toaletowy papier ze świątecznym pomponem. Toteż stwierdzamy, że czeka nas godzinny postój. Starzy klienci blaszaka okazali się zapobiegliwsi od nas i przynieśli ze sobą rozkładane krzesełka, my zaś przebieramy odnóżami mając desperacką nadzieję, że nikt nie ukradł nam samochodu i będziemy mieli czym dojechać do domu.

Ale skończyło się na strachu i oto jesteśmy we własnej chałupie i oto odwijamy szeleszczące opakowania. Naszym złaknionym oczom ukazują się ZAKUPY, a wśród nich szpilka. Co prawda ma łebek niezgodny z naszym życzeniem, gdyż takowej nie mogliśmy znaleźć, lecz nie bądźmy drobiazgowi! Przypomnijmy sobie chwile, gdy zamiast mięsa, wisiały smutne haczyki. Pocieszmy się: widok półek z badziewiem w sreberku jest mniej traumatyczny od pójścia do sklepu z widokiem na napis: TOWARU BRAK.

Gala pedagogicznych nonsensów

anastazja

Cieszę się, że jeszcze ktoś wszedł na goddamową stronę. Sam jestem nudny, więc byłoby lepiej niż dobrze, gdyby ją urozmaicić i wzbogacić o teksty innych autorów. W imieniu Darka Sikory (goddama) serdecznie zapraszam.
MJ

Gala pedagogicznych nonsensów

O ile ciekawiej byłoby na (jakichkolwiek) lekcjach, gdyby prowadził je pasjonat omawianej dziedziny! Nielukrowany miłośnik „nagiej prawdy”, szperacz po literackich, historycznych, geograficznych smaczkach, cymesach uatrakcyjniających i wzbogacających nimi suchy, pompatyczny wykład z tych dziedzin! Ciekawej? Dla niektórych byłoby wtedy rażąco źle! Sprzecznie z dyrektywami! Szczególnie dla dydaktyków idących do tego zawodu z przyczyny braku powołania! Dla belfrów ślepo zapatrzonych w regulaminy, programy, wytyczne.
*
Fanatyków potrafiących zarazić młódź swoim zamiłowaniem, jest niewielu. Przeważnie gros nauczycieli nie kwapi się do wychylania z inicjatywą. Odbębnia lekcję ograniczając się do sztywnego trzymania się płota, czyli programu. Przekazuje uczniom wiedzę wolną od zdawania kłopotliwych pytań. Wyzwoloną z wątpliwości.

Ze strachu przed kuratorami oraz hamulcowymi rozporządzeniami ministra ciemnoty, nauczyciele godzą się na chodzenie w kagańcu. Z obawy przed utratą stanowiska, kulą się i drżą pod tępym wzrokiem kuratora. Trzęsą portkami przed malowanym dyrem.

Ubezwłasnowolnieni, poddawani menowskim presjom, zależni od rodziców zakazujących dzieciom samodzielnego wyboru życia, zgadzają się na każdą głupotę. I tak powstają zbiory pedagogicznych nonsensów.
*
Dążenie do chwilowego sukcesu, decyduje o losie małolata. Od wyrośnięcia mlecznych zębów po inauguracyjne golenie, zapowiedź przyszłego człowieka przebywa w świecie narzuconym jako wzór do naśladowania i świecie wyobrażonym przez ludzi dorosłych; pozbawionym dzieciństwa, gdyż na dzieciństwo nie mają czasu.

O tym, dlaczego dzieje się tak właśnie, decydują testy i rankingi promujące działania pozorne, nazywane WYŚCIGIEM SZCZURÓW. A przecież o wiele słuszniejszym rozwiązaniem byłoby odejście od niepotrzebnej rywalizacji i promowania konkurencji wśród uczniów: zastosowanie metody szwedzkiej. Ideą systemu edukacyjnego Szwecji jest hasło, że nikt nie powinien pozostawać w tyle i każdy musi mieć takie same możliwości rozwoju. Gdyż rywalizacja prowadzi często do działań nie nazbyt etycznych, do posługiwania się donosicielstwem intrygami, pomówieniami, wszelkimi cuchnącymi sposobami umożliwiającymi osiągnięcie zwycięstwa. Czyli, przerost aspiracji nad możliwościami decyduje o umiejscowieniu w hierarchii szczurów; im większy intrygant, tym lepsza lokalizacja.

Tymczasem w naszym szkolnictwie mamy nieprzyjemność obserwowania, w jaki sposób niszczy się i wypacza indywidualny charakter młodych ludzi. Jak, dbając o najlepsze wykształcenie przyszłych decydentów, nie dba się o to, by zdobyta wiedza zalegała w nich dłużej, niż przelotnie. To, że w momencie testu, czy zdawania egzaminu, uczeń WIE i ZNA odpowiedź, nie oznacza, że będzie o tym pamiętał po tygodniu.
*
Winni są przeważnie rodzice: bezkrytycznie i dla świętego spokoju zgadzają się na płaskoziemne banialuki. Starają się wtłoczyć w swoje dzieci własne kompleksy i niepowodzenia. Wysyłają je więc to na angielski, tenis, szachy lub matematykę, to zapisują do kółek różnorodnych zainteresowań, wmawiając im, że są z tego uczęszczania zadowoleni.

Szkoła zaś nie poczuwa się do winy żadnej. Ponieważ nie zależy jej na przekazywaniu wiedzy pamiętanej przez ucznia w trakcie egzaminu. Gdyż dla szkoły liczy się wynik. Prestiżowe miejsce na uczelnianym pudle.

Pisząc o wychowaniu, zdaję sobie sprawę, że nie odkrywam Ameryki i że są to prawdy od lat sterane pustosłowiem. Truizmy. Na szczęście faszynuje mnie inny problem. Jeszcze dyskusyjnie niewyeksploatowany. A mianowicie ten, że skoro istnieje w „narodzie” powszechne przekonanie o wysokim poziomie naszego szkolnictwa, to skąd mamy aż tylu kretynów z profesorskim cenzusem (kto im nadaje naukowe tytuły?) piszących hitowe podręczniki? Fachmanów od zasuwania głodnych kawałków o nietoksycznej Odrze? Sasinowych wyroczni od szerzenia prymitywizmu? Czarnków od edukacji dzieci niezgodnych z boskimi przykazaniami? Słowem: głupków w rządzie?

Struś

Zagajenie

W epoce, gdy ludzie byli szczęśliwi bez sondaży, za siedmioma górami, za ośmioma morzami oraz jednym pobojowiskiem, wśród kniei, z daleka od człowieczych sadyb, a w niedalekim pobliżu zadupia, znajdowało się wysypisko dla niezguł, a w jego mrocznym mroku żył był sobie pewien pustelnik. Pustelnik (jak głoszą wołowe przekazy), jest to szaraczek parający się samotnością. Osobnik widywany z nieczęsta, lichy w sobie i okrutnie płochliwy.

Ten, spokrewniony był z wyższą grzędą chodaczkowej arystokracji, która pospolitowała się z luźną kupą pieczeniarzy. Nim osiadł na ustroniu, przez pewien czas włóczył się z bandą zbulwersowanych leserów trudniącą się wylewaniem gnojowicy na nieistniejące autostrady, pochłoniętą zadzieraniem nosa, biciem się w cudze piersi i łotrzykowaniem po gościńcach.

Nie zdradzę tajemnicy, gdy powiem, że przed zostaniem eremitą, zaliczył wiele przygód. Jak każdy oficjel powołany do odbierania splendorów, dzieciństwo spędził na plaży dla VIP-ów. Był to człek nazywany facetem absolutnym, ponieważ zajmował się absolutem (jak powiadali esteci zajmujący się przenikliwością, absolut należał do substancji lotnych i nadpobudliwych, a choć nikt z nich nie widział absoluta na żywo, utrzymywało się przekonanie o jego ekstraordynaryjnych właściwościach).

Niedorozwinięcie

Wywodził się z rodu podrzutkowego, powstałego za panowania dynastii Swawolnych Doliniarzy, ze szczepu onegdaj wędrownych, a teraz osiadłych palantów. W jego żyłach, oprócz serwatki, krążyła złodziejska krew. Był flegmatycznej urody, a na jego obliczu malował się wszechwiedzący wyraz twarzy człowieka, któremu zwisa, powiewa i dynda, i już nie chce wiedzieć, dociekać, przypuszczać, po cholerę tak się męczyć.

Skończył więc z udawaniem mądrzejszego niż jest, przestał sobie czapkować i kłaniać do smaku; miał gdzieś wszelkie paplaniny. Zaordynował sobie stateczny tryb życia; porzucił bywanie na widelcu i zerwał z byciem przysłowiową mendą.

Zakończenie

Był człowiekiem wszechstronnie felernym, stwierdził więc, że ma genealogicznego pecha; przechrzcił się i odtąd nazywał się Pobożemu. Lecz że nazwisko było dla jego kumpli z celi za długie, wołali go – Emu.

Animatorzy

Mylnie zakładałem, że piszącym na serio i publikującym to, co napisali, zależy na literaturze wolnej od bezwartościowych błyskotek. Moim zdaniem, nie powinni koncentrować się na własnym, dobrym pisaniu. Obojętnie przechodzić do porządku nad coraz podlejszym stanem posiadania naszej kultury, gdyż taka niefrasobliwa postawa wobec aktualnych realiów, jest przyzwoleniem, pochwałą i zachętą do naskórkowego tworzenia. Skoro zaś nie protestują i ograniczają się tylko do doskonalenia swojego warsztatu, to mamy, co mamy.

Jeżeli traktujemy kulturę szerzej, to nie mówmy wyłącznie o literackich pozytywach stanowiących zaledwie fragment zagadnienia, lecz powiedzmy też o jej mizerii. O publikowaniu tekstów za Bóg zapłać i wydawaniu książek własnym przemysłem. O likwidowaniu poczytnych pism artystyczno-literackich, cieszących się renomą wydawnictw (np. Ossolineum) i zmniejszaniu bibliotecznych zasobów. Oraz o malejącej liczbie czytających cokolwiek.
*
Nabrałem przekonania, iż artyści, twórcy, animatorzy kultury, szczególnie ci, co wyznawali poglądy odmienne od głoszonych przez władzę, znowu poszli w odstawkę i po raz kolejny zostali okrzyknięci zmorą rządu, budżetowym garbem, zbiorowiskiem pieniaczy. Niektórzy ulegli wymogom narzuconego życia; przeobrazili się w zaopatrzeniowców lub dostawców blichtru, w rezultacie czego stali się dodatkami do taśmy produkującej artystyczne buble. A niektórzy pozostali wierni „przestarzałym” ideałom.

Warto pamiętać, że teksty bezpłatne mają zazwyczaj wartość ceny. To znaczy od utworów pisanych za darmo, nie można zbyt wiele wymagać. Z tego powodu większość pisarzy zmuszona jest pracować w dziedzinach odległych od literatury, a tyko nieliczni mogą się z niej utrzymać.

Są jednak pasjonaci prowadzący własne blogi, portale, niszowe strony. Zwolennicy upowszechniania dbający o wysoki poziom swoich periodyków; za nic w świecie nie opublikują byle czego. Potrafią zainspirować autora, wymóc na nim, by zamówiony tekst miał ręce i nogi i nie był gniotem. Lecz to rasa niedzisiejsza, ginąca w natłoku tandeciarzy, zasilająca odchodzące kadry miłośników rzetelności. Tym bardziej należałoby ją hołubić, doceniać, że jest, że jej się chce, że choć jest ich coraz mniej, to przecież, na przekór kłodom rzucanym im pod nogi – są.
*
Animator, człowiek utrzymujący własnym kosztem własne pismo, zamieszczający w nim artykuły trzymające poziom, to, według miłościwie panujących imbecyli, wygłup natury, podejrzany osobnik. W małostkowych umysłach powstaje natychmiast pytanie: a co on/ona z tego ma? No właśnie; można to pytanie rozwinąć: a co miał Zenon Miriam Przesmycki z przybliżenia sylwetki Norwida? Idąc za ciosem, zapytać też trzeba o korzyści Tadeusza Żeleńskiego – Boy ’a z odkopania z niepamięci Jakuba Wojciechowskiego, robotnika – literata? A jakie czerpał korzyści ze swojego wydawnictwa? Z bycia społecznikiem? Lub co miał Choromański pomagając kelnerowi, Tadeuszowi Kurtyce, stać się pisarzem, Henrykiem Worcellem? Lub Zofia Nałkowska, umożliwiając Bruno Schulzowi literackie zaistnienie?

W odległej przeszłości byli rozrywani, publikowani, wydawani w wielotysięcznych nakładach. Teraz mało kto zna ich z nazwiska; są nierozpoznawalni na co dzień. Nie ma ich w telewizji, radiu czy na zdjęciach w brukowcach, a jako że afery, burdy, chryje i pyskówki nie są ich mocną stroną, wyciszeni, zniesmaczeni, zapomniani, siedzą po domach i, klepiąc biedę, liżą rany.

Jednak nie poddają się. Piszą nadal, nadal są intelektualnie czynni. Tworzą, inspirują, propagują, podtrzymują psychicznie słabszych na gasnącym duchu, bo nie mogą się obejść bez powietrza. Są zbyt dumni, by prosić o pomoc. Ratują się, jak mogą. A to wyprzedają się z księgozbiorów, a to pozbywają pamiątek i mebli, by starczyło na czynsz i kiepskie jedzenie.

Po cichu liczą, że ktoś zainteresuje się ich losem, domyśli się i coś wreszcie zrobi,. Ale kto by tam chciał przejmować się bez rozporządzenia! Choć usiłują, nic im się nie udaje: czasopisma i wydawnictwa, przestawiły się na komercyjnie strawne, masowo czytane wyroby, czyli szablonowe, modne, płytkie, oślinione spermą. Stały się przedsiębiorstwami mającymi przynosić dochód.
*
Pragnę zwrócić uwagę na osobliwą nieruchawość naszego środowiska. Brakuje mi wypowiedzi animatorów kultury. A także wydawców oraz przedstawicieli bibliotek i księgarń. Chciałbym poznać ich zdanie o prowadzonej polityce kulturalnej i dowiedzieć się, czy są z niej zadowoleni. A jeśli nie, to co im przeszkadza? A jeśli przeszkadza, to co i jakie proponują rozwiązania?

Urzędy powołane do pomocy kulturze, zajmują się sobą, swoimi budynkami, etatami, pilnowaniem korytek; myślą tylko o sobie, bo to taki czas: epoka egoistów i etycznych zgniłków.

Kiedy nadejdzie trend na opamiętanie i wymiędli się ustawę nakazującą pomagać wszystkim twórcom, a nie tylko mile widzianym i popieranym przez władzę, to być może nawet Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego otrząśnie się z letargu i pocznie o nich dbać. Zapoczątkuje myślenie dalekosiężne, przyszłościowe, oczekiwane. Przestanie otaczać się indolentnymi fachowcami, a powoła kadry prawdziwych i kompetentnych. Zaniecha bzdurnych twierdzeń, że kulturze niepotrzebny jest państwowy mecenat. Jest potrzebny, ponieważ wolny rynek nie rozwiąże wszystkich problemów. Ponieważ wolny rynek eliminuje z obszarów czytelniczej uwagi dzieła trudniejsze, wymagające skupienia, koncentracji, przygotowania do odbioru. Ponieważ wolny rynek preferuje literacką konfekcję, wyroby lekkie, gładkie, do bezkolizyjnego łyknięcia, a przede wszystkim – dające się sprzedać.

Cząstkowa przymiarka do ”Dżumy”

Ludzie reagują na zagrożenie w sposób różny. Jedni stawiają mu czoło. Bez lęku, śmiało i odważnie stawiają go w rzędzie niebezpieczeństw do przezwyciężenia. Mówi się o nich wtedy, że są bohaterami. Jednak ludzie tak nazwani traktują swoje zachowanie jako postępowanie zwyczajne.

Lecz. w kategoriach postępków zwyczajnych, mieszczą się również uczynki egoistyczne. Wynikające z dbałości o własną skórę. Człowiek, określony tym mianem, będzie zasilał sporą grupę kibiców wydarzeń. Wydarzeń, które, jak mówi, jego nie dotyczą. A które, zdaniem innych, są poza zasięgiem jego wrażliwości. Są mu obojętne.
*
Wdawać się w szczegółowe zapisy wątków „Dżumy”, to nonsens. Zwłaszcza, w obliczu doskonalszych, o niebo lepiej zilustrowanych wprzód; zabawa w dociekanie, kto z kim i po kiego, analiza fabularnych toków akcji tej powieści, fascynuje mnie średnio. Interesuje natomiast poruszony w niej PROBLEM. Ciągle aktualizowana i ciągle lekceważona zagwozdka ze społeczną odpowiedzialnością jednostki za ogół.
*
Sprawa jest prosta dla naiwnych optymistów upatrujących wszędzie jakoweś cudowne moce sprawiające, że w tajemniczy, a nieodgadniony sposób znajdą się wyjścia z opresji. Jakieś magiczne deux et machiny i nadprzyrodzone furtki umożliwiające rejteradę z koszmaru. Mniej prosta jest dla czarnowidzów, bojaźliwców i ostożniaków. A jeszcze gorzej, gdy na zagrożenie natknie się pesymista widzący same bezmiary nieszczęść, pechów i fatalizmów.
*
Najbardziej ciężko jest przyjąć do powszechnej świadomości fakt, że zagrożenie jest nieodwołalne i dybie na każdego. Postawa wobec nieodwołalności zagrożenia, to temat godny humanistycznego pióra Camusa. Mówi: to że zagrożenie jest nieuchronne, nie oznacza, że należy opuścić ręce. Poddać się wyrokom losu i czekać na swój finał w paraliżującej pokorze.

Przeciwny jest podkulaniu ogona. Tak jak w nieco późniejszych czasach i w zupełnie innej scenerii pisał Ernest Hemingway, również noblista: „człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”. Choć zagrożenie jest nieuniknione i dotyczy wszystkich ludzi bez wyjątku, choć każdy człek narażony jest na śmierć z jego powodu, należy z nim walczyć ze wszystkich sił i do upadłego. Do końca i nie znając rezultatu tej walki.

Nie tylko uparta walka przystoi ludziom: całe życie pamiętać trzeba, że choć na skutek walki z zarazą, plaga odeszła, to w każdej nieoczekiwanej chwili może pojawić się znowu.

Miraże

Przekleństwo jego wolności polegało na tym, że nie potrafił przestać o niej mówić. Jakby to powracanie cokolwiek zmieniało, nabierało sensu! Ale nie. Obawiał się, że nic z tych rzeczy. Nie wskrzeszą jej żadne dywagacje; miał nadzieję, że o niej zapomni; ostatecznie tyle jest innych kobiet. Czekają, lecz czy mógłby być dla nich interesującym obiektem? Tuziny dziewczyn, a każda bez jej uroku.

Nie miał ochoty na ich poznawanie. Randki budziły w nim sprzeciw. Nie miał ochoty na cierpliwe słuchanie uroczych kłamstw, wymówek, plotek wypowiadanych półszeptem, zwiewnym szwargotem intymnych afer. Pocieszał się, że tak wiele jest innych kobiet! Różnych od niej, chętnych zdobywania mężczyzny, którego by hodowały na wzór i podobieństwo swoich wyobrażeń. Stuprocentowych babonów zdolnych do odfajkowania flirtu. Całe mnóstwo dziewczyn marzących o facetach przyszpilonych do pantofla, wyselekcjonowanych spośród miliona, że myśląc o nich, martwił się, czy kogoś nie poznała. I wówczas błądził ulicami. Odwiedzał bary, knajpy, mroczne zaułki w padającym deszczu. Miasto szydziło z niego, traktowało, nieprzyjaźnie, wrogo.

Wyobrażał sobie: wtulona we własne wspomnienia, może też go szuka i ma identyczne problemy. Wyobrażał sobie: jej oczy, jej charme, uśmiech, przyzwolenie na pieszczoty, na swobodne błądzenia rąk, na swoje trafiania w miejsca sprawiające, że drży, że jest piękna, oddana i wyzwolona. Jak przez jej ciało przebiegają dreszcze, jak nerwy, ułożone w jednolity system połączonych naczyń, współbrzmią z jego.

Miasto dyszało nieprzerwanym rytmem urojonej namiętności. Wtedy wołał w czeluście bloków kamiennej dzielnicy przypuszczając, że go słyszy. Gdzie jesteś, kiedy wrócisz, krzyczał. Lecz ściany odpowiadały milczeniem. Myślał, że co było, to przeszło, nie ma dni, lat, miesięcy, nadszedł nowy etap; mógł przewidzieć, jak się to skończy.
Place, inne nazwy wąskich ulic, parki z odmalowanymi ławeczkami, drzewa bez liści zwiastujących ciepło, jej kapryśne wargi, ludzie uciekający przed deszczem, wystawy przeładowane niedostępną feerią zbyteczności, inkrustowane przedmiotami zawiniętymi w światło neonów, w ten sam, co zwykle, nastrój preludiów, zerwań i przeprosin, w te same iluzje, świergot wystraszonych wróbli, zmoczonych czekaniem na skroplony antrakt, te same, dziewczęce sylwetki omijające kałuże. Ich nasączone wodą twarze, kobiety w zabłoconych kozaczkach z wyprzedaży.

Nieprzemakalne, słabe, czego się nie da stwierdzić przed rozebraniem, ich podszyte wiatrem kurtki, ich dłonie zniszczone dźwiganiem niespodzianek. Poznawał; oto był świadkiem mijających obrazów, impresyjnych wedut żywcem przeniesionych z innego świata, świata bez niej.
*
Od tamtego czasu sporo się wydarzyło i zapominał o niej z taką intensywnością, z jaką poprzednio szukał jej miraży. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał śpiewny głos kobiety. Należał do osoby, o której nie słyszał od lat, której spodziewał się nigdy więcej nie ujrzeć.

Kobieta o bezkształtnej twarzy, obliczu tkwiącym w jego wyobraźni w sposób zamazany, pojawiła się znowu i przybrała kształt tej, którą niegdyś usiłował kochać. Mówiła, donośnie modulowanym szeptem, paplała o czymś, co może i było dla niej istotne, co go teraz jednak obchodziło niewiele. Jej gorączkowy, przerywany suchym kaszlem głos, podniecił go na nowo, ekscytował po dawnemu, prowokował do snucia tasiemcowych wspomnień., do słuchania.

Kiedyś należał do ukochanej, w nim zawierało się jego natchnienie. Dziś głos ten kojarzył się z chęcią rewanżu za niepotrzebną pogoń. Lecz skoro zabrzmiał w słuchawce, skoro odnalazł go wśród obcych ludzi, w obcym mieście, chwile krótkiego szczęścia i długotrwałych zgryzot – powróciły; mieszając się ze sobą, rozdrapując zasklepione rany.

Nie pamiętał, o czym mówił naprawdę, natomiast pamiętał, że chciał wtedy umrzeć ze wstydu: natychmiast, w miarę cicho, tak, by nie usłyszała szarpiących nim cierpień.

Wspomnienie o Sławku Majewskim

Tekst o Marcelu Prouście powstał przed laty, w okresie, gdy trafiłem na portal prowadzony przez Sławka. Portal ten był artystycznym głosem nietuzinkowych osobowości, nic więc dziwnego, że wsiąkłem weń z kopytami. Pożerałem wiersze, chłonąłem prozę i nie stroniłem od lektury komentarzy. A szczególnie lubiłem być czytelnikiem jego twórczości.

Portal ten nosił nazwę Plezantropii, a Sławek przywdział nick Plezantropa. Takem się z nim poznał. Zdalnie, nigdy twarzą w twarz. Z czasem zaczęliśmy korespondować, a jeszcze później dochodziło do wymiany zwierzeń wykraczających poza literaturę.

Nadawaliśmy na podobnych falach i nasze poglądy na bazgranie stały obok siebie; zgodnie wyznawaliśmy zasadę, że pisanie teraźniejsze winno przebiegać innymi torami, niż wczorajsze, uprawiane przez współczesnych Żeromskich lub Sienkiewiczów ( o tym, że wyroiły się mnóstwa językowych nuworyszy, wiadomo od lat).

Wspólnie uważaliśmy, że kiedy oni tworzyli, ich utwory podobały się na ogół i pęczniały od sensu. Problem w tym jest jednak, że od chwili ich publikacji minął spory kęs czasu. Pora więc na zmianę stylistycznej warty. Na dopuszczenie do istnienia słów, skojarzeń i środków wyrazu uznawanych dotychczas za passe: zapomnianych, postponowanych, rzekomo przestarzałych.

Co do ich nieużywania, to warto zaznaczyć, że obecne czasy są odbiciem stanu naszego ducha. Naszego, bo zamiast poszukiwać nowych sposobów pisarskiej ekspresji, zamiast wzbogacać język, spoczęliśmy na laurach i nadal piszemy, jak przed stu laty.
*
Ludziom pamiętającym jego niepowtarzalną obecność na łamach Pisarze.pl tłumaczyć nie trzeba, że utwory w nim zamieszczane zachęcały do nieszablonowego myślenia. Zwłaszcza dzieła prozatorskie, wyraźnie odstające od pisania ucukrowanego tradycją pisania.

O ile jego literackie szkice i eseje, tylko teoretycznie pokazywały prozaikom, którędy trzeba iść na Parnas, oraz mówiły, czego winni się strzec, by dosłużyć się czytelniczego uznania, o tyle jego stylistyczne propozycje, przekraczały Rubikony językowej poprawności (Sławek twierdził, że choć każdy pisać może, to nie każdy powinien. I chwała mu za ów sąd). MARCEL PROUST | Lepsza Strona Ciszy (goddam.pl)