Archiwum kategorii: Proza

DIABEŁ W ORNACIE

Atutem oszusta chcącego przekonać łatwowiernych do swojego łajdactwa jest – wiarygodna twarz. Szczery, wzbudzający zaufanie wygląd człowieka uczciwego. Oblicze standardowego rzezimieszka czy seryjnego mordercy o rozbieganym wejrzeniu, utrudnia złodziejską karierę.

O ludziach mówiących jedno, a postępujących odwrotnie, bazgrano tak często, że stało się to nudne; niejaka Dulska nie odstrasza dziś nikogo, a Molierowski Tartuffe jest teraz objęty nonszalanckim odpuszczeniem grzechów i nie podpada pod jakiekolwiek oceny moralne.

Drobna bieda, gdy łachudrą okazuje się człowiek mikroskopijnego formatu. Za wielkiej szkody nie uczyni i bez wielkich skrupułów można go wyrzucić za drzwi. Gorzej, gdy dwulicowcem jest ktoś błyskotliwy, artysta z pretensjami do inteligencji. Taki osobnik potrafi sporo namieszać i jak diabeł w ornacie zadzwonić ogonem na mszę. Ponieważ ma w zanadrzu istny arsenał sofistycznych wybiegów. Usprawiedliwień pozwalających mu odeprzeć zarzuty i wyjść z twarzą z każdej opresji. Prywatnie jest kanalią, jawnie – wzniosłym i złotoustym rezonerem.

Czytaj dalej

Życie do lustra


W dni szczególne przybywamy z odległych stron. Opowiadamy – wśród drinkujących zwierzeń i naskórkowych rozmów – o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości, zapodziane anegdotki, barwne szczegóły słuchane w towarzystwie milusińskich, a pikantne momenty, gdy dziatwa śpi. Podniośle ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i godnym idziemy na spotkania, imprezy, uroczyste zjazdy. Przepełnieni wewnętrznym blaskiem, nastawieni do świata przychylnie, siadamy za stołem czekając na spóźnialskich. Czekamy, aż przyjadą zmarznięci, gdy zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą mówią nam o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy.

Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los. Ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija i wrasta w zmierzch.

A niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, zamglonymi figurami nieznanych wujów i dalekich ciotek. Są z nami, bo tak nakazuje obyczaj. Skuleni w sobie, milczący i nieobecni duchem, zamazani w pamięci, przyjechali  zakłócając ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy skropionej nalewką.

Mają odwieczne problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą, by znowu żyć do lustra, by, jak opłatkiem, łamać się ze swoimi zmartwieniami. I w tym wstydliwym nastroju ktoś oznajmia, że pora coś zjeść.

Rozpoczyna się. Na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu. Jedzenie ma jednak swój kres, więc rozpoczynają się rozmowy i chóralne śpiewy. Z początku smutne i nieśmiałe, lecz z każdym kieliszkiem nalewki – żywsze i coraz bardziej do tańca, niż różańca. Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne i możemy się zabrać za spanie do południa.

A po deserze i maluchu na drogę, wracamy żegnając się do następnego razu. Obiecujemy sobie i wszystkim, że będziemy do siebie pisać częściej, utrzymywać ze sobą kontakt. Całujemy się na schodowej klatce, ale tuż po wyjściu, zapominamy o wzruszeniu sprzed chwili, bo oto widzimy nowe: stajemy na wprost człowieka, którego co dnia spotykamy na przystanku. Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, raptem chcemy go poznać bliżej. Traktujemy go serdecznie. Zauważamy jego postać, ale, ogarnięci procentową czułością, już następnego dnia nie możemy sobie przypomnieć skąd go znamy i czego od nas chce.

Zaczarowana dorożka – duch naszych czasów

Karetka pogotowia, jak nakazuje obyczaj, zaprzężona w cztery rącze cuganty, miała – oprócz kogutka – przynitowane do pleców woźnicy dwa firmowe znaki dwóch kompatybilnych firm. Jeden, to zakład pogrzebowy i wówczas jeździła stępa, świadcząc karawanowe usługi, drugi, to Hurtownia Sakramentów Małżeńskich. Wtedy przychodził serwisowy łazęga i montował turbinę z przyświstami.

W zależności od ładunku, woźnica zmieniał wyraz twarzy. Jeżeli zaś chodzi o pasażerów: miało się pewność, że im cała ta komedia powiewa, że gdyby było na odwrót, też by było niczego sobie.

Monolog na cyku

Uważam, że kiedyś było bardziej cacy. Nic mi się nie chciało i nikt się nie czepiał.  Teraz jednak nie tyle  lubię uczestniczyć w życiu, co patrzeć, jak innym się ono kręci, bardziej słuchać z niego reportaży, niż brać w nim udział, puszczać się na myślenie o tym, czego nie ma, niż zastanawiać się, co by mogło być.

Czasem, gdy mnie ktoś naciągnie na połówkowe zwierzenia, nie wiem, co powiedzieć: jest mi niewyraźnie jakoś i  ciut źle. Wolę nie wieszać się przy tamtych wspomnieniach,  ściemach i jojczeniach do lustra. Chcę widzieć niebo, chmury, wiosnę, a jako że posiadam okno z widokiem na rodzinne miasto, dostrzegam to i tamto od nowa, i ze zdziwieniem obserwuję zachodzące w nim zmiany. Niektóre na lepsze, niektóre na takie sobie. Albo lubię siedzieć nocą, przy biurku, gdy świeci żarówka i przeglądam albumy.  Jest mi wówczas pomalutku i zgodnie z przepisami. Ale kiedy mnie ciśnie, lecę do starych znajomych, by się pozwierzać, wypłakać  w jakiś zaprzyjaźniony makiet. I wtedy wracają obrazy, jakieś strzępy, zmiotki, ulotne, migawkowe…

Hufce miłosierdzia

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów uleciały ze mnie wszelkie troski, toteż przestałem odnosić depresyjne wrażenia. Szedłem razem z muzyką, otoczony łąkami i bzyczącą zielenią traw. I byłbym tak szedł dalej, uparcie radosny, wpatrzony w nierówne płyty chodnika, gdyby nie zawiniątko, które wyprysło z torby jakiejś starowinki. Potoczyło się po zebrach i wpadło mi pod obcas. Zaryłem nosem w ziemię i już mi było mniej wspaniale.

Właścicielka torebki starała się mnie przeprosić. Jeden z przechodniów zajął się czyszczeniem mojego buta o nogawkę drugiego, trzeci zrywał boki, co nie zostało  zrozumiane przez czwartego, który coraz ospalej klaskał z uciechy na widok moich prób wygramolenia się z kałuży, aż piąty – demonstracyjnie splunął w neutralne plecy szóstego i ziewnął bez przekonania.

„Lata ptaszek po chodniku, jest mu raźniej, niż w słoiku” – rozdarłem się, by nie wypaść z roli. Jak zauważyłem, facet numer dwa puścił się w pląsy z babuleńką, ta zaś tupała, chwytała się pod boki, robiła kółeczka, wymachy i przykuce.

– Ale siara – zachłysnął się typek z łysawą fryzurką i wskoczył na zaimprowizowany katafalk, czyli na mnie, by odryczeć odezwę o pomoc. Żałowałem, że nie ma tu kogoś z fortepianem, bo na fortepianie gram jak szatan, lecz i tak było super. Łysawy zlazł ze mnie sarkając, że mam niemuzykalny głos. Byłem zdegustowany, dlatego zaryczałem „myśmy przyszłością narodu”. Jedyną odpowiedzią był pomidor.

Od chwili mojego pośliźnięcia się minęło drobne pół godziny, gdy w te pędy przyjechały odnośne organa. Była to kilkuosobowa ekspedycja doradców i konsultantów w jednoosobowych prochowcach.

Z narożnego domu wydelegowano staruszkę na noszach, by mi ubolewała. Płakała dyskretnie, we własną garderobę i bez chęci zysku, gdyż nie przyjęła chusteczki do wycierania zacieków na twarzy.

Wzruszyłem się tym jawnym współczuciem i nie chcąc wyjść na gbura, postanowiłem ułożyć wierszyk ku czci. Zażądałem papieru i ołówka. Kto mógł, wręczał mi wieczne pióro, długopis, flamaster, papeterię, a staruszek z przeciwka przytachał wiaderko.

Wzniosłem oczy do nieba. Księżyc łyskał i jarały się gwiazdy na peryferiach ciemności. Wiatr przesuwał daty. Ucieszyłem się, bo był to oczekiwany nastrój i zdanie o przesuwaniu dat pasiło mi na pierwszą linijkę. Jednak nie było co dywagować, ponieważ z chwilą napisania o wietrze, bania z natchnieniem odwirowała w siną dal.

Z okolicznych zaułków przywleczono honorowych świadków z krzesełkami. Ustalono na wstępie, że bez powołania specjalnej komisji, nikomu nie wolno niczego wiążącego ustalać. To, czy leżę, czy siedzę, było od tego momentu wiadomością tajną, a nawet – poufną. Temat mojego upadku został objęty tajemnicą ścisłego zarachowania.

Zawnioskowano, że należy zabezpieczyć obecność biegłego. Niestety, okazało się, że biegły przebywa na zwolnieniu, gdyż złamał przepis. Powołano więc rezerwowego rzeczoznawcę, który miał zadanie: być czujnym i opiekować się całokształtem mojej wywrotki. Chrapał na pół etatu, lecz wkrótce musiano go zwolnić, gdyż był donosicielem wygadującym przez sen różne takie.

Odprawiono go do innych zdań, ale na wszelki wypadek w pobliżu mojego legowiska zamontowano Prezesa Ochotniczej Sekty Biegłych, bo szła noc i nie było komu świecić oczami; zanosiło się na złą widoczność, a tłumy, zapędzone do skandowania mi słów otuchy obawiały się, by mnie ktoś nieupoważniony nie rozjechał.

*

Zanim padłem przygnieciony snem, usłyszałem łoskot zamykanej ulicy. Zamykano ją dla ruchu kołowego. Byłem w niebie dla podekscytowanych i na dodatek podsłuchałem, że jeszcze w tym tygodniu przyjedzie pogotowie, więc położyłem się możliwie wygodnie i objął mnie Morfeusz.

IRLANDIA JONES

Dobrze jest wyłowić rzecz wartą publikacji. Wyciągnąć z powodzi tandetnych tekstów na literacką powierzchnię. Coraz więcej godnych przeczytania znika z naszego pola widzenia; wypierane są z niego przez utwory mało istotne. Nieduża książeczka* Tomasza Borkowskiego jest zbiorem dwudziestu czterech opowiadań-reportaży. Prozatorskim plonem zaprezentowanym czytelnikowi językiem iskrzącym się od humoru i przesiąkniętym plastycznymi obserwacjami. Relacjami z dotychczasowych wędrówek. *

W jednym z najlepszych „Autobus indoeuropejski”, pisze: „Obserwowałem kiedyś, jak na wykopaliska przywieziono kolejny blaszany barak. Taki kontener z drzwiami i oknami. Przyjechał na ciężarówce. Kierowca wysiadł, włączył mały, zdalnie sterowany dźwig, postawił barak tam, gdzie miał stać i odjechał. Jeden człowiek w dwie godziny przesunął kilkutonowy obiekt o kilkadziesiąt kilometrów, ustawił go precyzyjnie, zgodnie z jego przeznaczeniem i nawet się przy tym nie spocił. Pięć tysięcy lat temu podobne przedsięwzięcie zaangażowałoby setki ludzi i zwierząt przez dłuższy czas”. W opowiadaniu ” Jestem ET” autor powiada: „kiedy rozmówca mówi trzecie zdanie, ja zaczynam rozumieć pierwsze. Kupuję sobie zeszyt i zakuwam słówka popołudniami.” Świetne, a nawet głębokie zdanie historycznego turysty wprowadza mnie w jej klimat: „Irlandczycy to byli dla mnie Anglicy, którzy nienawidzą Anglików.” (z opowiadania „Take it Jiři”).

A dalej, to już leci samo: pomyłki, rozczarowania, nadinterpretacje. Człek myśli, że coś wie i zna, lecz tak naprawdę wie i zna niewiele. Albo jeszcze mniej. Podręczniki, przewodniki, samouczkowe protezy, wszystkie te ułatwienia i przygotowania poprzedzające zagraniczną wędrówkę, mają się nijak do konkretów zastanych u celu, bo na miejscu okazuje się, że mimo nauki, język autochtonów jest nie ten, którym się posługujemy, ludzie też są inni, inne też bywa znaczenie słów, zwłaszcza ich kontekst i specyficzna – „regionalna” intonacja, a o terenowych obyczajach szkoda gadać; gdzie nie spojrzeć, tam rozciąga się kicha. Stąd nieporozumienia i nieustanna walka z obalaniem stereotypów. Stąd dystans do potocznych przeświadczeń i próba ich skonfrontowania z rzeczywistością.

Czytam te opowiadania i razem z autorem uczę się pokory wobec rzeczywistości; Borkowski prowadzi mnie przez życie polegające na nieustannej weryfikacji sensów i uzupełnianiu doznań. Dzisiaj wynika z historii, jutro nadejdzie za chwilę, jeden język przeminie w drugi, zmienią się stereotypy, kultury, przekonania i wierzenia, lecz dzięki takim książkom wiem, że dopóki nie pojmę, czemu ewoluują i co je łączy, nie poznam piękna tego świata.

„Irlandia Jones poszukiwany. Wynurzenia ciała z bagien.” Wydawnictwo GAJT, Wrocław 2010 http://www.kapitalka.pl/ksiazka/Borkowski-Tomasz/Irlandia-Jones-poszukiwany,50275302062KS

Zmęczenie

Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.

Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem  spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być tuż za mną, doganiali, niemal deptali po moich śladach i miałem wrażenie jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie. Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las.

Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się tak blisko mojej kryjówki, że aż kusiło, by ich dotknąć. Zobaczyłem ich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących mnie do niczego.

Wyobraziłem sobie, że tropiciele, którzy podążali moim tropem, pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wyobraziłem sobie, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowy, jak jest wściekły, że zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.

Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach, i niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół czułem szpitalny odór w akompaniamencie jadowitych rechotów.

Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach,   podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał marszrutę od wzmożonego ruchu na korytarzach i zaspanych dialogów pierwszych obudzonych. Następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.

Nauka je sexy!

Zaczęło się normalnie: zgłupieliśmy do cna.  Zaczęło się od tego, że  odnaleziono zagadkowy pęcherz mieszczący się pod naszymi fryzurami i nazwano  go “mózgiem”. Naukowców zaintrygował ten tajemniczy przyrząd, z którego – jak przypuszczali – wydobywa się nasze myślenie. Przy okazji dostrzegli, że niektóre jego sektory można pobudzać. Osobnik, umiejętnie trykany w bąbel, mógł reagować zgodnie z intencją badacza.  W zależności od dźgnięcia w podrażnione miejsce, skręcał się albo z gniewu, albo ze śmiechu.
Odkrycie to wzbudziło sensację. A także niebywałe poruszenie wśród naukowców parających się wróżbiarstwem. Dotychczas uważano, że ów aparat jest naturalnym zbiornikiem przechowującym smarki. Jednak w obliczu rewolucyjnych odkryć pogląd ten wykopyrtnął się na nowych faktach i uległ gruntownej rewizji, a z każdym następnym sprawozdaniem na temat poczynionych postępów w poznawaniu zawartości głowy, nasze oczekiwania rosły i otwierały się przed nami fascynujące perspektywy.

Ludzie z charłaczym pomyślunkiem poczęli domagać się wzmocnienia palety swojej wyobraźni. Prawnicy zabiegali o przystawki umożliwiające szybsze błądzenie wśród gęstwy przepisów.  Ludzie na służbowych posadach błagali o przydział markowych widoków na świetlaną przyszłość.  Radni – dożywotnich diet oraz częstszych wyjazdów na Kajmany. Nikt jednak nie domagał się turbiny z roztropnością.  Ale mimo to postarano się wykorzystać w praktyce nowy przebój i uruchomiono produkcję ZASILACZY.

Najlepiej sprzedawały się wkładki do uprawiania figlików; wzmacniacze  z erotycznymi videoprzeżyciami, szły jak woda. Zwiększały obroty nie tylko u nabywcy, ale też stawiały na nogi puste konta elektrowni. Starczyło je kupić, podłączyć do kontaktu, by wyjść na  zdatnego do wyrażania cielesnych uczuć.  Zachwycony delikwent ze sztyftem w potylicy kategorycznie odmawiał spania, jedzenia i przebywania z dala od gniazdka. Dni i noce czas spędzał na rojeniach i spekulacjach.

Jednak nie ma niczego za darmo: okazało się wkrótce, że ludzi wciągniętych do igraszek z elektrodami prześladuje tępota bez umiaru. Powiększają im się wola, a na zewnętrznej obudowie uwydatniają się rogowate wypustki przypominające szczękonóżki, zęby tracą szkliwo i wypadają, a wzrost im się łachmyci. Widok ten nie napawał niczym dobrym. Przeciwnie. W trosce o ratowanie zdrowia ludności cywilnej i urzędowej, poczyniono odpowiednie kroki: wydano apel o zaniechanie masowej produkcji pobudzaczy i wprowadzono na nie obowiązkową reglamentację, a wyroby krajowe  obłożono podatkiem od dziwactwa.

Od tej chwili wszelkie przystawki miały być krótkotrwałe. Warsztaty nie przyjmowały ich do naprawy, jeżeli aparat był u właściciela dłużej niż kwadrans. Powiedziano, że skoro nie można inaczej, to niechaj już sobie będą,  ale z lichego surowca i wyłącznie  na dynamo.  Uchwalono, że mają się psuć równo co trzy minuty z dokładnością do pięciu miejsc po przecinku. Łóżkowym Rambo zaproponowano zbieranie znaczków i życie znowu rozpoczęło morderczą walkę z nudą.

Hamletek

Maurycy usiadł w kącie, przy kontuarze, w pobliżu półotwartych drzwi, obok muzyka, którego zatrudniono w Klubie na etacie wirtuoza. Poprzez kawiarniane opary widział, jak wsysały do środka zastępy smakoszy kawy. Co pewien czas wykopywały – nasyconych, a brzuchaty szatniarz kłaniał im się cyklicznie, jakby miał czkawkę z dobrego humoru.

Lubił tu bywać, kochał być „w przyczajeniu i rozmodleniu”, jak nazywał ten swój kibicowski proceder, po cichu i anonimowo patrzeć na gwarny ruch toczących się, dyskusyjnych sabatów, intelektualnych podróży do nikąd, wędrówek, w których jeszcze nie tak dawno brał udział.  O czym niechętnie i niemal z rozżaleniem wspominał sąsiadom od kieliszka. A między stolikami, po dywanowej wykładzinie, laskonogie kelnerki wystrojone w służbowe uniformy i przyszywane uśmiechy, zwijały się mechanicznie: serwowały  temu rachunek, tamtej – wino, a wszystkim bez wyjątku – ciepławe ”sorry”.

Rozdygotane paniusie, wystrojone jak choinki na Wielkanoc,  z mężami zamiast breloczków, kładły dłonie na szklankach cieczy  z herbatą, podczas gdy krępy baryton dawał wycisk słuchaczom. Śpiewał co żwawsze kawałki z „pieśni do słów”, a ujeżdżający po klawiaturze pianista zamiast kapucyna trzepał rytm. By nie wypaść z roli artysty, wadził się z własną nieudolnością, zachęcał, prosił, szturchał klawiaturę grubymi kiełbaskami. Grał z nerwem, nie zwracając najlżejszej uwagi na wyczyny śpiewaka, który omdlewająco dyszał w stronę zabłąkanych melomanów.

Wkrótce baryton przestał szlochać do słuchu, lecz, uparcie zachwycony własnym talentem, wsłuchany w swoje wizje, nadal improwizował, nieprzerwanie rąbał  co rusz inne arie, aż kilku zniecierpliwionych ludzi wzięło się za kurtuazyjne brawka dające mu znak, że ma spadać i zapadła cisza przerywana mlaskaniem.

W części sali, tuż przy drzwiach do kibla, znajdował się stolik  klubu. Jak zawsze, siedzieli jego znajomi. Postanowił, że zanim wyjedzie z miasta, pożegna się z nimi, więc podszedł do siedzących i opadł na krzesło.  Popatrzył na apaszkę Piotra, zamówił herbatę i spytał:

– W czym rzecz?
– A tak, mówimy o królach i wojnie – powiedział Franio. – Niegdyś było oczywiste, gdzie żmija ma ogon, a teraz są na ten temat chytre koncepcje.

Z tego, co słyszał, wysnuł wniosek, że Franio, profilaktyczny pieczeniarz, radykał i wolny strzelec jakichkolwiek idei, złagodniał ostatnimi czasy, jakby obluzowały mu się szare komórki. Wycofał się z dotychczasowej agresji, przycichł i przestał odstawiać  specjalistę od cudzego postępowania, co dla klubowiczów oznaczało, że się mentalnie rozcieńczył. Krążyły nawet pogłoski, że dokonał w sobie przebudowy dotychczasowych mniemań. Nagle zmętniały mu poglądy, stały się płynne i trudno pojmowalne. Z dnia na dzień zrobił się uśrednionym wyznawcą każdego trendy-przekonania. Gdy przychodził do Klubu, gdzie czuł się dopasowany do tapety i uroczy po staremu, w prywatnych glanach i bez krawatowych poglądów, zachowywał się jak płyta, która zanim pękła, przestała się zacinać.

Odwracając się do Maurycego, Franio uzupełnił:
– Mówimy, że równość w łóżku, to aktualne hasło wyemancypowanej baby. Popatrz na Jolę, prawomocną zdzirę Tadzia. Wiesz, co z niej zostało. Zastanów się, co wyrośnie z córeczek. Takie same, lub mniej więcej podobne, osowiałe „kreacje”. Ani się nasz Tadzio spostrzeże, jak  znajdą wybranych jełopów, którzy pozwolą im na pomiatanie sobą.  Awans w dół przypieczętował jego los. Jola tak go nakręciła, że nie ośmiela się myśleć na własny rachunek. Przysłoniła mu horyzont i jest jego refleksem. Kiedy nie ma jej w pobliżu, Tadzio kapcanieje, robi się wytarmoszony z wigoru.

– Ona mu w glacę, a on dziękuje ze strachu – dorzuca Krystyna, nauczycielskie zjawisko. Jest tutaj brana za ciotkę-poczciwotkę, nieraz jednak rżnie błyskotliwą. Początkowo zagubiona w popisowych oracjach tutejszych  mędrców, w ich swobodnym przerzucaniu się z tematu na temat, w uściślaniu, nawiązywaniu, abstrahowaniu i mówieniu śmiało i od rzeczy, bez sensu, lecz z przekonaniem, po przejściu erudycyjnej kuracji, nabrała stosownej ogłady, towarzyskiego poloru, szybkiej orientacji w tym, o co tu do cholery biega.

Owa sprytna mimikra pozwoliła jej być nie tylko niemą ozdobą klubowych pogawędek, ale pojednawczą negocjatorką. W razie potrzeby, kiedy stolik tracił animusz i należało przerwać nudę, gdy była przy rozumie, potrafiła Tadzia rozłożyć na czynniki pierwsze, zadać mu bobu, popędzić kota, umiała odrzeć go z objawionej prawdy i złachanych sentencji i nim zdążył doczołgać się do końca zdania, już w ekspresowym tempie wątlał i nikczemniał  stając się jej łupem i ze wszystkich stron obśmianą padliną. Gdzie może, niewinną odstawia, w koczku chodzi, nadgodziny ściboli, a do Klubu z powodu Piotra zagląda.

Naczelny Hamletek stolika, Piotr, jest przystojny, ma spojrzenie dogłębne, zaborcze. Pozuje na notorycznego uwodziciela. Tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany, na zmiany otwarty, zipiący nowymi prądami, wesoły, jak trzeba, smutny, jak nie. Obwołany za arbitra, zostawał nim. Frania przestawi, Tadziem potrząśnie, ze wszystkich stron podoba się Krystynie, a ona wie, co dobre.  To dla niego wykierowała się na ludzi. Razem trafili na studia, razem w bagna i przeręble rozmów. Uważa ją za kumpelę, tylko jej zwierza się ze swoich podbojów, zgryzów i rozterek, przy czym, nieświadomie, druzgocze  jej serce zachowując jak niefrasobliwy kokiet, aż osobne latka uleciały i ani się obejrzeli, jak wspólne życie przeistoczyło się w mrzonkę.

Krystyna już linieje, Piotr będzie wkrótce zmurszały, stanie się lakoniczny, elokwentny z wysiłkiem, dla niepoznaki zębem błyśnie, brzuchem zaświeci, spocone cylindry przetrze i coraz częściej okrasi zakłopotaną twarz niepewnym uśmiechem z naftaliny. Co rusz dzieciństwo zacznie wspominać zapamiętując się w tkliwości, słaniając z nostalgii: „hej! w góry, miły bracie, tam przygoda czeka na cię”. Ale jeszcze nadrabia miną, wciąż jest surowy, nieprzejednany, apodyktyczny, temat zmienia, senne oczy krótkowidza mruży, za rumianą przeszłością wzdycha. Tak, to dopiero nastąpi, przyjdzie znienacka, bez uprzedzenia.

Naraz Maurycy poczuł się zmęczony. Rewelacje o Tadziu już od dawna nie były rewelacjami. Słyszał je wielokrotnie i za każdym razem nie mógł wyjść ze zdumienia, że choć pozostali w Klubie słuchali ich nadal, z zapartym tchem i kurtuazyjnym zaciekawieniem, nikt nie przerywał tokowania. Z coraz większą, bezwzględną niechęcią wracał do tamtych kontaktów. Coraz chętniej bronił się przed nimi, coraz łatwiej przychodziło mu odmawiać uczestnictwa w rozmowie z kimś, kto mu przeszkadzał w pozostawaniu w snach. Zaczął wchodzić w hermetyczny świat swoich osaczeń i przeczuleń, w nieufną obserwację ludzi, którzy udawali, że cierpią, a chcieli wtłoczyć go w męczącą codzienność.

Już nie tolerował widoku przewlekle zgorzkniałych, tryskających obłudną energią. Zakłócali jego smutek i rozpychali po lękach, szwendali się po cudzych myślach w zabłoconym obuwiu, udając, że ich cierpienia mają klasę, certyfikat i dobre pochodzenie, są wynikiem ekskluzywnych przeżyć i bardziej zasługują na zrozumienie, aniżeli on.

Był rozczarowany miejscem, w którym słowami spreparowanymi z dymu i puszek po piwie grano w dyskusyjnego salonowca. I słyszał zdania zastępujące chustkę do nosa, ordynarną szmatę, w którą smarkano i oglądano jej zawartość pod światło. Klub stawał się miejscem, w którym tramwaj w oku służył za olśniewającą metaforę, wyznaczał ślepym gadkom ślepą drogę. Działy się w nim „zbiegi okoliczności” i zdarzały „przypadki”, „wyjątki uzasadniające regułę”, „ewenementy”. one zaś pęczniały w nim na podobieństwo rozbrzmiewających, bukolicznych, pospolitych rżeń fircyków przykutych do sztampy, oblepionych w cierń. Odważna jeremiada o naleśnikach ze śmietaną przynosiła im więcej satysfakcji, aniżeli sążnisty referat o bohaterstwie. Wyspiański nie miał takiego wzięcia, jak szczegółowa dysertacja o śledziach w oleju. Lowry bladł przy apoteozie szprotki, a Proust przegrywał na punkty z knedlami, więc machnął im ręką na pożegnanie i wyszedł.

Leżał na barłogu..

…i oczekiwał ciosu, lecz noc zbliżała się przeświadczeniem, że niebezpieczeństwo zmienia proporcje strachu. Wzdrygnął się. Od nieruchomej tafli wolności do pierwszego zarysu cierpienia, krata była wskazówką, ostrzeżeniem. Zasiekane żelazem okno wyznaczało mu prostokątny fragment egzystencji, zieloną przestrzeń, po której snuły się obandażowane szlafroki.

Było to azylowe miejsce; okolone purpurowym murem, wyższym niż wyprostowana obecność furtiana. Zamknięte drzwi przepuszczały przez szczelinę w progu odpadki zdarzeń; wirujący, nieodwracalny czas. Kraty i mur pulsowały w jego pamięci jak ohydne wspomnienia z początku. Choroby?

Olśniła go myśl, że to, co miał za chorobę, nie jest nią, że jest to raczej premia, wynagrodzenie za lata bezpostaciowej wrażliwości, którą wykorzysta po wyjściu stąd.
Lecz co go zmroziło, to świadomość, że jakkolwiek być może jest zdrowy, to przecież zamknięto go tutaj. Myśl ta wyczerpała go, spustoszyła.

Znikąd nadziei – krzyknął w przestrzeń ściany, jednak nie otworzyły się drzwi.

Wstał i przytulił się do kraty. W dole, z tej perspektywy, szlafroki wydawały się być wolne od cierpień, jak trupy jego marzeń. Z twarzą pośród szczebli krat, płakał.