Archiwum kategorii: bunt zgreda

Terroryzm

Chciałem dać Wam nieco wytchnienia do moich tekstów, a i sobie zabezpieczyć kapkę luzu. Z tej oto zacnej chęci zanurzyłem się w totalnym nieróbstwie; zamknąłem przegrzany komputer i oddając się leserowaniu otworzyłem telewizor.
Akurat nadawano kolejne sprawozdanie z francuskich jatek w Charlie Hebdo, kolejne relacje z ulicznych protestów ludzi oburzonych na fundamentalizm. Wyroili się dyżurni znawcy tematu. Fachowcy od problemów Państwa Islamskiego rozwodzili się tokując zawzięcie o przyczynach coraz szerzej powstającego ruchu.

Politycy od multikulti, poważni lub niepoważni spece od udzielania recept i zapobiegania terroryzmowi zapewniali, że wiedzą o czym mówią i panują nad sytuacją. Przytaczali informacje o tym, jakie to ogromne siły policyjne zostały zaangażowane w pościg za sprawcami tej ohydnej zbrodni.

Parę dni wcześniej miałem nieprzyjemność oglądać podobne sceny z Australii, z Danii także, w Niemczech również i gdzie się człek nie obrócił, wszędy czyhały na niego konfrontacje, debaty pełne sprzeciwów i głosów oburzenia. Tym razem powodem było to, że chłopcy z satyrycznego piśmidełka (odpowiednika polskiego NIE) zabawiali się w ordynarne prowokacje: notoryczne publikowanie rysunków celowo obrażających uczucia religijne.

Rzecz dotyczyła nie tylko karykatur Mahometa. Szyderstwa z wizerunków Jahwe, papieży i ortodoksyjnych rabinów były oznakami ich nieociosanego taktu; jątrzenie, zaognianie i bez tego wybuchowych uwarunkowań, doprowadzanie do niekontrolowanej sytuacji, w której coraz śmielej zaczyna się mówić o cywilizacyjnej wojnie, to ewidentny brak odpowiedzialności.
Wianuszek dostojnych historyków utworzył magiczny krąg wyjaśniaczy przyczyn zaistniałych okoliczności, a zaczął od genezy obecnego stanu rzeczy.

Jedna z gadających głów zwróciła uwagę na zjawisko społecznego odwetu. Że niby jesteśmy świadkami dziejowej sprawiedliwości pod wezwaniem: gwałt niech się gwałtem odciska i OKO ZA OKO, plus ZĄB ZA ZĄB, gdyż tak jak my wyrzynaliśmy heretyków, oni odpłacają nam tym samym. I rzucił przykładem:
było sobie panisko w arabskim zawoju. Żyło pod berłem lokalnego kacyka i od pokoleń uprawiało poletko swojej niedoli.
Aż któregoś pięknego dnia z odległego kraju podlazł mu pod szałas metalowy rycerz o ksywie Obywatel Kolo i stwierdził, że jest z niego tępy turban: nic nie umie, niczego nie wie, a nade wszystko nie zna się na religii. Posiada mendel żon, dwa wielbłądy i wypsiałą kozę do erotycznych posług. Kiereszuje swoimi babami ile wlezie, patrzy, jak gną się przed nim w strachliwych pokłonach. Upodobał sobie kucnąć na modlitewnym dywaniku i udawać wierzącego, więc trzeba go nawrócić, dopostępowić, wyedukować na nowoczesne kopyto. Czas, by zrobić z mu porządek w przekonaniach, bo są paskudne i wynaturzone.

Nie trzeba długo medytować, by dojść do wniosku, że Obywatel Kolo nazywał się Chrześcijanin, a przyniosło go razem z pozostałymi uczestnikami europejskich krucjat.
I zaczęło się: nastąpiły mordy popędzane rzeziami; do wyboru, do koloru.
A teraz mamy do czynienia z rewizytą.

Na co od studyjnego stolika zerwał się inny jegomość. Krzyknął, że odwet nie jest usprawiedliwieniem, a zbrodnia to zbrodnia i kropka. I że nie jest to wojna cywilizacyjna i kulturowa konfrontacja, tylko walka zamożnych z ubogimi. W iście rejtanowskiej pozie krzyczał:
co jeszcze musi się wydarzyć, byśmy zrozumieli swój błąd, byśmy przestali traktować ludzi których gościmy, jak pogardzaną biedotę, jak drugą lub trzecią kategorię obywateli. Kiedy wreszcie dotrze do nas ta światła myśl, że stawianie ekonomicznych zapór, powiększanie społecznych dysproporcji pomiędzy emigrantami a rdzenną ludnością nie sprzyja integracyjnym tendencjom? Nie ułatwia asymilacji? Dokąd przybywających do naszego kraju spychamy na margines, nie dajemy im korzystać z tych samych praw, z których my korzystamy, z prawa do wykształcenia, do podejmowania pracy, mówienie o terroryzmie będzie wciąż aktualne i dalej będziemy narażeni na krwawe ataki!
Po tak druzgocącej oracji towarzystwo rozchrząkało się i zamilkło. Dopiero po chwili jeden z dyskutantów odparł: Profesor Multi ma rację, ale racja ta jest nie do końca słuszna. Daliśmy się nabrać, uśpić, bo choć większość muzułmanów szanuje nasze prawa, pracuje i uczy się tolerancji, to co mamy zrobić z nygusami, którzy nie chcą korzystać z czegokolwiek poza socjalem i mają gdzieś prawa kraju, w którym goszczą? Przeciwnie: narzucają swoje, rzekomo koraniczne, zaś kiedy nie zgadzamy się na nie, ucinają nam puste łby; edukować, dialogować, starać się znaleźć z nimi wspólny język, to zajęcie dobre dla perswazyjnych onanistów, ludzi, którzy uwielbiają ględzić bez sensu.
Całe to zawracanie głowy z asymilacją wnerwia ich do tego stopnia, że latają z bombami, maczetami, kałachami zabijając innowierców, zwłaszcza tych, co im podpadli, co jak dziennikarskie hieny ze szmatławca Charlie Hebdo zamieszczają swoje graficzne arcydzieła nie licząc się z konsekwencjami, a zamieszczają tylko po to, by zwiększyć jego nakład, pozować na niewinne ofiary, na niezłomnych bohaterów walki o wolność wypowiedzi. Jaka to wolność, jaka wypowiedź? Liberalny żart, parodia, kpina ze zdrowego rozsądku, a w rzeczywistości obłuda!

Rozmowy te byłyby trwały w nieskończoność, gdyby mi żona nie wykręciła korków mówiąc, że albo odpoczywam, albo zabieram się za wycieranie podłogi, bo z ekranu leją się kaskady krokodylich łez i ktoś musi położyć temu kres.
Najwyższa pora coś zrobić, gdyż niebawem okaże się za późno: żaba będzie za duża i nie damy rady jej zjeść. Sami uczyniliśmy sobie ku ku i że gdyby to ona była u steru, nie pozwoliłaby na rozpieprzanie kraju w imię przesadnej poprawności politycznej, w imię ugrzecznionego zezwalania na wolnoć Tomku w swoim domku.

Toteż jako posłuszny i w zasadzie spolegliwy gość natychmiast zawarłem znużone oczęta, a zawarłszy je wlazłem pod kołderkę i wyobraziłem sobie, że w Licheniu postawiono meczet, obok katedry Notre Dame zainstalowano bilbord z napisem Allach jest wielki, na miejscu Czarnego Kamienia wybudowano żarłodajnię typu Mac Donald, zaś do moich drzwi, jak nocą kolby łomocą, bo któregoś dnia nie zakręciłem gazu i sąsiada, na nieszczęście Araba, zalało.

Na próżno moi współlokatorzy błagali, by mi pofolgowano i nie wybijano zębów, by zaoszczędzono mi włóczenia przez pół miasta w kajdanach i czarnej reklamówce na głowie; skutego i sparaliżowanego strachem zaprowadzono pod pręgierz, a urzędujący Kalif zdzielił mnie szpicrutą w przerażony pysk, po czym ukłonił się zgromadzonym tłumom i przemówił:
no toście się doigrali! Nie mamy wyjścia, musimy was poprzykrawać do naszych praw.

I w tym momencie obudziłem się, a groteskowy koszmar uleciał via komin. Lecz wyraźna wizja czekającego za progiem bandytyzmu tkwiła we mnie wciąż i ani ciut nie chciała mnie opuścić.

Trynd

Nie można było pojąć, dlaczego nowoodkryty kierunek filozoficzny, Radykalny Konsumpcjonizm, cieszył się traumatycznymi względami różnych wielkich Fusologów. Na próżno zmagano się z tym destrukcyjnym zjawiskiem, które – na drodze psychicznej osmozy – wciekło w trudną świadomość oświeconych ludzi. Obrachowano, że według wszelkich znaków na niebie i ziemi, nie powinien mieć szans na żywot dłuższy, aniżeli do zachodu słońca. Lecz diabeł majtnął ogonem, piorun strzelił w kalkulator i wkrótce okazało się, że pozostanie na zawsze, a kto wie, czy nie na dłużej.

Starzy i młodzi poczęli uganiać się za znalezieniem przyczyn popularności tego szkaradzieństwa. Jedni wzięli się za gromkie potępienie apatycznych zachowań, które wtłoczyły ludzi w zawziętą nieporadność. Inni, dysponujący wyrywkowym rozeznaniem, co ze świeczką, a co z ogarkiem, nawoływali do manifestowania uciechy z tego, co jest, a znowuż inni byli niełaskawi dla tęsknoty za tym, co było, ale się rozfafluniło.

Troglodyta

Pierwszą czynnością niemowlaka jest macanie zewnętrznego świata. Zbieranie wiadomości o najbliższym otoczeniu. Orientacja w terenie wystającym poza becik: co wisi nad kołyską, czyja twarz pochyla się nad nią, do czego służy pielucha. Potem następuje proces uświadamiania sobie własnego ja: gdzie leżę, kogo to rąsia, nózia, gębusia.

A potem zanoszą go do żłobka, z którego za jakiś następny czas trafia do podstawówki, gdzie przechodzi kurs o rzeczywistych celach istnienia człowieka na Ziemi. Od tej chwili zaczyna się przemiana ludzkiego materiału na prefabrykat określany jako mentalnościowy pędrak.

Facetki i kolesie z budy wypłukują mu z głowy to, co wyniósł z domu i ośmieszają to, co chce mu wpoić szkoła, w rezultacie czego zaszczepiają w nim swoje obluzowane półprawdy. Tłumaczą, że międzyludzkie więzi, bezinteresowna miłość, lojalne zachowania, sumienie wyskubane z egoizmu, są to pieprzenia zgredów, nic nie warte zlewki przesądów, guseł i rodzicielskich tyrad.

Tu trzeba nadmienić, że umysł kandydata na mózgowca pochłania każdą informację, która przykleja mu się do pamięci. Tak więc razem z mlecznymi zębami wyrzynają mu się poglądy na świat; od razu ugruntowane, bezdyskusyjne i oparte o solidne fundamenty ze światłej ignorancji.

Wreszcie kończy edukację, a jako bucowata osoba urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, powiększa szeregi wykształconych na opak i zaczyna wdzierać się do elit.

Człowieka szanuję, a obskuranta ni w ząb; zwierzę w porównaniu z nim ma więcej człowieczeństwa. Można je przyuczyć do subordynacji, natomiast jego nie bardzo, gdyż jest odporny na rozsądek i, jak pisze Asnyk: daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia.

Wypada wszelako podkreślić, że nie wszyscy mają tyle szczęścia, by zostać oportunistą czy wstecznikiem, bo milcząca większość dołącza do pokaźnego grona ludzi, których nie udało się namówić na zbydlęcenie i w związku z tym pisany im jest garbaty los dziwaka.

Nie wiem czy jest jakaś skuteczna metoda przemiany buca w spolegliwego człowieka, skoro tak jest w sobie zadurzony, że nic do niego nie dociera? To przecież współczesny troglodyta i półgłówkowy naciek na ludzkiej ewolucji. No a żeby zrozumieć postępowanie troglodyty, trzeba nim być. Problem w tym, że jak już się nim jest, to się NICZEGO nie rozumie. A nie rozumie, bo nie ma czym.

Tu wyjaśnienie: w żadnym wypadku nie utożsamiam chama z człowiekiem o samoukowym wykształceniu. Mark Twain nie pobierał nauk zwieńczonych pokwitowaniem. Podobnie Bernard Shaw: doszedł do rozumu bez urzędowej metki Magistra Inteligencji. Jak się więc okazuje, można być człowiekiem mądrym pomimo braku zaświadczenia.

*

Żeby z barbarusa zrobić człowieka, należy go wyposażyć w ludzkie cechy. Wyedukować od podstaw i to opierając się na własnym przykładzie. Pokazać, co w życiu jest ważne, a co jest jego załącznikiem, czymś nadprogramowym, niekoniecznym i marginalnym. Mężczyzna posiadający chłoporobotnicze lub małorolne wykształcenie i potrafiący operować kilofem jeno, nie powinien zabierać się za mędrkowanie o transplantacjach serca, bo tak postępuje arogant. Człek niewiedzący niczego konkretnego o cywilizacyjnych ruchach, np. o przyczynach rozwoju i regresach w literaturze, historii, obyczajowości, nie może być uważany za wyrocznię w tych kwestiach, bo to domena obskuranta; należy mu rzec dobitnie i asertywnie: POSZEDŁ PRECZ!

Tak sobie myślę, że gdyby ludzie w rodzaju Marka Twaina weszli w skład naszych elit, złego słowa bym nie powiedział. Lecz kiedy widzę prostaka bez jakiejkolwiek wiedzy, w tym wiedzy wynikającej z życiowego doświadczenia, gdy mam nieprzyjemność widzieć szemranego typa o subtelności kafara i uświadamiam sobie, że taki prymityw decyduje o jakości mojego życia, steruje moimi zainteresowaniami, orzeka, co mi jest potrzebne do szczęścia, gdzie mam chodzić, co czytać, czego nie oglądać, to „wychodzę z nerw” i kucam ze złości.

Turysta

Gdy się zwiedza, zawsze coś tam w pamięci zostaje. Jest się wtedy dorywczym pacyfikatorem wrażeń, mędrcem płodzącym refleksje o życiu człekokształtnych ludzi, no i nie bez znaczenia jest fakt, że jak się powraca z terenów tropikalnych, można być szpanerem z paluchem dziobiącym we wspomnieniowy slajd, można przy okazji napomykać, tu byłem, to widziałem NA WŁASNE OCZY i nikt mi nie powie, że jest inaczej.

Wizyta starszego pana

Z naszej paczki tylko ja wyszedłem na ludzi: dopadł mnie zły los i zostałem niedzielnym artystą. A przynajmniej tak myślę, kiedy zbiera mi się na oglądanie wstecz. Albo gdy odwiedzają mnie dawni przyjaciele, z którymi nic mnie nie łączy poza niegdysiejszymi śniegami; patrząc na nich uzmysławiam sobie, że na próżno silą się, by mnie zabawić, uwolnić od styksowych rozważań, odwrócić moją uwagę od ryzykownych torów.

Kiedy siedzą przy moim łóżku i trzymają mnie za rękę, dostrzegam, jak męczą się tym nachalnym pocieszaniem, jak drobiazgowo, nie pomijając żadnych detali, zdają mi chaotyczne relacje ze swoich przygód, incydentalnych wędrówek i zaliczonych podróży. Zaczynam wtedy rozumieć, dlaczego są zakłopotani i czemu próbują obdarzyć mnie współczuciem, którego nie potrzebuję.

Ich nieporadne, daremne wysiłki natrafiają na sprzeciw: obronny mur sceptycyzmu. Podejrzliwości. Spekulowania, co kryje się za ich troską i czy faktycznie jest autentyczna. Kłamię, że niczego traumatycznego nie pamiętam, napomykam, że nie warto nurzać się w zaszłościach, wracać do czegoś, co już od dawna nie ma znaczenia. Nalegam więc, by dali mi święty spokój i nie wzbraniali schować się do muszli; skorupa jest moją przystanią. Skwapliwie, z niekłamaną ulgą wyrażają aprobatę, toteż znikam w sobie, cichnę, odgradzam się od nich plecami i nakrywam kołdrą.

Mimo to jestem im wdzięczny: mam wówczas namiastkę swobody. Luzu. Wytchnienia. Nie muszę odstawiać przed nimi szopek z wielkim przeżywaniem. I ta wspólna chęć – prędkie porzucenie łączących więzi – wiodła mnie do przechodzenia na drugą stronę pamięci, w miejsce, gdzie miałem pewność, że nikt mnie nie usłyszy i gdzie bez obawy mogłem zanucić: którędy nie pójdę, tam jestem za późno.

A kiedy nie miałem wyjścia i w żaden sposób nie mogłem uniknąć spotkania, zapędzony w pułapkę pozdrowień, pogodny i zrelaksowany, odprawiałem przed nimi ceremonię wzajemnych cackań i serwusików. Co miało świadczyć, że, przyparty do muru, potrafię znaleźć się w towarzystwie, bo nadal kołaczą we mnie resztki ogłady. Zwykle jednak nie mam chęci na pogawędkę.

Lecz z rzadka, zmuszony okolicznościami, konwersuję. Machinalnie, pobieżnie, byle zbyć. Jak gdybym za wszelką cenę usiłował dostrzec w tych rozmowach – wyłącznie dodatnie cechy, a z premedytacją opędzał się od niedyskretnych i opresyjnych, których, lękając się i broniąc przed nimi, oczekiwałem. Jakbym podświadomie wyczuwał, że pozostało we mnie coś wstydliwego, coś, co wisi nade mną jak miecz podobny do grzechu ożywionego wspomnieniem, coś, od czego nie powinienem uciekać, a uciekam, do czego nie powinienem wracać, a wracam.
Lecz mimo iż zależy mi na znalezieniu w przeszłości bodaj ostatków cieni po onegdajszych pozytywach, natrafiam na same minusowe zalety. Choć różni zawistnicy powiadają, że jestem wykwaterowanym z rozumu, zdeklarowanym besserwisserem, kreaturą określaną jako człowiek o przesranych poglądach, to gdy się z tymi poglądami zdradzałem, towarzyszyło mi urągliwe, nieodmiennie powątpiewające spojrzenie spode łba, a gdzie się nie pojawiałem, czekała mnie ironia, sarkazm, poruta. Tu zaznaczę, że już nie przejmuję się podobnymi opiniami, tylko ciągle i konsekwentnie, ze skrytą nadzieją i zdwojoną siłą zmierzam w kierunku pogubionej przyszłości.
*
W czasie, gdy umacniano mnie w przekonaniu, że jestem nominowany na następcę Spielberga, ponoć tkwiły we mnie „niewyczerpane zasoby” i „diamentowe pokłady”. Podobno zamierzałem popieścić przestrzeń amatorską kamerą, sfilmować ją w sposób odległy od tradycyjnego, wybitnie awangardowy, a tak sugestywny, nowatorski i przesycony ZNACZENIEM, że nie pozostawało mi nic innego jak bić sobie pokłony i nie wychodzić ze zdumienia, że oto ja, nieszczególny aspirant do filmowego Parnasu, zasiądę wśród luminarzy, koryfeuszy niemal i że to mnie będą słuchać jak pies trąby, chłonąć moje słowa i mówić do mnie kolego.

Już na myśl, kim będę, jak zostanę okrzyknięty oczekiwanym Canalettem kina, ogarniało mnie roztkliwienie. Bo faktycznie: coś we mnie drzemało. Na przykład, zdzierałem z oczu zasłonę i odsłaniał się przede mną niefikcyjny konglomerat; utkany z krajobrazów, powstały podczas wszystkich moich upalnych czy deszczowych wędrówek, dziennych lub nocnych włóczęg, spontanicznych wypadów w nieznane: melanż wyrosły ze wzajemnego przenikania.

Gdy maszerowałem ulicą, to nie patrzyłem na chodnik pod kątem trywialnych wybojów, dziur i łat, tylko widziałem w nim zbiorowisko wszystkich dotychczas przemierzanych dróg, dzielnic napojonych mgłą, uliczek między blokami, bulwarów tchnących bryzą.

Jednym słowem chciałem stworzyć prekursorską kategorię herosa. Nie pojedynczego, zmanierowanego, lub prostolinijnego człowieka, człowieka wpędzonego w galimatiasy przeżyć, lecz bohatera – ulicę, bohatera – trotuar, bohatera – wedutę; pragnąłem obsadzić miejski bruk w roli głównej, przewiercić się przez jego betonową duszę i poddać PSYCHOLOGICZNEJ obróbce. Inaczej niż banalnie, odrębniej i przeciwniej niż zwykle, tak, by fabularne przygody ludzi pętających się po ekranie były uzupełnieniem, dodatkiem, tłem, drugim planem i incydentem bez konsekwencji.

Ciekawiło mnie, jak radził sobie z chodnikami dajmy na to Fellini, lub pozostali wielcy, Antonioni, Bunuel, już nieaktualne, lecz jeszcze gigantyczne postaci, na temat których wiodłem niekończące się dyskusje z Rurą, pierwszym gościem, który się na mnie poznał, jedynym, który krzyknął: objawienie!

Rura wywierał na mnie onieśmielające wrażenie: dwumetrowy blondyn z kręconymi loczkami, masywny facet o powłóczystym wejrzeniu tępaka. Co było wysoce mylące, bo należał do bystrzaków. Ale bystrzaków z cicha pęk; jego sylwetka o nieobecnym wzroku, błądziła po naszych twarzach majestatycznie i sennie; poddając je ustawicznym ocenom, górując nad otoczeniem.

Krążyła o nim krzywdząca fama, jakoby czego nie tknął, we wszystkim był przeciętny. Wprawdzie krążyła, lecz wyłącznie wśród tych, którzy nie zdołali wygramolić się spod ciężaru własnej nijakości. Owszem, co jakiś czas męczyła go prostracja, prześladowały obiekcje, gniotły psychiczne sinusoidy. Wtedy mógłby odnieść sukces w prowadzeniu sklepu ze skrupułami; porzucał racjonalne myślenie, tracił dystans do siebie, nie przemawiały do niego żadne logiczne argumenty. Ogarniała go rozpacz, ulegał irracjonalnym przygnębieniom, kłębiło się nad nim coś na kształt czarnowidztwa.

W takich chwilach mawiał, że jest intelektualnym słabeuszem, niczego nie umie, nic nie potrafi, a co robi, robi źle i zwolna stacza się w kwas. Gderał, że czuje się izolowany od reszty społeczeństwa i jako odszczepieniec ma przed sobą denny los. Marudził, że tak się uczyniło, iż kto bezwarunkowo wierzy w przemożne znaczenie guseł, ten jest cywilizacyjnie do przodu, a komu nie po drodze z kuglarstwem i bełkotami, temu zewsząd nędza. Twierdził, że do tej pory nie szedł za właściwym postępem, w związku z czym ma feudalne życie, co z góry skazuje go na kwękające wynurzenia. Jednak na razie nie ma dla niego wyjścia i zadowala się pokazywaniem strutej miny. Jak też zastanawianiem, gdzie popełnił błąd i do kiedy mu będzie łyso. Rozważaniem, co będzie dalej i czy komuś uda się cofnąć opadanie kurtyny.

Wówczas trzeba go było utulić. Przygarnąć do serca. Wszelako zrobić to należało tak serio i szybko, by nie zdążył się połapać, że rozmiary jego tragedii nie wzbudzają dostatecznego zainteresowania i są banalnej wielkości. Bo gdy zorientował się, że nie zaimponuje swoimi zgryzami i nikt się nie pali, by mu współczuć, szparko zmieniał strategię: obracał pochopne zwierzenia w żart, zniekształcał je, umniejszał i albo zbaczał z trajektorii, albo kluczył nieopodal swojej wpadki, by móc udowodnić, że słyszymy to, czego nie słyszymy.

Ale jeszcze częściej zdarzały mu się porywy, olśnienia i weny. Lubił wówczas myśleć, że jest gigantem, niepoślednim twórcą z najwyższych półek; przeświadczenie to dominowało nad nim ilekroć podnosił się do życia. Przepadał wtedy za pouczaniem, strofowaniem, belferskim przymuszaniem do artystycznego otoczenia do pójścia w ślady.

Z tym, że były to ślady niesprecyzowane i mało wyraziste. Prędzej grząskie przeczucia, zarysy, niedokończone projekty. Głównie zaś kochał prowokować, wpędzać w konfuzję; z miną niewiniątka, z wyżyn swojej pychy, zadawał wywrotne pytania i sycił się widokiem protagonistów, lojalnych totumfackich, przybocznych akolitów, giermków doprowadzonych do wściekłości, wprzęgniętych w trudne odpowiedzi.

Cieszył się wtedy; bawił go widok cudzej piany na pysku; był mistrzem w mówieniu nie wprost. W okrążaniu spraw istotnych i rzucaniu ich na pastwę śmichów – chichów. Jednak żeby okazał się w czymkolwiek średni, to nie powiem.

Kiedy wczoraj przyszedł do mnie, zaskoczył mnie tym, że zjawił się znienacka, bez uprzedzenia, jakbyśmy nie rozstali się w gniewie. No i że jeszcze nie zdziadział. Wyprostowany, nad wyraz rześki, świeżutko po kapitalnym remoncie w SPA, ogorzały, tryskał energią i nie miał w sobie ani śladu po onegdajszych zgryzotach. Opuścił go też zmyłkowy, taktyczny wygląd sennego tępaka. Twarz mu wyszlachetniała, a blond-rurki spłaszczyły się, przerzedły i wypłowiały.

Zamiast kurtuazyjnego wstępu zapodał, że od kiedy zmienił stan cywilny, odżył z kretesem i już jest nie ten sam. Ma zaległą ochotę na poznawanie świata, podróżowanie, zwiedzanie miejsc, które były dla niego niedostępne, dalekie, zakazane z przyczyn materialnych. Tu od niechcenia łysnął koronkową robotą: złotymi zębami otrzymanymi jako ślubny prezent, bonusowy dodatek do intercyzy.

Z dumą też powiedział, że małżonka siedzi w hotelu, nie pozwala mu pracować ponad stan i w ogóle spoziera na niego krzywo, ilekroć zaczyna coś dłubać na boku. Kazała mnie pozdrowić, dodał, dodał jednak z takim przytupowym akcentem, jakby oczekiwał z mojej strony wyrazów wdzięczności. Jakbym powinien być zaszczycony, że nieznana kobieta zaocznie i bezinteresownie pofatygowała się z uprzejmościami do faceta o zaprzeszłym znaczeniu.

Od niechcenia strząsnął z garnituru niewidoczny pyłek i oznajmił, że patrzy na świat prościej, inaczej, niż jakeśmy się ostatnio widzieli; z dnia na dzień porzucił filmowanie, śmieszą go płytkie dyskusje o metodach reżyserowania, o różnicach widzenia wśród starych i młodych. Poniechał i od razu przestały go interesować dawniejsze priorytety, pasje, przelotne fidrygałki. W dupie ma obecnego ducha spróchniałego czasu, zobojętniał na niegdysiejsze frasunki o przyszłe losy tak zwanych artystów, twierdzi bowiem, że wyziębło mu całe to śliskie zaangażowanie w problemy, które nikogo poza nim nie interesowały. Zastanawia się, jakim cudem udawało mu się dotąd istnieć bez dzisiejszego dobytku, uganiać się za bezwartościowymi wartościami, balansować w dyskusyjnym rozkroku, na krawędzi, między przepaściami. Co dziwi go niepomiernie.

Mimo to ilekroć napada go uczucie nostalgii za przeszłością, za każdym razem maltretuje się wspomnieniami z poprzedniego wcielenia i odwiedza dawnych znajomych, przyjaciół z artystycznej kołyski. Dzisiaj, oznajmił, padło na mnie. A ponieważ nie widzieliśmy się te dziesiąt lat, gadaliśmy jak nigdy: popijając pod to były piękne dni.

Raptem przestaje nawijać, puszcza moją rękę i na milcząco w sufit się wgapia, co dużo znaczy, bo zwykle był z niego mowny koleś, zaczyna więc wspominać jak z katapulty, nudzić o tym i siamtym, na przykład, gdy siedząc w ciemności okraszonej kubełkiem popcornu, w mroku przerywanym klaksonami komórek, rozparci w pierwszych rzędach, usiłowaliśmy dostroić się do atmosfery poważnych prelekcji o niczym, lub gdy z otwartymi koparami słuchaliśmy niszczycielskich mędrkowań o surrealizmie Bunuela, podniosłych bajd o przeintelektualizowanym przedmiocie pożądania i postmodernistycznych wizjach niejakiego Almodovara, w których to stekach bzdur roiło się od nietrafnych cytatów i lapsusowych odniesień z pogranicza filozofii – ten powiedział tak, tamten przyłożył mu owak – same głodne kawałki.

Nie da się ukryć, że było to dla nas niestaranne uczestniczenie: po dłuższym siedzeniu w kinie brakło nam zdrowia na porządne robienie bokami, czuliśmy więc, że odpływają nam wszystkie pozostałe soki mózgowe, a po białym prześcieradle nie śmiga strażnik Teksasu, nie galopuje też John Wayne na swym wiernym pony, za to po ekranie przetacza się czarnobiała, korpulentna twarz Obywatela Kane, my zaś zastanawiamy się, co tu robią nasze zwłoki, za jakie karmy daliśmy się wtłoczyć w nieproszone przeżycia.

Lecz diabeł majtnął ogonem i piorun strzelił w kalkulator: zadziałały promille i okazało się, że pozostaniemy głupkami na zawsze, a kto wie, czy nie na dłużej. Dopiero teraz, gdy nam się odwidziało z artystycznym nabzdyczeniem, gdy nareszcie zrozumieliśmy, żeśmy obaj kompletne zera i żadne z nas prekursory, ot, dwa ubzdryngolone cymbały nad cymbałami, gdy załapaliśmy, że z naszej strony nie mogło być mowy o żadnym znawstwie, koneserstwie czy profesjonalizmie, toteż nie powinniśmy zadzierać nosa, uważać, że coś w nas drzemie, jesteśmy niezastąpieni, nieodzowni, namaszczeni na Wielkich Człowiekowatych, bo, de facto, co my takiego wiemy? Toteż po złożeniu niniejszej samokrytyki pokropionej ognistą wodą, zgodnie wyznaliśmy, że zabawa w tworzenie filmu winna polegać na dostarczeniu widzowi gołych fotografii. Publika ma otrzymać worek ze zdjęciami i niech sama sobie kleci fabułkę.
Pomimo tego wciąż marzymy, by zobaczyć pejzaż bez akcji; ani szybkiej, ani wolnej, same neutralne pstryki z kapką barw, żadnych moralnych dygotów czy rozważań zmuszających do chlipiącego bądź rechotliwego myślenia. Naszym zdaniem reżyser nie powinienem dawać przyszłym widzom instrukcji prawidłowego przeżywania: podpowiadać, gdzie pogrzebał psa. Ale cały czas nie możemy wyzbyć się myśli, że w naszym życiu zaszły aż tak duże zmiany na lepsze: Rura wydoroślał, a ja zapłaciłem za Izbę Wytrzeźwień.

Quasimodo

Często czułem się jak krasnoludek wierzący w dzieci. Nieraz widziałem to, do czego nie powinienem się przyznawać.

Zacznę od Mamy. Był to czas, gdy wolałem nudzić się zespołowo, wyjść na podwórko, zobaczyć inne dzieci, usłyszeć, jak żyją, co robią, kiedy starych nie ma na horyzoncie, no i czy mają prawdziwego tatę.  Jednak mogłem się z nimi zadawać tylko na placu zabaw. Do nas nie miały po co przychodzić: za dużo im było nie wolno. Wszędzie wysprzątane na błysk, trzeba wkładać pokrowce na buty, nie zostawiać śladów na meblach, a zbyt głośny śmiech jej zawadzał. Przybiegała z awanturą, stawała w drzwiach i zabierała się za troskę o nieletnich. Albo snuła marudne rozważania o niepewnym jutrze. To samo z bieganiem, tupaniem, wszelką ekspresją. Cudze szczęście stanowiło dla Mamy policzek. Jeżeli w domu wisielca nie wypadało nawijać o stryczku, to przy niej nie uchodziło manifestować radości. No, a kto udźwignie tyle zakazów? Toteż na ogół siedziałem sam.

Mama nie była w stanie niczego dla siebie załatwić. Dla mnie – tak. Kupowała mi najlepsze rzeczy. Odpowiednie i najdroższe. Ciuchy szyte na miarę, kompakty z bajerami, wiśnie „prosto z krzaka”. Sama poprzestawała na resztkach. Robiła za mnie wszystko, chociaż byłoby lepiej, gdyby mnie tak nie wyręczała i dopuściła do zaradności. Nie pozwalała niczego tknąć. Miałem się tylko uczyć.
Jej refrenem było powiedzenie: to nie na twoją głowę, ja zrobię lepiej, rób tylko tyle, ile możesz. Więc nie robiłem niczego i do dzisiaj mało potrafię.

Nie dam rady, nie mogę, nie umiem, były to moje mantry, wygodne słowa, usprawiedliwienia przychodzące zaraz po przebudzeniu. Choć zdawała sobie sprawę, z jakim trudem włażą mi do glacy poszczególne ciekawostki i męczy przyswajanie różnorodnych wiadomości, zwłaszcza dat, była zdania, że nie należy mnie za często chwalić, zachęcać do wzmożenia wysiłków, przesadnie mobilizować, bo wpędzi mnie to w depresję i zmusi do porzucenia umysłowych treningów. Uważała raczej, że trzeba mnie chronić przed wbijaniem w dumę, traktować moje zainteresowania w sposób naturalny, podchodzić do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowiązku względem niej lub – jak do terapeutycznych ćwiczeń rozwichrzonej pamięci.

*

A ojciec? Tato nie potrafił na mnie patrzeć, wzdrygał się na widok karłowatego dryblasa, jak mnie nazywał. Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego, więc pewnego dnia wyniósł się w cholerę. Zaraz też wplątał się w nowe doznania, rządził na innym pastwisku, znowu szukając czterolistnej koniczyny, choć, jak chlapnęło się Mamie, skapcaniał do reszty i był już pod każdym względem niedorajdą.

W ślad za nim wymknął się z życia mój dziadek. Pamiętam, że nigdy nie potrafił zaakceptować warunków panujących w naszym domu, kołkowatego syna z muchami w nosie, wnuka, czyli mnie, pełzającego wybryku natury.

Byłem wtedy poza domem, w jakimś sanatorium czy szpitalu, a gdy wróciłem, Mama starała się nie płakać. Gdy jeszcze żył, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A kiedy umarł, miałem własny pokój i całe wyro.

Mama panoszyła się teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mogłem pozwolić sobie na zainstalowanie elektronicznych urządzeń, wieży, drukarki, komputera marki „fiut”, składaka opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.

Zacząłem też gromadzić pocztówki, wyblakłe albumy z podobiznami antenatów. Pochodziły z odległych czasów, tak rozmytych w pamięci, że gdy starałem się o nich dowiedzieć czegoś bliższego, nikt nie mógł zaspokoić mojej ciekawości. Przedstawiały zdjęcia z nieznanych miast i kurortów. Były sepiowymi wizerunkami wyburzonych domów.

Przeglądałem je z mieszanymi uczuciami. Jeżeli dotyczyły bliskich mi osób, wywoływały we mnie przeszłość, odżywały we wspomnieniach. Z ich powodu znajdowałem się myślami w pobliżu tych, którzy odeszli. Lecz kiedy przedstawiały twarze, których nie kojarzyłem, lądowały w koszu, bo nie były warte ocalenia. A przecież inni może mieliby odmienne zdanie, bo rzeczy i sprawy błahe dla mnie, dla pozostałych są często bezcenne i krewny czy przyjaciel osób na nich przedstawionych – chciałby mieć je stale przy sobie, gdyż to, co jednemu nic nie mówi, drugiemu wyciska łzy.
Zbierałem również płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, biografie malarzy, kompozytorów, literatów i opisy ich dzieł. Pokazywały miejsca, do których nie pojadę, tereny utracone, amputowane, obszary, których inaczej poznać nie miałbym szans.

Z początku traktowałem to kolekcjonerstwo jak niezłą metodę zabijania czasu i zabawę w magazynowanie informacji. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania o sobie, osuszyć zbiorniki z wybujałymi ambicjami, ale przede wszystkim utwierdzało w przekonaniu, że co było do powiedzenia, zostało powiedziane wcześniej i mądrzej, w związku z czym nie wypada otwierać wyważonych drzwi, po raz kolejny odkrywać koła i pływać wśród odgrzewanych kotletów.

Byłem więc ostrożny w ich doborze: pasjonowałem się książkami Mistrzów. Przedkładałem je nad powielaczowe cymesy rankingowych twórców. Wolałem poznawać teksty zwolenników rzetelnej wiedzy aniżeli produkty pochodzenia szmirowatego.

*

W dzień nie wychodziłem. Za to mogłem uczyć się. Nie narzekałem na brak zajęcia: zmęczyła mnie nauka – czytałem, nużyło czytanie – słuchałem radia lub oglądałem płytki z encyklopediami i lizałem świat przez komputerową szybkę. A w przerwach między złudzeniami o poprawie mojego zdrowia Mama zmuszała mnie do gimnastyki intelektualnego mięśnia. Sprawdzała, jakie mam osiągnięcia, czy dokonuję postępów. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z mózgiem na prąd, ale „ostatni dzwonek” był za bardzo przebiegły: co rusz dawał mi baty. Wstawałem wtedy przed nią, zrywałem się za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać: uważałem, że bez wstawania w środku nocy życie jest za krótkie.

A któregoś dnia, gdy byłem pochłonięty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi usłyszałem maminy głos; niechcący usłyszałem, jak chełpi się moimi postępami i opowiada znajomym ze schodowej klatki, że niedługo wyjdę „na ludzi”.

*

Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, spece od medycyny poradzili, by mnie przekonała, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie siana z wychodzeniem z pokoju. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację „o czarnych godzinach i najwyższych czasach”; powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów. Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera, co jest, i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie było wyjścia! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tylko klops.  Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest: fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: kto tu rządzi.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.

Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami,  pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się, złachmycił, zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami, a Mama, jak zwykle – energiczna i nie znosząca sprzeciwu, postanowiła dodać mi otuchy, wypompować ze mnie zgorzkniałą krew i nie dopuścić, bym zwątpił w świetlaną przyszłość.

Od razu też zadbała o kontakty z kumplami z podwórka. Już nie suszyła mi głowy, że przychodzą i brudzą. Nagle była tolerancyjna, przegrzeczna, uśmiechnięta, a niekiedy – taktowna, bo kiedy chcieliśmy zostać sami, wiedziała, gdzie są drzwi. Ni stąd ni zowąd wpadła na pomysł, że do prowadzenia normalnego życia potrzebuję świeżego powietrza i mniej dusznej atmosfery, czyli wyjścia z domu. Załatwiła mi wieczorówkę, ogólniak dla pracujących i specjalny, akumulatorowy wózek. Miałem mieć zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze mi zabraniali. Pogadała więc, z kim trzeba, i nikt się nie czepiał.

*

Szkoła była faktycznie średnia i to pod każdym względem: przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa. Uczyłem się jednak, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, uspokoić Mamę, że sobie poradzę.

Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Ale do rzeczy: tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja – stolik za nim, tak że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie.

Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem.  Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, obawiałem zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.

I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki, a przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nimi.

Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak; reszta dyskutowała, popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.

O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, zwrócić na siebie uwagę; przez moment, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim być.

Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem, przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował. Przecież chce, bym miał znajomych.

Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest „taki jakiś” i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.

*

Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał notatki pożyczone od kumpla, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii. Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, a genetyka należała do jej słabszych stron, odniósł więc mizerny efekt. Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i podążyła do kuchni.

A gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu księgozbiór i komputer, zdezelowany odkurzacz pamięci, z którego byłem dumny. Wyciągnąłem też swoje zbiory. Pokazywałem wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania scen z życia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu go z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do bibliotecznych działów z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że my, jako pasożyty wyposażone w baniak z inteligencją, nieważny bąbel umieszczony na naszym wierzchołku, narośl eufemistycznie nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, i gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi, a mówi mi o tym jako żarliwy humanista, który, wbrew pozorom, też dużo czyta. Nie mógł rozgryźć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, czemu z taką mordęgą przebiegają w nas procesy uczenia się subtelności, szlachetności i człowieczeństwa, natomiast powtarzanie błędów idzie nam gładko i bez zastrzeżeń.

Ludzie, twierdził, nie potrafią żyć bez narzekania. Uwielbiają obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować kreację z męczeństwa. Jego zdaniem, świat nie miał nigdy inklinacji do roztropnych działań, zazwyczaj przedkładał rozpustę chęci nad awitaminozę możliwości. Co wszelako nie przeszkadzało ludziom umierać za jego aktualne hasła, tracić energię i zdrowie w walce o obronę jego transparentów, występować, miotać się i zagrzewać do boju. W tym celu rzucano przed ludzi ochłapy pieśni nawołujących do wyrównywania krzywd. Jednoczyły armie sprawiedliwych i dawały, komu trzeba, należny odpór. Skrzykiwały armie zmęczonych nędzą i głupotą. Wiadoma sprawa, pechem własnym, a ignorancją wrogów.

Mówił, że niepostrzeżenie zmierzamy do umysłowych jaskiń. Z lubością tworzymy kolejne zsyłki, wygnania, nowe upodlenia i nieszczęścia. Pchamy się we własne sidła. Z upojeniem nurzamy w minionym kombatanctwie. Wystawiamy na pokaz nasz nędzny, nieudany i zapętlony los, jak na licytacji niewolników, razem z przebrzmiałą urodą, popsutym uzębieniem i krótszą nogą.  Nachalnie wdzięczymy się do potencjalnych nabywców naszej niedoli. Zadajemy im zalotne pytanie: kto da więcej za nasze wrzody, kupi nas na dobre czy złe. Czy rozdzieramy szaty w sposób wystarczająco żałosny, a nasz ból jest bardziej twarzowy z profilu lub mniej en face? W jaki sposób mamy się ustawić, aby uzyskać większą cenę?

Wolność nas oszołomiła – kontynuował – przytłoczyła rozmiarami. Nie wiemy, co zrobić z jej nadmiarem. Wyzwoleni od łańcucha wczorajszych norm, reguł, narzuconego stylu i dozwolonej poprawności, zagubieni wśród bezpańskich przyzwyczajeń i pozrywanych więzi, które mówiły nam, jak mamy widzieć, czym się bulwersować, w jaki sposób należy odczuwać, pozbawieni presji bycia średniakami, oderwani od matki-cenzury, tej wewnętrznej, samodzielnej i niewidocznej, a także tej oficjalnej, urzędowej i mysiej, wpadliśmy z deszczu pod rynnę, wdepnęliśmy w nową zależność: tworzenie wspomnieniowych pęt.

Przez lata kazano nam jeść dzieła Marksa na obiad, śniadanie i w biegu do pracy. Nie było od niego zwolnienia. Istniał i po swojemu interpretował. Nawet Historię Starożytną. Wyjaśniał prostym ludziom wredną dolę uciśnionej mrówki. Na deser dawano nam popić z leninowskiej barci. Zamiast modlitwy był Stalin i jego złośliwe radości z cudzych tragedii.

Wszelki nadmiar, przesyt, znieczula, powoduje, że intencje mają odwrotny skutek do swoich pierwotnych zamierzeń. Im więcej namawiano nas do niechcianej miłości, ciągnięto za mózg do obowiązkowej przyjaźni, tym większy narastał w nas sprzeciw i tym bardziej pragnęliśmy wydobyć się z bajora. Obawia się, że gdy już nie ma zagrożenia i wreszcie wolno nam myśleć bez bata, popadniemy w nową zależność i zaczniemy produkować nowe, tym razem własne obroże. Automatyzmem, nieomal obyczajową powinnością, stało się cierpiętnictwo; jest dobrze, bo jest źle, a frasunek – uskrzydla. Im bardziej narzekamy, tym mamy zdrowszy sen. Zgryzoty, porażki, smuteczek do kawy, a na przekąskę sąsiad, który stracił pracę, popija, robi awantury, szlaja się po starych, czerwonych czasach, kiedy żyło mu się jak w krowim placku: ciepło, sucho i nad podziw akuratnie.

Trudno nam znieść widok człowieka szczęśliwego. Sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszamy się, dodajemy z przekąsem, w formie wybaczenia sobie zawiści, że – „ma parchy”. Osobnik zadowolony budzi roześmianą niechęć. Musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało schodzenie z drzew, by zaszły w nas mentalne modyfikacje.

Nie podejrzewałem go o wygłoszenie takiej ilości oskarżeń. Kiedy się z nimi odkrył, tak był podniecony i histerycznie zdenerwowany, jakby wyrzucił je z siebie po raz pierwszy i dopiero teraz dotarło do niego nieposkromione oburzenie, nad którym stracił kontrolę.

Przeraziłem się jego oczu. Były rozbiegane. Wędrowały po wnętrzu mojego pokoju, szukając punktu oparcia. Ale furia, podobna do gwałtownej burzy, trwała zaledwie moment.  Z twarzy zniknął mu grymas wściekłości i przestał ją wykrzywiać. Toteż tylko pro forma i dla uspokojenia wybuchowej atmosfery, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe fałdy, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, kasety z lekturami, wirtualne książki do czytania i słuchania, zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor poddał się wyciszeniu, nagle zmienił temat i powiedział, że nie sądził, iż znajdzie u mnie aż tak duże archiwum.
Jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej, by zaznajomić się z nim dokładniej.

Oczywiście, nie miałem zastrzeżeń, a i Mama zdążyła się do niego przekonać. Poczęła nawet mówić o nim częściej i wyrażać lepiej. Gdyż z Wiktora był nie lada spryciarz: wiedział, jak z nią rozmawiać. Wyczuł, że jest chciwa na komplementy i uznanie, z premedytacją więc zarzucał ją „duserami”. Nic zatem dziwnego, że wkrótce stał się powszednim gościem, niemal domownikiem nocującym u nas. To znaczy w moim pokoju, gdzie Mama wstawiła łóżko po ojcu.

*

Często podczas nocy prowadziliśmy wstępne, relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawiali o gęsiach na łańcuchu i zaprzeszłych grzechotkach. Co nas prowokowało do krzykliwej wymiany zdań lub dołowało, bo po każdym krasomówczym bajdurzeniu uderzaliśmy w czułostkowe tony z emfazą w tle.  Rezultatem owego uderzania było to, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja wkrótce zasypiałem, on zrywał się z legowiska skoro świt i cwałował do pracy. A kiedy wracał, zaczynaliśmy od nowa. Nigdy nie mówił, gdzie spędza godziny pomiędzy pobytami u mnie. Pod tym względem zachowywał milczenie. Lecz był tajemniczy nie tylko w tej sprawie, bo i w kwestii rodziny, tego, gdzie mieszka, jak mu leci.

Raz tylko wyrwałem z niego coś w rodzaju wyznania: oznajmił, że lubi sobie połazić to tu, to tam. Ogląda ludzi stłoczonych przy wystawach. W skupieniu przystaje przed witrynami księgarń, antykwariatów, sklepów z pozłacanymi drobiazgami. Zerka na tytuły książek, których nie będzie miał. W uśmiechach i przeprosinach ustępuje miejsca przy oknie, w którym odbijają się kałuże i sylwetki tłoczących się obserwatorów. Odchodzi w ciszy, znika w tłumie. Na podwórzu jakiegoś domu, skryty za śmietnikiem, podziwia mrok i przelotny deszcz. Deszcz wkrótce obumiera i ulice zaludniają się na jego cześć, jak gdyby tylko po to, by miał znowu kogo przepraszać i komu się kłaniać.

*

Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogawędzić. Zaczął od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch. Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki tekstów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych i zdaje sobie sprawę, że za mało chodzi wokół swoich interesów. Ale podkreśla: trudno znaleźć człowieka, który by nie chciał odkryć sensu swojego życia. Nie, że jest Wielki i Nieodzowny, dysponuje charakterem ze spiżu, ma zagwarantowany czas istnienia, bo na taką opinię zasługuje tylko dureń, tylko jak być człowiekiem skazanym na uczciwość, gdyż ciągle słyszy, że kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje.  Innymi słowy: kto nie zarabia, ten jest fajtłapa, a kto jest fajtłapą, ten zamiast „witaj, kasa” słyszy „żegnaj, rozum”.

Nagle roześmiał się, zmienił temat i popatrzył na mnie stwierdzając, że dotarło do niego, iż jestem dłużej chory, niż zdrowy, a więc w pewnym sensie znajduję się w stanie naturalnym. Zdrowy, który nie był obłożnie chory, ma nikłe pojęcie o ludziach zmniejszonych szans. I odwrotnie, chory od urodzenia nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego. Więc nie rozumie zdrowych, idących do pracy i zagonionych walką o byt.

Po chwili ciszy, dodał, że już wie, co ma zrobić dalej: poukładał sobie w głowie, na początek nic głupiego, same projekty. Zacznie od zerwania z dotychczasową pracą, bo chce zmienić swoją egzystencję. Być jak ja, tyle że bez bonusów w postaci mojego chorowania. Chciałby też poznać Historię, krainę bezkresu dziejów, otwartą dla mnie, a dla niego wciąż hermetyczną, poruszać się po niej swobodnie, bez krępującego gorsetu faceta gmerającego w cudzej szafie.

*

Następnego dnia przyjechała mama mojego taty i w całym domu zapanował bajzel. Od progu wyskoczyła z pretensjami: to skandal i w ogóle jak można było doprowadzić do tego, że Tadeusz pęta się po dworcach i piwnicach, głodny, brudny itp. Krzyczała, że przecież jeszcze parę miesięcy temu miał gdzie mieszkać, a teraz – kto wie, czy regularnie się odżywia. I gdzie śpi, bo u niej jest za ciasno i jak przez przypadek przyszedł do niej, to mu z punktu powiedziała, że nie ma co liczyć na jakiś kąt, ostatecznie od czego ma własną rodzinę. I nawet radziła, że musi pogadać, może przeprosić, ale nic z tego, bo kochany Tadzio już od małego był uparciuszek. A gdy się wywrzeszczała, Mama zrobiła herbatę i usiadły do koncyliacyjnej gadki.

Teściowa opowiedziała, co i jak. Z moim starym nie utrzymuje kontaktu od lat, więc nie miała pojęcia, że odszedł od nas. A tym bardziej, że łazi po obcych i prosi o coś do żarcia. Toteż gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi, nie spodziewała się syna-domokrążcy. On też. Chyba poczuł się głupio, no ale matka, to matka, a syn, to syn; jest jakaś więź i nie zawsze było źle.  Krótko mówiąc, chciał wrócić, a szopka z jego mamusią miała zrekompensować nam brak skruchy „brudnego Tadzia”. Sam, biedaczek, nie pofatygował się z fajką pokoju. Wisiał mu ten problem i wolał być bezdomnym fanfaronem, niż męczyć się z nami. Przypuszczam, że teraz był szczęśliwszy i gdyby nie spotkanie typu ślip w ślip z barakudą, nigdy by nie wpadł na pomysł z usprawiedliwianiem swojej absencji.

Z początku ogarnął mnie lęk, że Mama pozwoli się zagdakać, ale teściowa popełniła błąd, bo napomknęła o oddaniu mnie do domu opieki. To zaowocowało natychmiastowym wypieprzeniem jej z lokalu i życzeniami dobrego spadania ze schodów. A kiedy zniknęła, Mama przytuliła mnie i zaczęła płakać.

I tak sobie siedzieliśmy, w ciszy i milczeniu, aż przyniosło Wiktora.  Jak go ujrzałem z plecakiem, doszło do mnie, że powziął decyzję; miał rozwiane włosy, błysk w oku, jakby swoim wyglądem chciał oznajmić, że się wyprowadza. Wątpi, czy kiedyś tu wróci, jednak nie ma innego wyjścia, tylko zmienić klimat. Odkrył w sobie naturę włóczykija. Z pracy zrezygnował. Zanadto go absorbowała. Podejmie w innym mieście, lecz będzie to nic poważnego, może na wolnym powietrzu, strzyżenie trawników, malowanie ławek, zoo czy cokolwiek dorywczego. W takim razie czas się żegnać i jako wykwalifikowany powsinoga dziękuje nam za wszystko, a zwłaszcza za to, że nie pytaliśmy o rodzinę.

 

 

 

 

Zadanie

Kiedy jeszcze pracowałem w realu, kolej nie stanowiła problemu. Gdy trzeba było jechać na urlop, razem z innymi profanami przygodowych rajz uciekałem w coraz bardziej smrodliwą dal: po słońce, ozon i jod. Odpocząć, nałykać się wytchnienia, zażyć spokoju po grdykę.

Kto mieszkał nad morzem, brał kijki do nart i tak  wyekwipowany, pędził w stronę gór wielgachnych na metr. Kto zaś był z okolic górzystych, wsiadał do byle jakiego pociągu truchtającego na Hel i w miejscowości uchodzącej za uzdrowisko, wynajmował pokój z widokiem na szosę. Na drogę z niestrzeżonym parkingiem, na korek, spaliny i dziką radość, że to nie on w nich stoi, że to nie jemu podskakują wszystkie nerwy.

Niektórzy przyjeżdżali celem szpanowania; samochodami formuły bajeranckiej. W krzykliwie modnych ciuchach od Versace z Korei i Diora z Chin. Zatrzymywali się w najdroższych hotelach i prywatnych sanatoriach, by po kilka razy co dzień przedefilować przed  promenadowym tłumem turystów okupujących ławki; wtedy, gdy siedziało na nich najwięcej ludzi, których warto znać.

Wydawali całymi garściami, bez opamiętania, szemrania i zastanowienia, bowiem wśród nowobogackich przyjęło się, że w złym tonie jest krzywić się na wygórowane ceny, lub dyskutować z kelnerem o kosztach ryby mrożonej w kasie fiskalnej…

Szpaner, to ciężko pracujący osobnik. W cywilu cichy, znaczący przymało, ot, szara mysz z trudnym dzieciństwem. Mało zarabia, nie dojada, pomiatany, przesuwany, dymany na każdym kroku, wiecznie przygnębiony i uraźliwy, bez przerwy walczy ze swoimi niefartami;  zaciska pasa, marudzi na wredny los i podatkowe muldy, kutwi na wszystkim po to, by w czasie urlopu, podczas gościnnych występów, choć raz do roku być rozrzutnym na pełen gaz,  mieć szeroki gest i pokazać się na molo; a kiedy  już zaspokoi naderwaną próżność i odbębni swoją zblazowaną rolę, wraca z czapką pod kościół, by z nowym urlopem podjąć się trudu zadawania szyku.

Czułem się więc tak, jakbym nigdzie nie wyjeżdżał i dalej był w mieście, z którego zwiałem, jak gdybym stale był w znajomym mrowisku, na kupie, czółko w czółko, patelnia w patelnię; przytulony do kibla z tancbudą, a na plaży – kocyk w kocyk, bo im więcej ludzi przypadało na metr kwadratowy powierzchni odpoczynkowej, tym  podobno fajniej…

Byłem więc rozczarowany i obiecałem sobie, że nigdy tu nie przyjadę w sezonie, bo przecież chciałem się schować przed sparciałymi przyzwyczajeniami, oderwać się od stada, spojrzeć na bezludne morze, góry i las, zanurzyć wzrok w zachwycie, by starczyło go do następnego urlopu, by coś zobaczyć, poznać, zrozumieć z tego świata więcej, niż historię swojego pępka; pragnąłem naostrzyć kontemplację, tymczasem zauważyłem że jestem w turystycznej trąbie powietrznej i robię za drugą.

*

Minęły lata i nastał nowy wiek. Rozmamłany czas pogonił marzenia na drzewo i rozwodnił pozostałe nadzieje w mętnych obietnicach. A razem z nowymi, nadpsutymi czasy, odwołał ze mnie stare życie i przemienił w – oczekiwanie. Żyłem więc teraz na kredyt, pomalutku, namiastkowo i minimalnie, jak gdyby ukradkiem, dbając, by nie dostać po mordzie z niewłaściwej strony i nie wylecieć z pracy. Lecz po pracy miałem żarłoczną ochotę na luz; pragnąłem odprężyć się, dosubtelnić,  poobcować z przyrodą i obetrzeć pysk z chamstwa. W tym celu jeździłem z Adasiem do różnych miejsc, zazwyczaj do znajomych lub przyjaciół nad jakimś jeziorem, czy inną kałużą z okolicznościami.

*

Nie wiem, jak Adasiowi, ale mnie od razu pojawiły się obrazy jutrzejszej wyprawy. Jeździmy tu co roku, konsekwentnie po, lub przed sezonem i wynajmujemy ten sam domek. Zauważyłem, że  im częściej tu bywamy, tym większą mamy ochotę na jeszcze. Przyjeżdżamy samochodem Adasia, bo w moim przypadku odpada jazda koleją, a jesteśmy tu ze względu na zadanie. No i widoki, że nie wypowiedzieć.

*

Dzień był ok. i nam było ok. i wydawało się, że nikomu nie może być inaczej; kobiety poszły do pobliskiego sklepu po coś na ząb, my patrzyliśmy w dal: na morze, przystań, znajomą wędzarnię i kutry w niewielkim porcie, łajby kołysane falą i rozprażone słońcem, na żółty piaseczek wąskiej plaży i mewy, a obok nas, w cieniu, na stojącą puszkę piwa marki Żubr.

Spokojnie, leniwie, jak gdyby mając pewność, że nic nie zniknie, ani jeden szczegół, morze, piasek, nawet Żubra nie gwizdnie nam żadna menda bo o tej porze nikt tędy nie chodzi, a wszyscy szukają chłodu, kryją się po matecznikach nazywanych pokojami do wynajęcia, milczeliśmy tak sobie, on i ja, szczęśliwi, że nic już nie musimy, gdyż wreszcie jesteśmy na swoim miejscu i na dodatek po robocie, i że nic na nas nie czeka: oburzony dzwonek do drzwi, komornik czy inkasent, jakiś przeraźliwie głośny telefon w środku nocy  z informacją, że to pomyłka.

Zamykaliśmy wtedy przemęczone oczy dając się uwodzić jednostajnościom szmeru pobliskiego lasu, a kiedy ogarniała nas ciemność, wyobrażaliśmy sobie to i owo, przeważnie jutrzejszy spacer, jak jedziemy pustą promenadą, czymś na kształt bulwaru o gładkiej i nietrzęsącej powierzchni, a za nami zostają całe te złogi powszednich utrapień przytarganych ze środka Polski.

Albo jak rankiem wybieramy się na targ z warzywami, a po drodze zahaczamy o pawilon z chlebem, jajkami i spirytusem do ukradkowego użytku. Jak obładowani wiktuałami wjeżdżamy w strefę ciszy i bezpieczeństwa, czyli do domu, w którym jeszcze śpią nasze wybranki. Budzimy je szczękaniem śniadaniowych talerzy, perfidnie kusimy zapachem smażonej jajecznicy, bo po jedzeniu zamiarujemy na dłużej pojechać w nieznane, odwiedzić stare kąty, zobaczyć, gdzieśmy jeszcze nie dotarli i co się zmieniło przez ten rok, porozmawiać z ludźmi i zaplanować, którędy jeszcze pojedziemy bez lęku o wywrotkę. Ale głównym powodem naszej wycieczki będzie zadanie. Mianowicie, gdy już namówimy żony, by poszły do nowootwartej cukierni w porcie i gdy będziemy mieli pewność, że nas nie nakryją na przestępstwie, pod pretekstem oglądania zachodu słońca pojedziemy wieczorem na drugą stronę miasta, bym tam, gdzie jesteśmy nieznani, mógł zsiąść z wózka,  a Adaś, by zajął moje miejsce i, jak to już mamy od lat w zwyczaju, spróbuję go popchać.

Ostrożnie, roztrzęsiony  strachem, gdyż balem się przesadzić z pobudzaniem  mięśni nóg, powoli, kurczowo trzymając się rączek wózka, wstawałem, co dla zaskoczonych przechodniów nabierało happeningowego posmaku i było czymś w rodzaju drwiny z kalectwa, gdyż faktycznie: facet podnoszący się z przegranej pozycji jest podejrzany; nie wzbudza zaufania, bo można przypuszczać, że udaje paralityka. Więc ogarniał nas śmiech, bo wyobrażaliśmy sobie, iż są zaniepokojeni, nie wiedzą, jak powinni zareagować, współczuciem lub zgorszeniem  i by jeszcze dać im nowy powód do oburzenia, Adaś wyciągał z torby butelkę  z napisem WINO i podczas gdy ja wiozłem go człapiąc i dysząc niczym parowóz odchodzący na emeryturę, on, rozparty jak basza, wywijał flaszką  i pokrzykiwał, bym ze stępa przeszedł w kłus, bo mu się spieszy.