CELEBRYCI NADCHODZĄ, CZYLI DNO, PANIE DZIEJASZKU!

Wstęp

Z omszałej pamięci wyłaniają się fragmenty śpiewanych przemyśleń. Krótkich, celnych i spuentowanych po mistrzowsku. Pierwsza z brzegu piosenka, “RÓBMY SWOJE”, druga, BALLADA O DZIKIM ZACHODZIE – wyznaczają szlak moich wędrówek przez czas.

Dyktat

Nie chcę być obsadzany w roli radosnego przygłupa. Nie pragnę też kuśtykać po relatywnych niejasnościach. Nie dla mnie znojne roztrząsanie tego, co jest prawdą, a co względnością. Obliczanie ilości glutów na księżycu. Nie nęci mnie tworzenie równoległych zaświatów. Mam za to ochotę na jednoznaczne kryteria i czarnobiałe definicje.  Toteż szukam  człowieka potrafiącego mi pomóc przejść przez obecny, niegustowny gust. Zrozumieć, dlaczego nie rozumiem i wyjaśnić, po jaką cholerę mam się zachwycać czymś, co budzi mój sprzeciw.

Moje kłopoty zaczynają już w momencie ustalania definicji. Kto jest, a kto nie jest celebrytą. Najprzystępniej mówiąc, to człowiek pomagający innym w sposób dobrowolny i bezinteresowny. Na przykład ludzie publikujący gdziekolwiek. Łączy ich imperatyw.  Moralny nakaz. Niekoniecznie kantowskiego chowu. Często pochodzenia kanciarskiego…

Jedni pragną ujrzeć swoje nazwisko, dowartościować zatkane ego i przyłożyć lepszym od siebie, innym zależy na przekazaniu odbiorcy jakichś słów. U jednego największą zaletą pisania są kropki, przecinki i bezmyślniki, natomiast wyrazy pomiędzy nimi nie mają znaczenia; pisze, jak mu świśnie we łbie i niewiele dba o sens. Zależy mu tylko na wymierzeniu spektakularnego kopa. Z czego ma dziką satysfakcję. Drugi rąbnie doskonały wiersz zmuszający do pogłębionych rozważań.  Przy czym ten, co wysmażył przecinki, znajduje pod swoim potworkiem setkę gratulacyjnych i czołobitnych komentarzy. Różne bezinteresowne kpy namaszczają go na geniusza, drugi zaś, choć dał z siebie, co najlepsze, zadowala się lakonicznymi komencikami na modłę  swawolnego Dyzia. Z czego wynika, że bezinteresowność ma dwa oblicza: zafałszowane  i autentyczne.

Pierwsze, wańkowiczowske, to statystyczna twarz o zawadiackich rysach Kuby Wojewódzkiego, nadwornego trefnisia intelektu, wirtuoza bredni,  buldożera hecnej erudycji i celebransa nie wprost. Byleby tylko zaistnieć, za wszelką cenę próbuje powiedzieć rozlazły dowcip, doskonale marny kalambur, ponury wic i nadgniły bon mot w stylu Ferdka Kiepskiego. Pomaga wyłącznie sobie, a inni, to rechoczący chórek wielbicieli.

U tego rodzaju ludzi mamy przerost ambicji nad możliwościami, niepochamowane parcie na szkło, na druk czy inny medialny świąd. Pchają się na afisze, tabloidy i lodówki przejawiając koszmarną ochotę na błyszczenie gdziekolwiek; nie znają się na niczym, ale na każdy temat mają wyrobione zdanie.

Lukrowana lala o  biuściastej urodzie została zauważona na meczu i pstryknięto jej zdjęcie. Fotka zrobiła furorę i przeleciała się po kolorowych pismach. Odtąd telepie się w szczurzej wyobraźni jako miska czy salaterka Euro 2012. i Już zalicza wywiady, już otrzymuje intratne propozycje pracy, już do ładnej główki uderzyła sodowa woda i lalunia ma się za eksperta od uwodzenia wszystkiego, co się rusza.

Gość, który nigdy nie zhańbił się myśleniem, znienacka doznał samozachwytu i wyprodukował książkę. Cegła o trzydziestu kartkach trafiła pod strzechy i rozpełzła się po galaktyce w słownie pięciu egzemplarzach, lecz nie przeszkodziło to jej autorowi dygać z odczytami po zadupiach, bywać na rautach, wernisażach, internetowych płotach.…

Błyszczenie odbywa się za bardzo wysoką cenę. Koszt jest dubeltowy,   bo pierwsza cena nazywa się astronomiczną gażą, druga nosi miano kontuzji moralnego kręgosłupa. No, ale niektórym to nie wadzi; niektórzy zrobią wszystko, by być rozpoznawalnym, przytaczanym, oplotkowanym z góry na dół.

Zakończenie

Staram się nie oglądać wiadomości, a to ze względu na podskakujące ciśnienie. Niekiedy wychodzę na tym jak Zabłocki na mydełku, a czasem jak niegramotna babcia na czytaniu gazetki okrojonej do słownej pogodynki. Piosenka pana Wojtka Młynarskiego jest aktualna do teraz.  Ośmielam się przypuszczać, że i jutro taką pozostanie; dostajemy do wierzenia informacyjną papkę, nieszkodliwy, odpowiednio przetworzony  kleik z faktów oszlifowanych z prawdy. Pulpeciki z polepszaczem.

Oczywiście, będziemy nadal utyskiwać na obłudę i ocenzurowaną rzeczywistość, nie zmienia to jednak sprawy, że zjawiska te są nieśmiertelne, a walka z nimi – dożywotnia. Co nie przeszkadza mi tęsknić za jego śpiewaną publicystyką. Felietony Młynarskiego, poważne i uśmiechnięte, trudne i rozbrykane, zawsze były dla mnie mądre, głębokie, zabarwione filozoficznymi refleksjami. A do tego – prorocze.

Dzisiaj z rzadka pisze się takie teksty. Teksty – ostrzeżenia. Giną w tłoku literatury spożywczej. Masowej. Nie pisze się ich, gdyż cichcem wracamy na drzewa. Głupiejemy na umór. Ulegamy modzie na spłycenia. I manierze spłaszczania świata; za nami zwyczajność, a przed nami ucieszne dno: recydywa jaskiniowej egzystencji. Cofka do maczugowych obyczajów.

Świat, który nas utrzymuje, gości i z trudem cacka się z nami, tak czy owak jeszcze znosi nasze bezstresowe życie: łaskawie nie wyrzucił nas na inną Ziemię i cierpliwie zezwala, byśmy spieprzyli go do reszty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *