Zachrapał tak donośnie, że razem z wyrem przeniosło mnie w sam środek innej scenerii i znalazłem się w obcym miejscu. Lecz nie było ono „przyjazne”: czułem się tak, jakbym kiedyś w nim był; obok mnie dygotał tapczan z dziadkiem „Jakmubyło”.
Stary świntuch i łobuz za młodu, a teraz układny i zesztywniały worek na dokuczające korzonki, niespodziewanie zacharkotał, co mnie sprowadziło na ziemię i jąłem gwizdać. Pod ręką, na wszelki wypadek, miałem swój wierny, pamiątkowy gwizdek, poręczny w wybuchowych sytuacjach, osadzający w zarodkach czyjeś żagujące skłonności, gong przywracający spokój. Zwykle czułem się w tej roli jak gamoń w gorsecie. Dostałem go od Anny, starowinki przybyłej do domu kilka lat temu, mającej imię znane mi skądinąd. Jej podobieństwo do tamtej polegało tylko na imieniu, bo manierami, sposobem zaglądania w oczy i patrzenia, łagodnością twarzy, szczerością i bezpretensjonalnością okazywanej sympatii, mogłaby oczarować największego cynika.
Nawet na dziadku, moim sąsiedzie, wywierała dobre wrażenie, a to dużo, bo niewiele zdarzeń wprawiało go w milusi nastrój. Czułem się winny, że odeszła, ale tylko trochę, bo i jego też puściła kantem.
Od czasu do czasu, gdy mogliśmy przebywać ze sobą blisko, tolerowałem go, a on starał się nie wspominać o tej kobiecie. Do naszego rytuału należało mówienie o Annie – ona; dla nas była już tylko sfiksowaną osobą o ledwie zarysowanej płci.
„Jakmubuło” był wesołym typkiem, ale jego wesołość nie zdawała się na ślepe, spontaniczne i głośne przypadki wyznaczane biegiem zdarzeń, przeciwnie, należała do powściągliwych, przemyślanych, dyplomatycznych. Zanim wypowiedział jakieś zdanie, którego sens mógł zostać odebrany nie tak, jak zamierzał go przedstawić, długo się nad nim zastanawiał, długo toczył z nim wewnętrzną walkę, sondował reakcje.
Nie należał do strachliwców, do ludzi manifestacyjnie obnoszących się ze swoją desperacją z byle powodu. Na co dzień chadzał niedostępnymi, szarugowymi ścieżkami i zawsze po cichutku, bezszelestnie, ukradkowo, skradająco, papuciastym krokiem, jak gdyby chciał podkreślić, że jego hałaśliwe maniery należą już do przeszłości.
Kiedy uważał to za konieczne, wychodził poza teren i spotykał się nie wiadomo z kim, na ogół z osobnikami o trefnym nastawieniu do tutejszego patrycjatu, do ludzi stąd, zwariowanych na punkcie normalności. Wymieniał z nimi zdania krótkie, oznajmujące, przeważnie trafne i na ogół logiczne, w zasadzie trzymające się kupy, a dotyczące spraw, które go akurat pochłaniały.
Więc jak zwykle, tak i teraz obudziłem go gwizdkiem, a on, nieprzytomny, siadł na łóżku i jak gdyby nie było między nami żadnej przepaści, żadnych osobnych lat i nagromadzonych doświadczeń, zaczynał mówić o tym, co przerwał swoim niewczesnym zapadnięciem w sen, nagle powracał do przedgwizdkowego wątku, a kiedy gasiłem światło i słuchałem wiatru, deszczu, kropel, opadającego czasu, przedzierając się przez egzaltowany, romantyczny obrazek wiosny, wyciągał się po kociemu i cudownie seplenił o miłości. Godzinami potrafił o niej, dla niej, przez nią, a ja wyobrażałem sobie, że wschodzi księżycowy wieczór. Z zapartym tchem, pogrążony w srebrze jego przygód, w niespożytych, kolorowych i plastycznych fantazjach, widziałem, co stracił. Jakbym przy tym był i jakby obchodziło mnie, co stało się później. Kiedy doszedł do tego, że jest tu, poza nią, stary i głupi, a nie tam, w jej ramionach, młody i szczęśliwy.
A dalej, nie następowało nigdy; w jego opowiadaniach zawsze było to niedokończone, mgliste, poszarpane uczucie; nurzało się w niedopowiedzeniach i ciemności, w niejasnych gestach i ruchach papierosowych ogników…