…i oczekiwał ciosu, lecz noc zbliżała się przeświadczeniem, że niebezpieczeństwo zmienia proporcje strachu. Wzdrygnął się. Od nieruchomej tafli wolności do pierwszego zarysu cierpienia, krata była wskazówką, ostrzeżeniem. Zasiekane żelazem okno wyznaczało mu prostokątny fragment egzystencji, zieloną przestrzeń, po której snuły się obandażowane szlafroki.
Było to azylowe miejsce; okolone purpurowym murem, wyższym niż wyprostowana obecność furtiana. Zamknięte drzwi przepuszczały przez szczelinę w progu odpadki zdarzeń; wirujący, nieodwracalny czas. Kraty i mur pulsowały w jego pamięci jak ohydne wspomnienia z początku. Choroby?
Olśniła go myśl, że to, co miał za chorobę, nie jest nią, że jest to raczej premia, wynagrodzenie za lata bezpostaciowej wrażliwości, którą wykorzysta po wyjściu stąd.
Lecz co go zmroziło, to świadomość, że jakkolwiek być może jest zdrowy, to przecież zamknięto go tutaj. Myśl ta wyczerpała go, spustoszyła.
– Znikąd nadziei – krzyknął w przestrzeń ściany, jednak nie otworzyły się drzwi.
Wstał i przytulił się do kraty. W dole, z tej perspektywy, szlafroki wydawały się być wolne od cierpień, jak trupy jego marzeń. Z twarzą pośród szczebli krat, płakał.