Jest sensacyjny i umrzyków w nim więcej niż ludzi na widowni. Denaci są wszędzie: rozmazani na ścianach, skręceni w krwawy precel na piwnicznym betonie; tu oderwana główka, tam czerwona kałuża po kolejnym zafajdanym Brudnym Harrym.
Odkrywczy szablon reżysera jest taki: partner kropniętego, dajmy na to, Bond-bez-zer, postanawia zemścić się i robi to przez bite dwie godziny. Grzebie w hałdach złoczyńców, w końcu po wielu przygodach znajduje właściwego, wślizguje się do bandy jego kumpli, zaprzyjaźnia, a w międzyczasie zdrowo popija z tutki. Szczególnie w trakcie pościgu za patologią.
Bond, to gliniarz po dziadku, ojcu i jego braciach, funkcjonariusz z rodzinnymi obciążeniami. Nie lubi dyskutować z rozterkami: naprzód strzela, później głowi się, po co. Przez większość filmu przeżywa odejście ukochanej flądry, która ma go powyżej, poniżej i ogólnie gdzieś.
Generalnie akceptowany nie jest. Zarówno przez środowisko mundurowe, jak bandycką brać. Mruk; rzadko coś powie, a jak już, to nie wiadomo, śmiać się, czy płakać.
Pracuś. Przeważnie gania po dachach i schodach kamienic z podejrzanymi lub ściga wraże cztery kółka, po czym idzie na odwach spisywać raporty.
Konfliktowy. Nie znosi szefa. Nie trawi życia towarzyskiego. Samotnik. Czasem zdarza mu się oberwać. Wtedy ceruje sobie jestestwo z miną co najmniej znudzoną, palcami odkażonymi w whisky wydłubuje kulę i udaje się z przeprosinową wiąchą do byłej kochanki.
Tu następuje psychologiczny fragment filmu, bo kobieta ma w oczach przebaczenie. Prędko więc dochodzi do wzajemnego pojednania; ekran trzeszczy od sodomy i gomory, a oglądający naród ma wkalkulowaną w bilet erotykę z figurami.
Rośnie temperatura, buzują hormony, w tle widać rozczochrane łóżko, a na nim nie ulega kwestii, jakie to golasy i czyje piszczele; sine barwy znikają, pojawia się róż, brzmi sentymentalna piosnka, zapalone świeczki pełgają kusicielsko, mrożony szampan pyszni się w kubełku, lecz idylla zostaje przerwana, bo na arenę wydarzeń wdziera się zamaskowany oprych z kałachem, który strzela, aż miło i w rezultacie trafia w laskę, z której wymyka się ostatni dech.
Natomiast Bond jest w swoim żywiole: kładzie trupem faceta i na ekranie zostaje mokra plama w kominiarce. Po czym, by nie tracić czasu, akcja przenosi się do Stambułu i nie wiadomo dlaczego jestem wśród mrowia minaretów, bazarów, w plątaninie ciasnych uliczek przetykanych gwarem.
Reżyser jest malarzem kamery. Nie jakimś tam przeciętnym obszczymurem, ale mistrzem klasy B, poetą wyczulonym na grę świateł, na eksponowanie kwiecistych barw pstrokatych kobierców, które mieszają się z rumianym kolorem pyzatych straganiarzy i gdzie widz nie spojrzy, tam dostrzega ścisk, potrącankę, przepychankę, łysy czerep Bonda zmierzającego do meritum.
I w tym momencie musiałem wyjść na siku, a jak wróciłem, to dawali następny.